…nikt dawno tu nie krzyczał
[z piosenki Marka Dyjaka]
Teraz to wąska, pusta kiszka, zaślepiona ścianą. Przez szyby nie myte od dawna widać poobijane regały na ścianach i łuszczącą się ladę, za którą nikt się nie pojawia. Nawet cień.
Mało co zresztą widać, jakby witryny rzeczywiście nikt nie czyścił od tamtego, odległego czasu, gdy mieścił się tu ten dziwny warsztat. Dziś już takich nie ma, zresztą pracujący w nim rzemieślnik wydawał mi się stary już wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. I ostatni, jak się okazało.
Koło tego dziwnego miejsca przechodziłem czasem, wracając ze szkoły dłuższą drogą, z Dzierzkowskiej w Nowogrodzką, albo jednak odwrotnie, zapomniałem.
W każdym razie tędy omijało się Czachówek, kawałek dzielnicy, zwany tak, bo ciągnął się wzdłuż ulicy słynnego pułkownika powstańca, wtedy z ubiegłego wieku, tak czy inaczej bohatera martwego od dawna. Nawet dziecku wydawało się to oczywiste, bo przecież nikt ze współczesnych nie miał na imię Dionizy.
Nadkładając drogi, w sumie niewiele, unikało się spotkania z weteranem, kaliką wojennym, jak mówił o sobie dopóki można go było zrozumieć. Zwykle jednak bełkotał, siedząc albo polegując na wysokich betonowych schodach, po których wchodziło się do sieni parterowych baraków, obstawiających tę ulicę. Pewnie nawet nie zdawałem sobie sprawy, że kaleka był za młody na okaleczoną bohatersko ofiarę wojny. Może dlatego pił.
Wtedy i on wydawał mi się stary, pewnie właśnie z powodu kalectwa. Miał obciętą nogę, wysoko, ponad kolanem, wiedzieliśmy, bo widzieliśmy ją nie raz. Ucięty kawałek nogi – jeszcze nie znałem słowa amputowany, poznałem je wkrótce, gdy amputacja zagroziła ojcu – miała zastępować mu metalowa proteza, przyczepiona do ocalałego kawałka kończyny systemem rzemieni i metalowych zaczepów.
Trzymała się mocno, ale była kiepskiej jakości, bo psuł się mechanizm pozwalający zginać ją w sztucznym kolanie. To dawało się chyba jakoś naprawić, bo mężczyzna, zawinąwszy wysoko nogawkę, próbował wykręconą zupełnie w bok metalową nogę nastawić na właściwe jej miejsce. Gdy był mocno pijany, rezygnował szybko, proteza pozostawała wtedy wygięta w bok, a czasem, gdy mocowanie puszczało, leżała obok odsłoniętego czerwonego kikuta. Zasypiał przechylony, obejmując ją rękami, jakby ktoś chciał mu ten złom ukraść. Prawda, że złomiarzy nie brakowało i wtedy.
Przystawaliśmy często, by obserwować tę jego z góry przegraną walkę, nie na długo jednak, bo gdy nas zauważał, sypał bluzgami jak wiązkami granatów, wybuchały obok, chociaż staliśmy po drugiej stronie ulicy, uciekaliśmy więc w popłochu. Ale strachu nie pamiętam, raczej jakąś fascynację i wstręt, nie pozwalające odwrócić wzroku. Choć pewnie był i strach, skoro gdy wracałem ze szkoły sam, pijanego kalekę podglądałem ukradkiem. Albo szedłem tą dłuższą drogą, na wszelki wypadek, choć on przecież nigdy nie podniósł się ze schodów, nie ruszył do nas nawet na niezepsutej protezie. Inaczej niż lisek z podwórkowej wyliczanki, który nie miał ręki ani nogi.
Na tej dłuższej drodze też się zatrzymywałem, prawie zawsze, przed witryną kiszkowatego pomieszczenia, w którym – jak ogłaszała pełna pokręconych zawijasów i ozdobników tabliczka – mieścił się zakład naprawy lalek i parasoli. Wtedy nie zastanawiałem się, co łączyło ze sobą akurat te przedmioty, teraz też właściwie nie wiem.
Ciekawe, że w wielu wspomnieniach i opowieściach literackich te kliniki dla lalek i parasoli to zazwyczaj ciasne i ciemnawe pakamery, zakurzone graciarnie, w tej mojej nawet szyby były brudne od pajęczyny. Pająki chyba unikały ludzi, bo nigdy żadnego nie widziałem za szybą.
