Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: smierc
Data dodania: 16 września 2020

1. Ta nieznośna lekkość publicystycznych bon motów: że dziś w dorosłe życie wchodzi pokolenie urodzone już po 11 września 2001, tamtym 11 września, kiedy to na te straszne minuty zatrzymało się serce świata, i że nie wolno tego nigdy zapomnieć. Ble, ble, bla, bla, ale czasem przed oczywistościami nie ma ucieczki. Potem naprawdę nic już nie było takie samo.

Byliśmy świadkami, bo rzeczy toczyły się same, jakby bez naszego udziału, odwrotu od szczęśliwej epoki przed, która może wcale nie była taka znów szczęśliwa, może sami sobie ją taką wymyśliliśmy, a była może tylko odrobinę szczęśliwsza niż inne. Albo po prostu my byliśmy młodsi.

Co to za szczęście, które daje się stopniować?

 

2. Te prawie dwadzieścia lat po wrześniowych zamachach to osuwanie się świata w strach, nieufność, wściekłość i wrzask, dziś na dodatek tłumiony maską. Już nawet nie dostrzegamy, jak niewiele wystarcza, by nastraszyć nas tak, że godzimy się oddawać wolność za bezpieczeństwo, o którym nie wiemy nic.

Tak naprawdę, nie wiemy nawet, czy istnieje, czy nie jest też tylko naszym wyobrażeniem.

 

3. Kolejne etapy odwrotu od postępu, w który zresztą chyba nikt już nie wierzy. W tym roku – inaczej niż przez te wszystkie lata po – krewni i przyjaciele zmarłych w Trade Center nie mogli w rocznicę odczytać ich nazwisk na żywo, jak w poprzednich latach, wiadomo, pandemia śmierci. Część się zbuntowała i przeczytała je w innym miejscu Nowego Jorku. Jakaś część buntuje się również przeciw wirusowym ograniczeniom w ogóle i nie są to wyłącznie zwolennicy medycyny nadnaturalnej oraz płaskoziemcy.

Taki czas, nikt już nie wierzy nikomu. Albo gorzej: wszyscy wierzą wszystkim, więc nikt nie jest autorytetem. Ochlokracja, nie mylić z demokracją.

 

4. Zburzonych przez samoloty wież, które dla wielu stanowiły jeśli nie serce, to na pewno centrum świata, postanowiono nie odbudowywać. Nic nowego, bo kiedyś rozważano pomysł, by nie odbudowywać zniszczonej w powstaniu Warszawy.

Ale teraz w tej decyzji czytam jakiś lęk: lepiej nie drażnić nieba i jego fanatyków? Bo ileż razy można odbudowywać zburzone? I po co? Żeby następni wandale mieli co burzyć?

 

5. Obrazy ataku na wieże, nie do uwierzenia, utkwiły w pamięci pewnie na zawsze. Patrzyliśmy na te telewizyjne obrazki, nie rozumiejąc, co się dzieje: samoloty lecące wolno i nisko wyłaniały się zza drapaczy chmur, które chwile później sypały się jak makiety z karton gipsu, wysyłając w niebo chmury dymu i kurzu.

Niebo, połaskotane nazbyt poufale, postanowiło przypomnieć o swej grozie.

 

6. Telewizyjni realizatorzy gimnastykowali nasze odrętwiałe zmysły zwalniając filmy, odwracając kadry, przybliżając ujęcia, znowu, i znowu, i raz jeszcze. Naprędce zmontowany film katastroficzny, oglądane na kinie domowym jakieś niskobudżetowe political fiction, z wydumaną fabułą, z krzykiem zamiast dialogów, te zawsze trudniej napisać. Nie od razu docierało do patrzących, że to, co na ekranie, to nie efekty specjalne.

Że ludzie wyskakują z okien naprawdę, a nie w kaskaderskim popisie.

 

7. Potem rozpoczęła się wojna, kultur, cywilizacji, światów, otwarta i hybrydowa, stare słowo w nowym znaczeniu, zacierającym sens. Bez sensu trudno żyć, więc zaczęto go szukać w fake newsach i teoriach spiskowych. A może zburzenie wież odkryło tylko, niczym kiedyś w Babilonie, to pomieszanie trawiące nas stale, ukrytą wojnę, tocząca się od zawsze i do dziś, o której chętnie zapominamy.

Wojnę wszystkich ze wszystkimi, w której i natura jest graczem niepoślednim.

 

8. Rok później próbowało zatrzymać się moje serce. I ja, i świat przeżyliśmy, choć naprawdę nie tacy sami. Może dlatego nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Poruszać się w ogóle było trudniej, po ziemi i w powietrzu. Zaczęliśmy pilnować się mocniej, siebie i innych, mając w pamięci tych wyskakujących z okien rozpadających się wież.

Wyglądali jak manekiny, ale byli żywi. Woleli umrzeć od powietrza i ziemi, a nie w ogniu.

 

9. Zdjęcia i filmy rejestrujące ich desperację w kolejne rocznice pokazuje się po dwudziestej trzeciej, niczym reklamy alkoholu i innych używek, opatrzonych ostrzegawczymi komunikatami. Palenie albo zdrowie – wybór należy do ciebie.

Tak naprawdę to nigdy nie mieliśmy wyboru, tylko czasem udawało nam się o tym zapomnieć.

