Dołącz do świata Pampers,
pełnego miłości, snu i zabawy.
(cytat z reklamy)
Odkąd zaczęła się starzeć, a było to dawno, powtarzała co jakiś czas, że woli nie dożyć chwili, w której przestanie panować nad fizjologią. Było jasne, że władzy nad sobą łatwo nie odda, przymuszona, raczej już abdykuje z życia.
Traktował te zapowiedzi serio, acz nie do końca, bo koniec wydawał mu się wciąż odległy, choć przecież stara kobieta granicę rysowała ostro: nigdy nie założę pampersa, przynajmniej dopóki będę wiedziała, co robię. Powtarzała to spokojnie, ale z uporem, zimnym jak stopy, które miażdżyca zaczęła już odcinać od krwi. Coraz bardziej, czuł, obcinając jej paznokcie.
Te wyzywająco stanowcze wyznania irytowały go coraz bardziej. W końcu on też się starzał, włosów mu co prawda nie ubywało, ale cierpliwości już tak. Gdy w końcu przestała marudzić, uznał, że przestraszyła się jego irytacji, więc i on przestał się bać o jej psychikę. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o wszystkim.
Przed tygodniem zauważył w jej domu nowy przedmiot, zupełnie nowy, więc nie od razu zrozumiał, co oznacza. W kącie maleńkiej łazienki stanęło wiadro, takie zwyczajne, plastikowe, ze szczelną, zaciskaną pokrywą, nieprzezroczyste. Duże, zagracało pomieszczenie, ale kiedy pytał, po cholerę ono tutaj, kobieta zmieniała temat.
Może to dlatego, myślał, że ostatnio coraz słabiej słyszała? Na aparat słuchowy nie dawała się jednak namówić, świat za oknem i tak miał dla niej niewiele: monotonny szum ulicznego ścieku, prowadzącego nurt samochodów w depresyjne centrum miasta, przerywany rykiem motocykli, najbardziej chyba upierdliwych wieczorem. Drażniły wtedy niczym zawsze wygłodniałe końskie bąki, hałasowały jak spasione, powolne trzmiele, buczące w ciszy zapowiadającej zmierzch. Buczały zagubione w grządce maciejek przed oknem domu, który teraz już ledwo pamiętał. Był bardziej dźwiękiem i zapachem niż kształtem.
Ten dom był raczej chałupą, pospiesznie i tanio sklecona samoróbka, pokój, kuchnia i sień, jak we wszystkich biedadomkach budowanych na wiejskim przedmieściu według tego samego braku projektu. W ich sieniach, gdzieś w kącie za zasłonką z wypłowiałego materiału, zbyt starą, by mogła jeszcze zasłaniać okno w pokoju, stało wiadro, blaszane, przykrywane kawałkiem sklejki albo płyty, pofalowanej od wilgoci i temperatury. Później gdzieniegdzie trafiały się też plastikowe kubła, dobrze tłumiące odgłosy, zdradzające do czego te naczynia służyły, najczęściej w ciemne noce albo zimowe dni, gdy wyjście do sławojki oznaczało wyprawę w mrok i chłód.
Jasne, ciemność zadomawiała się też i w sieni, ale niespokojna, bo co jakiś czas próbowało rozgonić ją brudnawe światło czterdziestowatówki, zakurzonej i zamotanej w pajęczynę.
A więc to tak, to tak sobie poradziła – pomyślał. Była mu bliska, więc chyba powinien być zażenowany, tak mu się wydawało, ale nie był. Jeśli już, to czuł raczej zadowolenie, że kobieta wciąż się nie poddaje, choć wie, że przegrywa. Taka zażenowana radość, kulawy oksymoron, czasem nie można oczekiwać więcej niż można.
W końcu nawet i to zwyczajne wiadro okazać się może znakiem, dyskretnie przywołującym koło czasu. Struktura rzeczy, znaczące i znaczone, urynał jak urna, w której czas chowa się, żeby nie przeminąć. To jeszcze jedna dziecinna sztuczka mitycznego sklerotyka, starość obsuwająca się w dzieciństwo, już chroniczne. Tak myślał.
Że od dzieciństwa odchodzimy nie tak daleko, jak nam się wydaje, wiedział od jakiegoś czasu. Choćby dlatego, ze miejsce, z którego się wywodził, przyziemna okolica, ubabrana trudną codziennością, ostatnio coraz częściej upominała się o pamięć.
Nie musiała, nigdy nie zapomniał lekcji, które dostał na nieistniejącym już podwórku. Wyglądało wtedy, myśli dzisiaj, na zaniedbane, może dlatego, że, nieogrodzone, rozchodziło się w zarośnięte miedze i krzywo rozorane pola, aż po horyzont z rozmazującymi się kilkoma budynkami, ustawionymi wzdłuż drogi zaznaczonej drzewami. Stały daleko, więc trzeba było mocno napinać wzrok, by rozpoznać w nich pokręcone wierzby, płaczące sentymentalnie.
To prawdopodobnie stamtąd, z tamtego podwórka i z tamtego patrzenia wokół wyniósł uważność, pozwalającą dostrzegać znaczenie nieistotnych, zwyczajnych rzeczy, łapać sens, prześwitujący przez ich potoczną użyteczność i zaplatający się w opowieść.
Z czasem jednak ta uważność zaczęła mu ciążyć, właśnie tak samo, jak czas oraz pamięć. Odwracał się więc od nich, od zakamarków starej sieni, zbitej z dykty i papy, od maleńkiej łazienki w bloku z żelbetonowej wielkiej płyty, której czas podobno już dawno się skończył. Powinna się zawalić, a trwała.