W środku stał wielki stary stół, główny mebel, zastawiony pudłami i skrzynkami, w których mieszały się ręce, nogi, tułowia i głowy, niektóre bez oczu, lalek popsutych wydawało się na zawsze. Czasem jednak coś pasowało do czegoś i martwa głowa albo kończyna ożywały na tułowiu, który wciąż ktoś ubierał, mył i przytulał.
Druty i rączki do parasoli leżały w innym miejscu, na niewielkim regale, ustawionym zaraz przy wejściu, pod ręką, bo to chyba popsute parasole pozwalały przeżyć małemu warsztatowi. Umarł razem z właścicielem.
Widziałem go tylko raz, gdy odbierałem damską parasolkę, którą matce połamał wiatr ganiający po ulicach mokrą i ciężką śnieżycę. Chyba nie zapamiętałem, jak wyglądał, przynajmniej dziś nie pamiętam. Widzę tylko, że jest zakurzony jak rzeczy, które czekają na odbiór po naprawie, i jakoś tak dziwnie pogięty czy przykurczony, gdy wstaje zza stołu, idzie do części warsztatu zasłoniętej przepierzeniem – może to tam mieszkały pająki? – i po długiej chwili wraca ze zreperowaną parasolką. Gdy siada na powrót, mam wrażenie, że składa się jak ona, automatycznie wsuwając się w siebie.
Nie pamiętam też, kiedy warsztat zniknął, chodziłem już innymi drogami, z czasem coraz odleglejszymi. Co pojawiło się w tym miejscu zamiast zamkniętej naprawy, nie pamiętam. Minęło przecież dużo czasu. Tak wiele, że nikt już nie naprawia ani parasoli, ani lalek, nie warto, można kupić lepsze, bo nowe. Baraki na Czachówku też dawno wyburzono.
Ostatnio, to znaczy przez jakieś piętnaście ostatnich lat, w lokalu po warsztacie mieścił się, choć ledwo, warzywniak, nieźle zaopatrzony, ale brudnawy, zakurzony, jakby obowiązywała go tradycja miejsca. W końcu i on został zamknięty. Dla właścicielki to także były ostatnie lata, sklep zlikwidowała, gdy nie dawała już rady. Innej rady nie było, choroba, złośliwa jak diabli.
Podobno zdecydowała się nagle, dosłownie z dnia na dzień. Uznała, że nie ma już kto tego wszystkiego pociągnąć. Jej mrukliwy mąż osiłek nadawał się jedynie do noszenia skrzynek i układania towaru, zresztą byle jak. Porzucone nagle owoce i warzywa leżały na półkach jeszcze długo, gnijąc i usychając. W końcu któregoś dnia chłop sklepikarki – tak o nim mówiła: mój chłop – wywalił wszystko na śmietnik, kurwując. Zepsute się wyrzuca.
A dziś tu te dwie, z przyzwyczajenia, pewnie nie dosłyszą, bo krzyczą:
– Pani, a ona to raka miała?
– Nie wiem, może, jaka różnica? Na coś i tak trzeba umrzeć. Nikt teraz nie umiera na śmierć, jak kiedyś.
Obie są z kiedyś, na pewno pamiętają nie tylko warzywniak, ale i zakład dla lalek i parasoli. Ich twarze odbijają się w mętnej szybie, przez którą ledwo widać ciemne wnętrze, ale one i tak od dawna nie patrzą na swoje odbicie. Teraz też odwracają głowy. Lepiej nie zaglądać do środka.
Pierwsze prawdziwe buty dostała od ojca, gdy miała pójść do pracy, do ludzi. Prawdziwe, skórzane, nie żadne łapcie czy chodaki. Pańskie, można powiedzieć, choć tanie, z czego ojciec był szczególnie dumny. Lubił się targować i nigdy nie wracał z targu bez jakiejś rzeczy, na której sprzedający sporo opuścił. – Dopust z tobą, Józefie – mawiali handlarze, znając jego upór, ale i tak chętnie wdawali się z nim w przepychanki, gwałtowne jak bójki, bo kupującego i sprzedających łączyła ta sama namiętność: do walki, gry, której wynik niby trudno przewidzieć, ale i tak zawsze wychodzi na remis.