Data dodania: 1 września 2020

Od prawie czterdziestu lat pierwszy dzień września kojarzy mi się z końcem, a nie początkiem. Przeżyłem Ojca o czternaście lat. Dziś uświadomiłem sobie, że prawie tyle samo spędziłem w jednym miejscu, w instytucji, która już w swojej definicji skrywa jeśli nie od razu martwotę, to przynajmniej pewną funkcję cmentarną: przechowywanie przeszłego. Nawet patron tej instytucji, poświęconej wyłącznie jemu, tak właśnie uważał. Nudził się i bolała go głowa.

Wcześniej robiłem różne rzeczy, przenosząc się z miejsca na miejsce. Teraz robię co prawda nadal dość różne, ale już tylko w jednym. Zastanawiam się, dlaczego? Ostatnio częściej niż zwykle. Bo co –  bo to, co robię ma sens? Bo daje satysfakcję? Bo wokół ludzie, do których jestem przywiązany? Bo razem wciskamy życie w coś, w czym ledwo się mieści?

A może to tylko mowa-trawa, może jestem jak ten frajer, co wierzył w bajer z piosenki Jonasza Kofty? Może to już zwyczajne asekuranctwo, a ja zwyczajnie  jestem na tyle postarzały, by chcieć pewności? Bo z wiekiem ryzyko przestrasza bardziej, a stabilność mocniej tumani? Bo sił brakuje już czasem nawet na zamiary?

To po ojcu mam ten niepokój, który wcześniej gnał mnie to tu, to tam. Myślę sobie czasem, że on w pewnym sensie miał jednak szczęście, paradoksalnie, choć tyle wycierpiał: nie dożył tego spychanego głęboko i stamtąd szarpiącego znienacka lęku człowieka, który już nie chce się znowu przyzwyczajać, zaczynać, otwierać, który obawia się zupełnie nieznanego, bo nie wie, ile jeszcze będzie mógł i chciał.

Ojciec swoje ostatnie lata spędził na działce, uprawiając kwiaty i warzywa. Chłonął barwy i zapachy po miesiącach odoru szpitalnej aseptyki. Ale ten jego rustykalny bezruch był pozorny. Nie szarpał się już, nie rzucał, nie przyspieszał wcale nie dlatego, że zdrowie mu nie pozwalało. Tak myślę. Był żywy terminalnie, dosłownie, lekarze ostrzegali, więc pamiętał, że lada moment wyruszy w drogę, która może nigdy się nie kończy, choć niekoniecznie jest nieskończona. Wiedział, że pobiegnie w nieznane, bardziej nieznane niż wszystko to, co poznał w swoim burzliwym życiu. Czekał i zbierał siły.

Może to dlatego myślę o nim zawsze, gdy zastanawiam się, dlaczego ja tkwię w jednym miejscu? Odpowiedzi są mętne, bo może dzieje się tak po trosze ze wszystkich tych powodów, które wymieniłem. Czyli ni to, ni owo, ani tak, ani siak. Więc jeżeli czekam, to na co? A jeśli nie czekam, to dlaczego? Czy to już ostatnia kombinacja? Szach i mat? A może mam jeszcze jakiś ruch, tylko go nie widzę?

Żadna puenta nie będzie dziś dobra. Bo co – komu w drogę, temu czas? Czas? Komu? Dokąd? Może jednak lepiej nie otwierać rachunków, żeby nie okazało się, że nie mamy na napiwek? I po co ta spowiedź, nader osobista, ale bez oczekiwania na rozgrzeszenie czy współczucie?

Nie myśleć za dużo, nie pamiętać. Nawet cmentarne świece mają teraz osłony, by nie zgasił ich deszcz lub wiatr. Postęp.

Data dodania: 25 lutego 2020

 

Wracał tak często, że choć minęło czterdzieści lat, właściwie nigdy nie wyszedł z tego korytarza. Długiego na dwanaście mieszkań, jednakowych, rozmieszczonych symetrycznie, jak cele w więzieniu, naprzeciw siebie. Z tym, że te narożne, na końcach, były większe, trzypokojowe, z kuchnią widną i z oknami na dwie strony bloku, więc z widokiem szerszym, raczej wieżyczki strażnicze niż cele.

Korytarz nie był miejscem zupełnie bezpiecznym. Lastrykowa podłoga,  śliska, bo pastowana co tydzień czujnym wzrokiem sąsiadów, co ludzie powiedzą, jak nie będzie się błyszczeć pod drzwiami, groziła upadkiem. Ale akurat im śliska podłoga nie przeszkadzała nigdy, jeździli po niej prawie jak po lodzie, grając w niby hokeja, pudełkiem zapałek albo odpustową miękkawą piłeczką, póki nie pękła i nie pogubiła tego czegoś, co wypełniało ją w środku. Nazywali sobie te niby drużyny, kanada kontra ruscy, mistrzostwa świata, jeden na jednego plus bramkarz.

Wszystko wtedy jeszcze było na niby i dlatego wydawało im się, że jeszcze wszystko jest możliwe.

Czasem, gdy emocji było za dużo, bo wynik pozostawał bezbramkowy, kłócili się wściekle o faule lub za wysoko uniesione niby kije, aż w końcu z korytarza przeganiali ich ci, którzy mieszkali za cienkimi drzwiami mozolnie, przez lata obijanymi boazerią, dermą albo blachą. Ludzie, którzy dorabiali się tych drzwi, zaradni i sprytni,  wtedy wydawali mu się bardzo starzy, normalne, choć pewnie byli młodsi niż on dzisiaj.