Ta walka na słowa i liczby była wciąż tylko grą, bo choć prawdziwa, to jeszcze nie na śmierć i życie. Kończyły się ćwiartką albo i dwoma.
Buty też były prawdziwe, i pierwsze, ale robota nie była dla Józefy pierwszyzną, los prawie wiejskiego dziecka, jakby wyskrobanego z pozytywistycznych nowelek pisanych przez wykształcone paniusie i zamożnych panków. Józefa pracowała od zawsze, odkąd pamiętała, tyle że teraz miała robić dla obcych, a nie w domu, przy rodzeństwie czy na ojcowym polu, które nigdy nie będzie jej, choć pierworodna. Ale nie tego rodzaju.
Odkąd poszła do obcych, pracowała podwójnie, szybko przekonała się, że ta domowa robota czeka na nią w domu, gdzieby miała czekać, cierpliwie, aż wróci z pracy, jak wierny pies. A skoro z pracy wracała do roboty, to wszystko zostało po staremu. Była najstarsza, a czułość należy się najmłodszym. Buty zamiast pocałunku, dobre i tyle.
Praca wzięła ją sobie całą, gdy tylko skończyła trzecią klasę. I szkołę też, jak się okazało. – Skończyła na samych piątkach, zdolna taka, szkoda jej – tłumaczyła ojcu pani Szajewska, kierowniczka szkoły i żona lekarza. Szajewscy mieszkali na górce, na rogu Wierzbickiej i Wjazdowej, w gęstym sadzie, za którym ukrywał się drewniany dom, z gankiem i schodami do szerokich drzwi, dwuskrzydłowych, podwójnych. Skrzydła od strony mieszkania miały witraże z kolorowych szybek, w prosty geometryczny wzór, same romby, regularne i symetryczne.
Józefa widziała je jeden jedyny raz, kiedy po lekcjach pomagała pani Szajewskiej zanieść do domu zeszyty z kaligrafiami. Wracała potem do siebie szczęśliwa i bogata, międląc w ustach cierpką miętówkę i ściskając wilgotną dłonią nowy zeszyt w trzy linie, zgrabnie przecinające śnieżne kartki. Z kaligrafii też miała piątkę.
Ale że te kolorowe szybki układały się w romby, Józia nie zdążyła się dowiedzieć. Ojciec nawet poprosił panią kierowniczkę siadać, taki gość, proszę, proszę, tu, na ich dołku, gość, ale odpowiadał doktorowej spode łba, burkliwie: nie, bo nie, i już, on gospodarz, pan i władca u siebie i wobec swoich.
– Niech się pan zlituje, Józefie, szkoda jej, zdolna, niech elementarną chociaż skończy, może życie będzie miała lepsze – przekonywała dobra pani, uśmiechając się ojcu prosto w oczy, nastroszone pod krzaczastymi brwiami, których chyba tylko ona nie bała się w takich chwilach.
– Nie i koniec – odpowiadał, cicho, ale twardo (jakby napisała autorka wzruszających szkolnych lektur, których Józia już nigdy w życiu nie przeczyta). – Z krowami nie ma kto chodzić, w domu matce trza pomóc, młodszych przypilnować. Koniec – powtarzał, niewzruszony nawet gdy pani Szajewska zaproponowała, że zeszyt i książki kupi za swoje, i parę groszy dołoży, za robotę, której mała nie zrobi. Tylko się obruszył.
Dobrze jej i tak będzie, normalnie, jak w życiu, co ma być, to ma być – powtarzał niczym bohater pozytywistycznej opowiastki, wyczulonej na los klasy uciskanej i nieoświeconej. A nawet jakby ktoś Józefa oświecił, to i tak by uznał, że ta wiedza psu na buty się zda, i małej tak samo ona potrzebna jak sobace. Swoje wiedział, nie był zły, tylko kochał i chciał, żeby dziecku było jak najlepiej, czyli tak samo jak jemu i innym. Kochał, jak umiał, po swojemu.
Ale tego już Józefa, opowiadając o rozmowie z panią Szajewską wiele razy, nigdy nie wypowiedziała. Może po prostu sądziła inaczej?
Wzruszające do łez prusy, sienkiewicze i orzeszkowe przeczyta dopiero córka Józefy. Też zdolna jak diabli, po matce. Zresztą Józia i tak do lekcji goniła, słowem i pasem, niech ma, czego jej nie dali. Akurat Zosia głowę do nauki miała mocną, tyle, że chorowita, zapadała łatwo na wszystko. I tak jej na całe życie zostało, jak szkoła.