Ale to jest już nowe dzisiaj i tamci nie żyją, a wzdłuż korytarza starzeją się nowi młodzi, którzy nie grają w niby hokeja. Może podłoga już nie taka, choć ze starości powinna być jeszcze bardziej wyślizgana.

Chyba jako ostatnia z tamtych starych umierała Psiara, mieszkająca na końcu, w lokalu z oknami na dwie strony, czyli na pół świata. Zawsze miała psy, bo gdy jedne kończyły swój pieski żywot, całkiem zresztą niezły, rozpieszczała następne. Ale swoje przezwisko dostała nie dlatego. Została Psiarą, bo psy były dla niej ważniejsze niż ludzie, z ludźmi łączyły ją gorsze doświadczenia niż ze zwierzętami, które miała albo którym pomagała. Tak niektórym jest łatwiej.

Była sama, w trzech pokojach, wielkich w porównaniu z pozostałymi mieszkaniami w tym bloku, ale sama nie od zawsze, tylko od śmierci jej Jurka. To znaczy przed Jurkiem też była sama, mówili już nawet o niej stara panna, choć ciągle jeszcze za plecami. On podobno zostawił dla niej żonę i dzieci, jeszcze całkiem małe, ale długo razem też nie pożyli. Za grzechy kociej łapy, szeptała sąsiadkom Kowalska, naprawdę tak się nazywała, mrużąc oczy jak kotka w słońcu przedwiośnia. Możliwe, że wiedziała coś więcej, w końcu w kościele była codziennie, czasem nawet dwa razy, więc może i do wiedzy o przeznaczeniach miała łatwiejszy dostęp.

Gdy umarł jej facet, Psiara znowu zaczęła palić. Rzuciła przed laty, gdy poprosił, podobno, ale teraz paliła jeszcze więcej, jakby chciała zrobić mu na złość za to, że zrobił jej tą niewczesną śmierć. Nie wiadomo, czy czerniała od tych papierosów, czy z tęsknoty, i chudła, przeraźliwie, jakby papierosy podsycały w niej nigdy nie zagaszony pożar, który ją wypalał. Gdy zaciągała się jak mężczyzna, mocno i długo, końcówka extra mocnego rozżarzała się na czerwono, a potem na złoto, jakby ogień z jej płuc próbował wydostać się na zewnątrz i podpalić świat.

W końcu astma unieruchomiła ją na dobre, na dobre – tak mówiły sąsiadki, bezmyślnie, bez sensu, ale z troską, nie wiadomo tylko, czy nie udawaną. Bez wyciętego płuca męczyła się jeszcze bardziej, ale palenia nie rzuciła nawet wtedy, gdy musiała oddać tego ostatniego psa, z którym nie miała już siły wychodzić. Zatroskane nie były zatroskane aż tak bardzo, by zwierzaka wyprowadzać słota czy spiekota.

Zresztą niezbyt przypominał psa, na tych krótkich łapach, z czarno burą szczeciną, przetykaną w kilku miejscach jaśniejszymi plackami łysiny. I uszami jak radary, wielkimi nieproporcjonalnie, ciągle w ruchu, jedno sobie, drugie nie wiadomo komu.

Ciekawe, że Psiara nigdy nikomu nie powiedziała, czy oddała psa jakimś dobrym ludziom, czy też do schroniska, na zmarnowanie.

Zadusiła się tak, jak żyła, w samotności. Musiało dopaść ją nagle, tym razem nie zdążyła zapukać do nikogo z sąsiadów, a komórki nie nauczyła się obsługiwać, może z oszczędności, zresztą wtedy jeszcze nie wszyscy je mieli. Gdy po tygodniu wywalili drzwi, ktoś w końcu dostrzegł, że coś za długo Psiary nie widać, smród był tak wielki, że przez kilka dni nikt nie zamykał drzwi balkonowych na końcu korytarza.

Kowalska mówiła, że z mieszkania umarłej czuć było starym psem. Ale kiedy indziej przekonywała znowu, że zza drzwi śmierdziało raczej siarką. Nikt jej już wtedy nie słuchał, pukali się w czoła jeszcze zanim zwariowała i zabrało ją pogotowie. Napuchniętą, grubą, ledwo zmieściła się w kaftan i nie mogli jej ruszyć, zanim zastrzyk nie zaczął działać na dobre. Znów to dobre.

Krzyczała jakieś pomieszane modlitwy, tak głośno, że słychać je było jeszcze z windy, zza grubych metalowych drzwi szybu, przez który jęcząc i zgrzytając opuszczała się w dół poobijana kabina. Czarek mieszkający u sąsiadów wyjechał wtedy na rekolekcje z seminarium, więc nikt nie potrafił chwilowo orzec, czy krzyki te to bełkot wariatki, czy może bluźnierstwo, złe jakieś, opętane. Te, co to widziały, wolały przeżegnać się, na wszelki wypadek. Przecież księdza nie będą fatygować, woła się go tylko do umierających, a Kowalska żyła, teraz marnie i w wariatkowie, ale jednak.

Pamiętał, że kiedy ją zabierali, po korytarzu snuł się półmrok, pełen poruszonych cieni. Możliwe, że wszystko to działo się nad ranem, ciut świt, choć chyba jednak później, miał już wychodzić do szkoły. Może Śmietek znowu zaspał, bo korytarz co prawda zwykle oświetlały jarzeniówki, ale zapalane przez gospodarza domu, jak nazywało się wtedy dozorcę. Więc gdy ten się zagapił, szczególnie zimą, korytarz pozostawał zaciemniony, prawie całkowicie, przez pół dnia, do samego zmierzchu. Rozświetlała go wtedy tylko kabina windy, żółtym światłem przebijającym się przez zbrojone okienko w drzwiach do szybu, ale na krótko, dopóki ktoś nie ściągnął windy na inne piętro.

Gdy odjeżdżała, piszcząc i rzężąc, wtedy jedynym jasnym punktem, który przyciągał uwagę jak rekwizyt hipnotyzera, pozostawała jaśniejsza plama zamykających korytarz drzwi balkonowych, przez które wlewały się resztki świateł bezsennego miasta.

Te szklane drzwi, otwierające się na balkon, którego nie było, bo zaprojektowano za nimi ledwie jego atrapę, rozmazane, odbijające światło latarni i z rzadka przejeżdżających na dole samochodów, które ciepłe od spalin powietrze unosiło ku górze aż po dziesiąte piętro, te żółtawo pulsujące w ciemności drzwi wyglądały jak wyjście awaryjne. Szczególnie w tak wietrzne dni jak ten, w którym znaleziono martwą Psiarę.

W takie dni łatwo o literówkę, można pomylić wietrzne z wiecznym. Przecież wysoko zawsze wieje najmocniej, a w długim korytarzu przeciąg skomle i wyje pod drzwiami.

Data dodania: 30 lipca 2019

                     …żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?

                                                                                                   Witold Gombrowicz „Dziennik”

 

1.

Ta obserwacja się powtarza, ostrzeżenie, najczęściej lekceważone. Pojawia się u filozofów i pisarzy, ale ponieważ w prowincji Gombrowicza jesteśmy, niech mówi on:

… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu  zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.

Cytowałem już ten fragment Dziennika, opisujący powrót Gombrowicza do Europy. Przypomina mi się on zawsze, ilekroć przyjeżdżamy do Vence. Tym razem przypomniał się mocniej, bo w ostatnim miejscu Gombrowicza byliśmy w czasie szczególnym: równo pięćdziesiąt lat po jego śmierci.

A i naruszenie przestrzeni było większe niż zwykle, bo po drodze zahaczyliśmy na półtorej doby o Paryż, w którym mieliśmy spotkać się z Ritą Gombrowicz. Między innymi. Z innymi się spotkaliśmy, z Ritą nie. Chociaż…

2.

Rity nie było, trafiła nagle do szpitala, badania miały trochę potrwać. Ale niczego nie odwoływała, wszystko odbyło się prawie tak, jak wyreżyserowała. Mieliśmy z E. być po raz pierwszy w mieszkaniu pani Gombrowicz i byliśmy, zabrała nas tam M., jej asystentka i nasza wielka gombroprzyjaciółka.

Co tu gadać, było wzruszająco, nawet dla takiego starego cynika jak ja. Więc tylko trochę szczegółów: piliśmy zadanego przez Ritę szampana, zjedliśmy kolację w wybranej przez nią, bo ulubionej, włoskiej knajpce.  Reszta niech pozostanie milczeniem, zbyt jednak jest osobista. W każdym razie zaśmiewaliśmy się razem z Ritą przez telefon, więc jakby z nami trochę była, taka jak zwykle, tylko jeszcze dzielniejsza.

Zastanawiałem się prawie cały wieczór, co by było, gdyby Rity nie było naprawdę? Gdyby nie zdarzyła się Gombrowiczowi na te kilka ostatnich lat? Gdzie byłby on, tak kiedyś, teraz, jak i na wieki?

Pewnie i tak byłby zwycięski. I tak, czyli jak? Inaczej, bez dopełniacza i bez wołacza, służącego także do inwokacyjnych westchnień, wewnętrznych oczywiście, bo Gombrowicz się nie obnażał, nawet jeśli  czytelnikowi wydaje się czasem inaczej, nawet gdy zapachnie mu sensacją.

3.

Zapach Vence ma ingrediencje niezmienne, rozpoznawalne przy każdym powrocie. Platany, nagrzane słońcem kamienie pod stopami, zmywany co rano kurz i brud na schnących potem do południa wąskich i zacienionych uliczkach.

Ale teraz, pod koniec lipca, schną one szybciej, niemal od razu, bo słońce operuje od rana, ostre, tnie przestrzeń stwardniałym światłem i rozżarzonym jeszcze z nocy powietrzem. I teraz czuć w nim jeszcze jeden składnik, mdłą, chałwowatą woń rozkładu, przyczajonego jak wygrzewające się tu pod ścianami koty, powolnego jak kroki po uliczce, wspinającej się w tym gęstym powietrzu.

Potem, w samo południe, jest jeszcze gorzej, jakby słoneczny skalpel próbował usunąć martwicę zakażoną umieraniem, odciąć ją od reszty, by nie sprawiała bólu. Niemożliwe.

Gombrowicz umierał w upale, ale podobno jednak nie aż takim.

4.

My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii natury.