Z pierwszej klasy poszła od razu do trzeciej, potem też szło jak po maśle, w domu jadanym od święta, dwa, trzy razy w roku. Częściej się nie dało, Józefa rozkładała wypłatę na kupki, mówiąc do siebie po cichu, jakby chciała upewnić się, że o niczym nie zapomniała: to na mąkę, margarynę, cukier, a obok na światło i węgiel. Szkolna kupka była coraz większa, bo Zosia poszła do technikum, skórzanego, co to i fach, i matura. Poza tym najlepsza przyjaciółka z podstawówki tam właśnie się wybierała. Umarła zresztą niedawno, nie wiedząc, kim jest i po co. Alzheimer.
Zosia do technikum poszła dosłownie, droga z Żakowic do miasta (tego prawdziwego, bo Żakowice choć od lat były już miastem, to wsią też być nie przestały) zajmowała godzinę. Autobus jeszcze nie dojeżdżał na takie przedmieście, a nawet gdyby dojeżdżał, to przecież i tak nie za darmo. Wiosną i jesienią pół biedy, ale cała bieda zimą.
W maturalnej klasie Zosia chorowała prawie bez przerwy, w styczniu tak napadało, że z podwórka do szosy wychodziło się wykopanym w śniegu tunelem, wyższym niż najwyższy człowiek. Brzegi przekopu, solidnie oklepane sztychówką, skrzyły się w słońcu, bo nocami mróz nabłyszczał ślady łopat. W porannym świetle przypominały świeże szramy, z których kroplami wypływała jeszcze limfa. Chciało się żyć.
Był jednak problem: buty. Te, w których Zosia chodziła do szkoły, były solidne, ale solidnością jesiennowiosenną. Zimą śnieg nasypywał się do środka już po kilkunastu krokach, mróz dopadał stopy po paru zaledwie minutach, nie pomagało dreptanie po cudzych śladach, trop w trop za pionierami, którzy co rano odgrzebywali Żakowice, wydeptując ścieżki do miasta. Zimowych butów Józefa kupić Zosi nie mogła, nie miała za co, musiała ostatnie pieniądze, odłożone do puszki po herbacie madras podarowanej przez zakład pracy na dzień kobiet, wyciągnąć na leki dla córki. A przecież Rysiek też już ze swoich bucików wyrastał, chociaż te ostatnie kupiła mu o dwa numery za duże. On mógł jednak posiedzieć w domu, do szkoły się nie palił, przynajmniej żeby paliło się pod kuchnią dopilnuje. A Zosia nie, niech ma, czego Józefie nie dali.
I tak Zosia przemieszkała dwa miesiące w szkolnej bursie, którą matka wybłagała dla niej u pani dyrektor o sercu równie wielkim jak modna i elegancka ondulacja na głowie.
Raz w tygodniu, w niedzielę, Józefa zawiązywała w chustę słoiki i różne pakunki, a potem brnęła z tobołami przez zasypane przedmieście i ulice miasta. Stroiła się wtedy w to samo, co do kościoła, żeby córce razem z jedzeniem na resztę tygodnia nie przynieść wstydu. Rysiek zostawał w domu sam, zamykała go na klucz, dla pewności, bo nosiło go po świecie od małego, diabeł kusił i wołał po polach. Wracała zmęczona, robiła kolację, a potem siadała przed kuchnią i patrzyła w ogień. Przysypiała, prawie nie myśląc, tylko wspomnienia same garnęły się do ciepła i blasku, wydobywały sprawy i zdarzenia zapominane, czasem rozmyślnie.
Tak właśnie przypomniała sobie znowu o tamtych butach, błyszczących jak smoła trzewikach, sznurowanych wysoko, w których miała iść pierwszy raz do pracy i w których nawet ostrą zimę dałoby się przechodzić. Do wiosny, od biedy, bo od czegóż by innego.