Taki cytat z Dziennika wyświetliliśmy na naszej stronie w rocznicę śmierci Gombrowicza. Opatrzyliśmy go zdjęciem, udostępnionym nam przez Ritę. Ona też na nim jest, młoda, piękna, indiański typ urody, z dodatkiem jakiegoś ironicznego błysku inteligencji. Siedzi na oparciu fotela, w nim Gombrowicz, wychylony ku szachownicy, przytrzymuje cybuch fajki, marszczy oczy i czoło. Próbuje rozgryźć strategię przeciwnika, o którym na tym zdjęciu niewiele wiadomo, zostało tak wykadrowane, że widać tylko dłoń odstawiającą z szachownicy zbity pionek.

To zdjęcie jest Bergmanowskie, mogłoby bowiem przedstawiać rozgrywkę ostateczną, ze śmiercią, która nie tylko w Skandynawii jest mężczyzną. Znamy jednak całość fotografii, więc wiemy, że przeciwnik Gombrowicza w tej partii był z nim zaprzyjaźniony. A czy śmierć może być przyjacielem?

Że to rozgrywka ostateczna, świadczyć też może skupienie Gombrowicza, dla którego wtedy pewnie już każda chwila była mierzeniem się z końcem, przymierzaniem do niego. Przeczuwał, że się zbliża, ale przecież zawsze miał problem z wymyślaniem ostatnich zdań.

Nie za każdym razem można wykpić się bombą i trąbą.

5.

Wieczór w Vence nie przynosi ulgi, zresztą zmierzcha się tu późno i długo. Upał wciąż nie do wytrzymania, ale trzeba jakoś przeżyć, skoro się żyje. Na cmentarz przeciskamy się przez rozżarzone powietrze, półgęste jak lawa albo dobrze zagniecione ciasto.

Żar podnosi tętno, zmusza serce do szybszej pracy, na granicy wytrzymałości. Rozdrażnia, budząc krew i emocje. Gdy uzyska nadmiar, spowolnić może wszystko, zwalniając z obowiązku życia. Więc spokojnie.

Jak tu się jednak nie denerwować, gdy po dojściu na cmentarz okazuje się, że brama jest zamknięta na głucho, choć ustalenia były inne. Naiwni, uwierzyliśmy w zapewnienia tych, co rządzą grobami i życiem po śmierci.

Wysokie napięcie rozładowuje mistrz Andrzej Seweryn odgrywając scenę zdziwienia i zakłopotania jak z niemego filmu. Stara, dobra szkoła, śmiejemy się wszyscy, nawet ci, którym przed chwilą nie było do śmiechu.

Wcześniej mistrzostwo Aktora ogłuszyło francuską publiczność w małej salce urządzonej w dawnej manufakturze produkującej oliwę z oliwek. Mistrzowski monodram z Gombrowiczowskiego Dziennika wycisnął wszystkie sensy, także te ukryte w języku, jego strukturze i ucieczkach od niej. Wielki artysta spotkał wielkiego artystę. Objawiła się nam synergia, trudne, ulubione słówko polityków.

6.

Polityki tym razem nie było. Ojczyzna nie przygniotła Gombra ani mowami, ani wieńcami, ani krzyżem. Rita opowiadała, jak po pogrzebie Witolda zdejmowała z grobowca wielkie krzyże, którym rodacy dociskali ateusza po śmierci. Za każdym razem w miejsce zdjętego, pojawiał się nowy, jeszcze większy. W końcu za czyjąś radą powiesiła maleńki krzyżyk bez ukrzyżowanej postaci. Pomogło, wisi do dziś. Nie róbcie ze mnie taniego demona…

W rocznicę były róże, białe i czerwone, rozdaliśmy je tym, którzy chcieli po spektaklu pójść z nami na grób. Poszli prawie wszyscy, dziwny pochód przez miasto, pół setki czytelników Gombrowicza w pięćdziesiąt lat od jego śmierci.

Andrzej Seweryn przeczytał wzruszający list, który pani Gombrowicz dostała od Kota Jeleńskiego w parę dni po śmierci męża. A potem milczeliśmy, po prostu, jakby Gombrowicz już wszystko powiedział. I poczuliśmy się jakoś bliżsi jego wielkości.

7.

Vence to zresztą takie miasteczko na miarę, na tyle przyciasne, żeby każdy mógł poczuć się tu większy niż jest. I daje złudzenie spokoju, przez większą część roku, choć nie w lipcu. Czterdzieści stopni przekroczone, gorączka, od której można zejść.

Gombrowicz też chyba nabrał się na to złudzenie spokoju. Może to zresztą nawet nie kwestia miejsca, lecz wnętrza, własnego metrykalnego lęku i nieustannego niepokoju, który gna siebie i część nas, nie pozwalając śmierci za nami nadążyć.

Ten pęd, ucieczka, to jedyne wyjście, bo zwolnienie, przecież w końcu nieuniknione, może okazać się niebezpieczne, bardzo, właśnie śmiertelnie, może po prostu zmęczonego zwolnić z życia na zawsze.

W biografii Gombrowicza też tak jest: sukces, stabilizacja, spokój po latach przechodzą miękko w umieranie, jakby śmierć rozmiękczała je po trochu, powoli. Wtedy ktoś taki jak Rita to skarb, to jeszcze życie, po prostu.

8.

…ale zanim jeszcze Mistrz zacznie czytać nad grobem przyjacielskie pożegnanie od Kota, kwiaty od Rity Gombrowicz składa E., na jej życzenie, kwiaty takie jak zleciła – zlecaj nam, wspaniała Rito, co tylko zechcesz! – więc E. kładzie na grobie biało-zielony bukiet, wcale nie cmentarny, i jest tak, jakby to młodość i jej piękno, trochę egoistyczne i narcystyczne jak pisał Gombrowicz, jakby to młode piękno oddawało czułość Witoldowi, który tak za nim tęsknił;

tę czułość, której tak bardzo pragnął i która, podarowana przez Ritę, tak go cieszyła, aż do Kronosowych niedyskrecji, a o którą prosić się wstydził, wstydził się nawet ją przyjmować, bo jednak nie miał złudzeń, wiedział boleśnie, co może dostać, a co musi oddać;

więc E. kładzie wiązankę na pustej jeszcze płycie kamiennego grobu, za chwilę przykryją go inne kwiaty, i to jest tak piękna chwila, nie wstydzę się powiedzieć: piękna, tak piękna, że nie chce się kończyć tego zdania, choć przecież nikt nie uniknie kropki, kończącej każde wyznanie i wyzwanie, wcześniej czy później, lecz zawsze za wcześnie…

9.

… było więc skromnie i kameralnie, polskość nie przygniotła tym razem Gombra, choć była obecna w całej naszej peregrynacji do jego grobu. Polacy, naród wybrany, bo gnany z miejsca na miejsce, z musu i z chęci, albo z tęsknoty niejasnej, mętnej. Szkoda, że nawet nie zapytałem o te powody rodaka, który mnie, marudzącego młodym towarzyszkom włóczęgi nadsekwańskiej, poratował zimnym napojem rzeźwiącym choć na chwilę, mimo że już zamykał swoją knajpkę,. Więc nie pogadaliśmy dłużej, jedynie poklepał mnie po ramieniu, jakoś tak serdecznie, jakby coś rozumiał z mojego życia, którego sam nie rozumiem.

A potem po trudnych rozmowach z Vencjanami, na ulicy przed tamtejszym muzeum starszy, nobliwy pan z długą twarzą i perfekcyjnie przystrzyżonym wąsikiem odezwał się do nas przy stoliku artystów polszczyzną nie tylko czystą, ale wręcz źródlaną, jakby przedwojenną. A potem się przedstawił: Czartoryski jestem i zdążył użalić się nad rodzinną kolekcją sztuki i jej losami oraz rozczulić wiekiem swojej ponad stuletniej matki, najstarszej z żyjących Radziwiłłówien, zanim obudziliśmy się z naszego skamieniałego zdziwienia.

Nawet znajomego kamieniarza tu spotkaliśmy, współpracujemy w R., skąd się wziął, nie wiem, może przypadkiem. Gdy się pojawił, wyglądało to trochę tak jakby był jakimś odpryskiem obłapiającego nas natarczywie  gęstego powietrza, zamazującego wszystko, nawet niezniszczalny uśmiech E., nie dającego rady jedynie pomnikowym rysom pana Czartoryskiego.

10.

Sprzedawca nagrobnych kamieni twierdzi, że jego branża we Francji umiera, nomen omen. Pewnie wie, co mówi. Przed spacerem na cmentarz przysiadłem na chwilę kawy, która wydłużyła się w fascynujące widowisko: policjanci ratowali leżącego na rozpalonych kamieniach rowerzystę, pewnie niewiele młodszego ode mnie.

W pogoni za młodością, uciekającą szybciej niż jego markowy rower pędzący na najlepszej przerzutce, zasłabł i stracił przytomność. Starość dopadła go na szczęście w pobliżu ratownika  z defibrylatorem, więc potraktowane napięciem serce jeszcze ożyło.

Rowerzysta wyjechał z bocznej uliczki, takiej samej, jak te, którymi szliśmy potem na cmentarz. Te węższe były pełne gorącego powietrza, rozżarzonego jakby przed chwilą wydmuchał je hutniczy piec. Rozgrzane mury nie miały komu oddawać żaru, rozpaleni byli już wszyscy.

Przedpokoje piekła – taki żart, niespecjalnie udany, przemknął mi przez głowę. Jakoś musiałem odreagować ciężar, który pojawił się nagle w klasycznym miejscu, jego ucisku nie czułem przecież od tak dawna. Dwuznaczność serca i jego przypadłości.

11.

A w rocznicową noc, wolni już od obowiązków, piliśmy wino. Zapaliłem papierosa, pierwszego od siedemnastu lat, przełamawszy zabobonny lęk, bo kiedyś, w szpitalu, przyrzekłem, że rzucę palenie na zawsze.

Wypalony w połowie papieros ani mnie nie zabił, ani mi nie smakował. To jednak była już inna przestrzeń i inny czas. Raz jeszcze okazały się łaskawe.

Możliwe też, że obezwładnione nieziemskim upałem, inaczej niż pisał Gombrowicz, po prostu nie zareagowały na moją prowokację.

Data dodania: 15 stycznia 2019

 

To taki rok, pięćdziesiąty już po śmierci Gombrowicza, że pewnie będziemy o niej i o nim, poprzez nią, mówić na wiele sposobów. Słowami służącymi tu za tytuł zakończył Gombrowicz list do Jeana Dubuffeta z 14 lipca 1968 roku. Niespełna rok później napisał do francuskiego malarza po raz ostatni, choć wcale nie pożegnalnie, nie, zupełnie zwyczajnie, praktycznie nawet, rzec by można.

1.