Przypomniała sobie tamtą radość, dziecinną, gdy z jednym butem na stopie, przekrzywiając się śmiesznie jak czapla nad jeziorem, polująca albo drzemiąca przy brzegu, odwijała z chropowatego papieru drugi trzewik i jak już schylała się, by wsunąć go na podwiniętą nogę…
…i jak jej ten but wypadł nagle z dłoni, zastukał o podłogę wzmocnioną blaszkami zelówką i twardym obcasem, i jak do ust, nosa, a potem oczu napłynęły łzy, kałuże łez, wielkie jak balia na podwórku, kałuże zbierane przez lata, może od początku życia, a może od momentu, gdy dotarło do niej, że więcej do szkoły nie wróci, więc postanowiła o nic już nigdy nie prosić, nie płakać…
…i jak kałuże te zamieniły się najpierw w chlipanie, bezradne, biedne, a potem w szloch brzmiący jak kupa śniegu zsuwająca się z przygrzanego słońcem dachu w pierwsze roztopy…
…i jak zdjętym z nogi butem cisnęła o ziemię, i wybiegła z domu, po raz pierwszy przy ojcu krzycząc: kurwa, kurwa, kurwa…
… i jak poślizgnęła się na kamieniu zastępującym schodki, na którym potem, całkiem niedługo, mała Zosia rozbijała sobie nos, i jak biegła na łąki, przed siebie, woda chlupała pod stopami, zimna jeszcze o tej porze, i biegła, by nie wrócić, tak wtedy myślała, choć i wtedy, i potem, nigdy i nigdzie nie uciekła do końca.
A w domu ojciec podniósł się zza stołu i patrzył zdziwiony, jak matka schyla się i układa na stołku buty zebrane z glinianej podłogi. Podnosi je do oczu, potem odsuwa, przyglądając się długo, z niedowierzaniem.
Jeden, potem drugi, oba lewe.
Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)
Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.
Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.
Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.
Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?
Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.
I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.
Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.
Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.
Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:
Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?
Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.
Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.
Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.
Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.
Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.
”Szatański zwierzchnik Woland przemierza już naszą Ojczyznę ze swoim kotem Behemotem, także o rysach szatańskich”. Więc jakże to tak, Andrzeju*, Woland w Ojczyźnie, a ty się nie zrywasz, pióra nie chwytasz, eseju nie piszesz, słów jego nie tłumaczysz?
Wolanda tu, w Polsce, widział kilka tygodni temu nie świszczypała żaden, nie wielbiciel pociągów z powieści Jerofiejewa, lecz człek poważny, w latach i funkcji stateczny, sakrą wyróżniony. Słowa jego cytowały gazety, ale wierzyć nie chciałem. Próżno jednak czekałem na sprostowanie jakieś, widać prostować nie ma czego. Ksiądz biskup postraszył Wolandem tysiące manifestantów broniących pewnego medialnego biznesu, który przegrał z innym medialnym biznesem w wyścigu o jeszcze lepszy biznes. Zebrani krzyczeli jednak nie o pieniądzach, ale o prześladowanej wolności słowa. Słowa, Andrzeju, mamy teraz tak wolne, że wolne są nawet od sensu. Ciebie, stylistę, pewnie by to zmartwiło, chyba że znowu chciałbyś tworzyć kabaret. Biskup-retor o Wolandzie opowiadał dobitnie, tak dobitnie, że wielu po jego słowach zacisnęły się pięści i szczęki.
Gdybyś był dzisiaj obecny, to po której stronie? Wcale to nie oczywiste, pamiętam, gdy nagle Ty, dysydent niewydawany i internowany, a potem minister u Mazowieckiego, doradzać zacząłeś prezydentowi, który czerwony był nie tylko od ukraińskiej gościnności wódczanej. Zapiekły wówczas politycznie chciałem tę „apostazję” Twoją jakoś usprawiedliwić, aż w końcu znalazłem wytłumaczenie w Barthesie: intelektualista musi zaskakiwać, kluczyć i zmieniać intelektualne pozycje, by nie wpaść w sidła władzy i języka. Wcisnąłem ten wykład Barthesa w popularny felieton, tak bardzo chciałem Ciebie publiczności wytłumaczyć. Tekst pochwaliłeś za dezynwolturę, ale koncept potraktowałeś wzruszeniem ramion. Rzecz była prostsza, wyjaśniłeś: tylko lewica pamiętała o Rosji, tylko lewica wtedy chciała z nią rozmawiać, więc jej zgodziłeś się doradzać.
Dziś spór ten wydaje się odległy jak Władywostok. Ruskimi straszyć jest w modzie, lęk zdominował stosunki z Putinem batiuszką i jego samodzierżawiem demokratycznym. Jedni się boją, więc piąstki zaciskają i jak dzieci wygrażają obudzonemu przedwcześnie niedźwiedziowi, drudzy też się boją i dlatego zbyt chętnie robią z misiem niedźwiadka. Nikt prawie Rosji nie rozumie i zrozumieć nie chce, a tych, co rozumieją, nikt już nie słucha. Wilk wiosny nie czyni, tym bardziej że zimę ukochał. Zimny pokój nastał między nami i żadne kuchenne rozmowy z braćmi Rosjanami tego nie zmienią, bo nie inteligencja dziś politykę robi, inteligenckich bajań o przyszłości nikt nie słucha. Już chętniej rżenia nasłuchują i wyglądają, czy Budionny nie nadciąga, bo cud by nam się przydał nad Wisłą i czapka z piór. Ale ani koni, ani osłów nie słychać. Tiszina.
A polityka obrzydliwa była i przed piętnastu laty. Pewnie nie pamiętasz, bo nagroda wiekuista musi polegać na odebraniu złych wspomnień, jak ci, co na siebie patrzeć dziś nie mogą, zlustrować Cię próbowali. Szeptali o przeszłości w czerwonym krawacie, o podróżach na wschód, do krainy szczęśliwości. Tyle że to, co naszeptywali, Ty dawno opowiedziałeś jawnie (i dwupłciowo, bo ta Twoja przeszłość i Rosja miała twarz ukochanej kobiety), we wspaniałym do dzisiaj „Pocałunku na mrozie”. Opisałeś i młodzieńcze zauroczenie komunizmem, i miłość do Rosji i -bardziej powściągliwie – jednej z Rosjanek. Miłość trudną, odwzajemnioną, choć Cię do Rosji przez kilkanaście długich lat nie wpuszczał ZSRR, a było to w czasach, gdy niejeden z późniejszych lustratorów cytatami z Lenina inkrustował swe naukowe rozprawy.
Niech im będzie na zdrowie. Dziś, Andrzeju, tacy czujni już nie są, nie zauważyli nawet, że zabór dokonał się bezkrwawy: Ruscy zabrali nam żubrówkę. Podkupili za rublowe srebrniki. Zdradzeni zostaliśmy wcale niepoetycznie, nie o świcie, a tuż przed lunchem pewnie, w klimatyzowanych korporacyjnych gabinetach. A kiedyś podział był jasny: oni bimber i stoliczna, my żubrówka i żytnia z kłoskiem. Choć Ty akurat koniak gruziński wolałeś – także do bruderszaftu. Nigdy chyba przejście z kimś na Ty nie dało mi tyle satysfakcji. Na ty przeszliśmy wszyscy, Twoim zarządzeniem i Twoim gruzińskim koniakiem, gdy ostatni rozdział Twojej monografii poszedł do wydawnictwa. Twojej, bo choć pisana zbiorowo, redagowana nader demokratycznie, była ta historia literatury rosyjskiej XX wieku Twoim dziełem. Zrealizowanym marzeniem, by napisać pierwszą w tej pechowej części Europy wolną od cenzury książkę o mimo wszystko wspaniałym stuleciu tej wielkiej literatury. Wygrałeś wyścig z chorobą: zdążyłeś jeszcze odebrać autorski egzemplarz w wydawnictwie.
Tak, jak chciałeś, w domu pogrzebowym na Powązkach zagrano jazzowe standardy. Pani prezydentowa spóźniała się już bardzo, odtwarzany ponownie Duke Ellington wyczyniał cuda. I wtedy, najpierw nieśmiało, a potem odważniej, stojące opodal mnie starsze panie, z których część zapewne kiedyś podkochiwała się w Tobie, zaczęły kołysać się w rytm muzyki, śmielej i śmielej, z uśmiechem. Tajemnicze cienie pląsały po posadzce.
Szatańskiego zwierzchnika z kotem Behemotem zobaczył w retorycznym zapale biskup ze Wschodu, z Drohiczyna. Bóg z nim. Bóg z Tobą. Pocałunek na mrozie – w tej Chlebnikowskiej formule zawarłeś swoją Rosję. Dzisiaj, Andrzeju, mróz jakby większy, a pocałunki chłodniejsze.
*15 maja minęła piętnasta rocznica śmierci Andrzeja Drawicza, wybitnego znawcy i tłumacza literatury rosyjskiej (szczególnie Bułhakowa), nauczyciela akademickiego, eseisty, uczestnika opozycji demokratycznej, współpracownika premiera Mazowieckiego i prezydenta Kwaśniewskiego. Kiedyś także współtwórcy STS-u.