To była dziwna korespondencja i przyjaźń, właściwie też głównie korespondencyjna – a korespondowali ze sobą nie tyle poglądami, co postawą wobec sztuki, kultury i zasad dyskusji. Spór, zainicjowany przez redaktorów czasopisma „L’Arc”, opisany już po wielekroć, mądrze i jeszcze mądrzej, dotyczył „autentyzmu” malarstwa i innych rodzajów sztuki, mówiąc najprościej. Polemiści, których łączył swoisty antykulturalizm, niechęć do sztuczności nadętych artystycznych hierarchii, publicznych zachwytów i różnych rodzajów snobistycznego znawstwa, dyskutowali ostro, chwilami brutalnie, błyskotliwie, ze świadomością, że ich argumenty pozna również kulturalna publiczność.

Dla przypomnienia, ciągle w uproszczeniu, w korespondencyjnym sporze Gombrowicz dowodził, że malarstwo (w odróżnieniu od literatury) jest potrzebą sztuczną, wykształconą przez kulturę, nieautentyczną, wtórną, jak papieros, jak nałóg palenia. Dubuffet twierdził natomiast – nadal upraszczam – że taka „nienaturalna” sztuczność właściwa jest wszystkim dziedzinom sztuki, także słowu literackiemu, że ich odbiór jest wyuczony, a nie wynika z jakiejś pierwotnej czy transcendentnej potrzeby. Dubuffet argumentację ilustrował obrazem karczocha: obierany z liści nie ukazuje nam żadnego jądra, lecz głąb, który tworzą również liście, tyle że ściśnięte i już stwardniałe.

Rzecz interesująca dla wielbicieli erystyki, przyznam jednak, że mnie  najbardziej wciągnęły didaskalia tej korespondencji. Gombrowicz jest w tej polemice bardziej zacietrzewiony, gorętszy, Dubuffet uprawia raczej intelektualne ćwiczenia, poranną „gimnastykę reedukacyjną” umysłu. Jest bardziej formalny, mniej autentyczny. Nie tracę z oczu faktu, że myśl nie jest niczym innym (…) niż manipulowaniem pewnym słownikiem – w całości danym przez kulturę – pisze malarz i po takim wstępie formułuje nihilistyczny (jak sam go nazywa) i mocno teoretyczny postulat osiągnięcia tabula rasa w odbiorze wszelkiej sztuki.

Gombrowicz unika takich sofistycznych skrajności, woli trzymać się życia, jest po stronie Schopenhauera, nie jego „przebrzmiałego” systemu filozoficznego, ale jego stosunku do świata: Ale jakiż zmysł rzeczywistości, jaka wizja świata, oparta na wrażliwości i bólu, przejmująca i pouczająca! Tymczasem Hegel [za którym podążył Zachód, podobnie jak za Nietzschem] nazbyt często okazuje się mistrzem abstrakcyjnych formułek, a Nietzsche nadużywa deklamacji i fortissimo.

 

2.

Kogo pasjonują takie, nienowe zresztą, filozoficzne spory, niech sięgnie po cienką książeczkę z ich intelektualna ustawką. Ale warto ją przeczytać także dlatego, że spierają się dwaj wybitni styliści, którym nie brakuje swady i ostrości.

Pozwalałem sobie na ten agresywny ton, lecz tylko dlatego, że mieścił się on, by tak powiedzieć, w ramach naszej gry – zastrzega się Gombrowicz w liście podsumowującym dyskusję. Oczywiście, że po tej polemice nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i kumplami, a wydawcy Pańskiej książki mogą poinformować o tym czytelnika, jeśli mają go za takiego durnia, że nie potrafi sam zrozumieć – odpowiada Dubuffet. I dodaje: argumenty to tylko czcze pozory. Wypływają z tego bądź innego wybranego przez kogoś nurtu i nie rozjaśniają spraw – bo te nie tkwią w substancji żadnego z nurtów, lecz w kształcie wiru rodzącego się z ich zderzenia. Odwagi!

Odwagi? Dlaczego: odwagi? Dlaczego tak mentorsko, choć są kumplami, przyjaciółmi? Są, ale to jednak Gombrowiczowi zależy, by świat czytający się o tym dowiedział. Że on i sławny, wielki Dubuffet. Że jego, Gombrowicza, tamten uznany uznaje za partnera, godnego przeciwnika, przyjaciela. Gombrowiczowska nieustanna niepewność, kompleks, żarliwa potrzeba akceptacji jest w tej korespondencji widoczna także w warstwie głębszej niż polemiczne łamańce. Otóż dla mnie ten burżuazyjny czy arystokratyczny luksus, ten komfort, te rafinady to achillesowa pięta Paryża i Francji. Tutaj rewolucje są luksusowe. Wasz sposób widzenia, odczuwania i pojmowania świata jest zbyt dobrze odżywiony – atakuje Gombrowicz wprost z piekła resentymentu.

 
3.

Diabeł, także diabeł historii, kryje się w metaforyce tego literackiego sporu. Dubuffet posługuje się obrazem drzewa, którego słoje są coraz bardziej ściśnięte, im drzewo starsze. Mniejsza, co z tej metafory filozoficznie wywodzi, ważniejsze, że odsyła ona do długiego trwania, przyrastania tradycji i pamięci. Drugi, już tu przywoływany, obraz obieranego karczocha intuicje Gombrowicza o „zbyt dobrym odżywieniu” kultury zachodniej potwierdza wprost.

Autor „Operetki” tym metaforom przeciwstawia swoją: papierosa, pisanego wersalikami, ewokujacego nałóg, namiętność, trudną do opanowania, niszczącą, akt palenia krótkotrwały i żarliwy, powracający nieuchronnie, aż po ostatni chorobliwy wdech. To Wschód, ale nie ten mityczny, do podróży duchowych, lecz ten bliższy, dosłowny, gwałtowny, konwulsyjnie bolesny. I bliższy brutalności życia. Gdyby ktoś pytał, to ja jestem po stronie Gombrowicza, choć nie palę od wielu lat. Kogóż jednak stać na Gombrowiczowską konsekwencję: …prawdy artysty mogą być ważniejsze od filozoficznych formuł, gdyż rodzą się z afirmacji życia, z woli wyposażenia dzieła w możliwie największą żywotność. Taka afirmacja wymaga niezwykłej dzielności.

Życie w tej korespondencji zajmuje mniej miejsca niż kulturalna erystyka, ale nie jest mniej ważne. Gombrowicz z Dubuffetem polemizowali na papierze, ale poznali się też i rozmawiali osobiście. Nie tylko o sztuce, malarz w jednym z listów zapowiada na przykład: w  czerwcu zamierzam wybrać się do Vence, żeby zademonstrować Panu moje techniki terapeutyczne względem lumbago, od którego jestem specjalistą i w którego leczeniu jestem o wiele zręczniejszy niż w roztrząsaniach. Gombrowiczowi jednak dolegają już wtedy choroby znacznie poważniejsze niż uprzykrzające życie lumbago. Jest po zawale, który wraz z astmą wymusza przeprowadzkę pisarza i jego towarzyszki do mieszkania z windą, tak się składa, że w pobliże cmentarza. Jak żartował Gombrowicz, w pobliże jego ostatniego adresu.

To właśnie takie fragmenty korespondencji dotyczące spraw praktycznych, „życiowych”, czynią ją przejmującą. Dubuffet podziwia codzienną dzielność Gombrowicza: W jaki sposób potrafi Pan zachowywać umysł tak bohatersko żywy, choć nękają Pana te duszności? Nie sądzę, by głupi klimat Vence dobrze Panu służył, by zresztą w ogóle działał inaczej niż zgubnie. To idiotyczne „Lazurowe Wybrzeże” jest nadzwyczaj trujące. Żeby przetrwać na nim bez szwanku, trzeba Pańskiego rzadko spotykanego męstwa. Takie słowa, pisane na rok przed śmiercią Gombrowicza, musiały głaskać jego może i hipochondryczne, nawet megalomańskie, ale przecież usprawiedliwione poczucie niezrozumienia, nękające zresztą zwykle psychikę wszystkich poważnie chorych.

Ostatni list Gombrowicza do Dubuffeta, datowany na 28 czerwca 1969 roku, nie jest listem pożegnalnym, nie ma w nim wysokich tonów, pisarz może się nawet wydawać znużony własną słabością. U mnie – osłabienie, choroba, bóle itd. Jestem do niczego – odnotowuje. Jego męstwo jest praktyczne, pyta o pozwolenie na umieszczenie kolejnego fragmentu listu Dubuffeta w planowanej przez „L’Herne” publikacji ich korespondencji, zajmuje się wysłaniem mu swojej książki, itp., itd.

Dalej była śmierć, więc ten list to w pewnym sensie także ostatnie, jedno z ostatnich, słowo Gombrowicza.

 
4.

Do „słów ostatnich” znanych ludzi przywiązuje się dużą wagę, często naddając im znaczenia. Odczytywane metaforycznie, pomagają tworzyć legendę. Nawet z Norwidowego przykryjcie mnie lepiej, naturalnego pragnienia ciepła wypowiedzianego w niedogrzanym przytułku, uczyniono zdanie znaczące, przesłanie z późnym wnukiem w tle. Dobrze więc, zaryzykujmy, dajmy się skusić metaforze, ona też jest afirmacją życia.

Schorowany Gombrowicz, ze słabnącym krążeniem, także marzł, nawet w upał. Przejmujący obraz, o którym pisałem już nieraz, bo wraca maniakalnie: Gombrowicz w kapocie, na łóżku, w rozsłonecznionym pokoju, patrzący gdzieś w to światło zza kadru, ręce rozplecione przed chwilą, na prawej więcej słońca. Kolejny atak bólu – już od lat najważniejszego życiowego zagadnienia? Chwila odpoczynku, chwilowa słabość, zamyślenie bez konieczności zapisywania?

Uważam, że jest Pan bardzo szczęśliwy, skoro może Pan jąć się swego zadania z całą potrzebną energią – pisze w ostatnim liście do Dubuffeta, może nawet trochę z zazdrością. On całej energii już nie ma, jej resztki zużywa na zabiegi o odpowiedni kształt ostatnich publikacji, w ostatnich listach jest uważny, drobiazgowy, nawet apodyktyczny. Jakby pilnował, by okryć się po swojemu.

Chciał okryć się, po swojemu, nie tylko dlatego, że dookoła coraz zimniej, że martwiejące słońce grzeje coraz słabiej, ale przede wszystkim po to, byśmy my  odkrywali go później według jego autorskiego zamysłu?

myśl nie jest niczym innym, nie może być niczym innym niż manipulowaniem pewnym słownikiem.

To samo dotyczy pamięci.

 

 

 

 

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury