Zdarzyło się raz i nigdy później nie powtórzyło. Przypomniał sobie o tym po latach, gdy miał dość, wszystkiego, zawsze szedł na całość, i wyrwał się na jedno popołudnie nad rzeczkę, inną, niewiele większą od tamtej, bardziej może narowistą, choć cisza panowała nad nią jeszcze bardziej absolutna. Jeśli absolut jest stopniowalny. Rzeka była więc podobna do przeszłej, tylko czas zupełnie inny, teraźniejszy, więc starszy.
Tamten jedyny raz, dawno, był jak narodziny, ale takie bez krzyku, bez płaczu i przekleństw, choć przecież i bez znieczulenia. Przeciwnie, czuł wszystko, jak psi nos, każdy fragment świata, najmniejszy, najbardziej odległy. Przez moment czas przewijał się bez pośpiechu, a on uwagę miał naprężoną jak żyłka wędki po zacięciu ryby, jeszcze nie wiadomo jakiej, ale opornej, więc pewnie dużej. Póki pod wodą, tajemnica.
Można też użyć innego porównania: to, co zdarzyło się wtedy, było jak przerwa w życiu, zatrzymanie akcji, zapaść, podczas której przez mózg przepływają tysiące obrazów, niby wyraźnych, ale odrealnionych. Na jawie, a żył ją wtedy przez te kilka dni jak sen, było ich mniej, ale nie mniej nasyconych barwami i tajemniczych. Przejawiał wtedy skłonności do poetyzowania, nigdy nie chciał się nudzić, więc komplikował sobie życie.
Mówiąc prosto, prozaicznie, to porzucił wtedy właśnie pewną pracę, wykonywaną w stałym zatrudnieniu, chronicznym stresie i godzinowym reżimie, takim, który modyfikować można było tylko w jedną stronę, z dłużej na dłużej, więcej i lepiej. Miał zacząć następną, ale jeszcze nie teraz, czekała na niego spokojnie, więc i on był spokojny, choć czasy nie były. Nie bał się przyszłości, ale i tak postanowił przed nią odpocząć.
Jeździł więc do domu na wsi, prawie codziennie, czasem nocował. Pora była wciąż ciepła, ale lato zamierzało już się skończyć. W lasach grzyby rosły jak po deszczu, choć nie padało. On jednak wolał chodzić bliżej: po drugiej stronie szosy w zagłębieniu obrośniętym pokrzywionymi drzewami trwało nieduże rozlewisko, na rzeczce, niespiesznej z natury, rozleniwionej, rozlazłej.
Pamiętał, że kiedyś łapali w tym bajorze ryby. Zarzucił wędkę, zupełnie bez przekonania, tak naprawdę niczego nie chciał łapać, chodziło tylko o powód do bezczynnego wysiadywania nad wodą. Był sam, właśnie tak było mu dobrze, przynajmniej wtedy. I jak zwykle tutaj nie chciało mu się ani czytać, ani pisać. Spokój, bezwzględny, oblepiał wszystko dokoła i obezwładniał niczym duchota, która nie chciała minąć wraz z lipcem. Jak najmniej ruchu, oszczędzał energię, której już nie miał, nie zdjął nawet kurtki, choć słońce dopalało zza chmur. Siedział, kamień na kamieniu.
Uświadomił sobie w końcu, że przecież nawet nie założył przynęty na haczyk. Zwijał żyłkę powoli, kołowrotek mruczał jak wypieszczony kot, leniwie, stawiając lekki opór. Pewnie zaczep, pomyślał, ale nie była to ani gałąź, ani korzeń, coś innego pobłyskiwało pod powierzchnią wody. Na końcu haczyka trzepotał całkiem spory karasek.
Zarzucił jeszcze raz, bardziej dla żartu, ryba znów złapała się na pusty haczyk, potem jeszcze jedna, i jeszcze, następne. Karasie były złotawe, w kolorze haczyka, haczyk był koloru słońca, które układało się na tafli wody, zachodzące, ale jeszcze na tyle silne, żeby przymuszać oczy do mrużenia. Załzawione lekko, rozmazywały świat, wyostrzany od czasu do czasu złotawymi kręgami słonecznego światła, pulsującymi na dnie soczewki oka. Odbita w nich jasność wybuchała małymi, pulsującymi plamkami, wyglądały jak krążące wokół miniaturowe słońca. Ktoś tu wyraźnie przesadził z zamiłowaniem do przepychu, sierpniowy świat oślepiał złotą ornamentyką.
Głupie, pomyślał o rybach, które pchały się na haczyk jak oszalałe, więc zarzucał i wyciągał, w końcu nawet nie patrząc na spławik. Namnożyło się ich pewnie ponad miarę, więc są wygłodniałe, pomyślał. Nie wierzył nigdy w racjonalność natury, i słusznie, choć wielu z jego pokolenia doznało panteistycznego oświecenia. On nie, oświecenie było dla tych, którzy wierzyli, nie widząc.
Przez godzinę napełnił rybami plastikowe wiaderko, po farbie, która według etykiety miała przetrwać wieczność i pozwalała obmywać się wielokrotnie z najgorszych plam. Dzień był dziwny, cały, nic dziwnego, że o zmroku nawet komary odpuściły atak, może tak opiły się krwią poprzedniego dnia, że nie zdążyły wytrzeźwieć. Siedział więc spokojnie przed domem, bez ruchu, by nie spłoszyć młodego kocura, który odkrył właśnie życie w wiaderku pozostawionym pod modrzewiem.
To był prawdziwy spektakl, jak egzekucje, które niegdyś ściągały tłumy, dając im zaspokojenie mocniejsze od erotycznego. Kot stawał na brzegu wiaderka, rozkraczony, uderzał łapą w wodę, rytmicznie i delikatnie, a kiedy karaski podpływały do góry, odchylał się mocno, przednimi łapami puszczając krawędź wiadra. Szybki ruch i silne łapy wyrzucały na trawę rybę, która w szarzejącym już świetle dnia traciła swój blask. Urodzony morderca błyskawicznie odgryzał jej głowę i wracał do polowania. Obok wiaderka leżał spory już stosik zagryzionych ofiar. Ocknął się w końcu i przegonił kocura, ale ryby zostawił, tamten zeżre je w nocy albo zakopie na później.
Nazajutrz połów okazał się równie łatwy, ale on nie czuł już ekscytacji. Wypuszczał ryby do wody, zaczepiały się na haczyku lekko, zresztą prawie nie zacinał żyłki, czasem tylko na metalu zostawał kawałeczek wargi. Ostatniej wypuszczanej rybie spojrzał w oczy, przypadkiem, były zupełnie bez wyrazu, rozwodnione – a jakie mają być, pomyślał, skoro ryba żyje w wodzie. Banałek, niezauważalny jak ość, mało się nim nie zakrztusił, gdy zachichotał, rozbawiony bez sensu. Naprawdę za dużo stresu ostatnio, stąd ta dziecinna głupawka. Akcja równa się reakcji, a może odwrotnie.
Ryba poruszyła pyszczkiem, łapiąc powietrze, wyglądało, jakby chciała mu coś powiedzieć zanim się udusi. Milcz, ściszył głos, chociaż przecież nikt nie mógł go słyszeć. Przypomniała mu się bajka, jedna z ulubionych w dzieciństwie, o rybce gadule, spełniającej trzy życzenia. – Ty też jesteś złota, więc wypuszczę cię, jeśli spełnisz moje życzenie – zaśmiał się, tym razem głośno, i już nie mógł przestać, chichotał histerycznie, jak wariat i nawet po latach scena ta wydawała mu się tak żenująca, że zapomniał o niej.
Pamiętał jednak, że naprawdę wypowiedział życzenie, zresztą może je tylko pomyślał, komunikacja międzygatunkowa, temat na doktorat. Ale czy się spełniło, nie potrafił powiedzieć. Nie mógł, bo nie pamiętał, czego od złocistego karasia zażądał. Pamiętał coraz mniej, zapomnienie zaczęło się od twarzy, potem nie odnajdował w pamięci chronologii zdarzeń, jeszcze później gubił nie tylko ich następstwo, ale i przebieg. Kolejne do zapomnienia były myśli sprzed chwili, a potem to najprostsze: kim jest, jak się nazywa, co robił przez całe życie.
Nas też zapominał, nie poznawał, aż kiedy pamięć obumarła go tak, że nie panował nad codziennymi czynnościami, myciem, ubieraniem się, jedzeniem, wypróżnianiem, musieliśmy oddać go do domu spokojnej starości, zbudowanego zresztą w zaskakująco spokojnej i malowniczej okolicy, niedaleko meandrującej leniwie przez las rzeczki, rozlewającej się potem w niewielkie bajoro, po którym skakały oślepiające refleksy.
Aż kusiło, by zostać na brzegu, na zawsze, patrzeć zmrużonymi oczami na słoneczne przebłyski, które złociły się i znikały zaraz w ciemnej wodzie, jakby pod jej powierzchnią wciąż kłębiły się tamte ryby i tak jak wtedy nie mogły pomieścić się pod powierzchnią. Może znów czekały na kogoś, kto wyłowi je z pokrytego rzęsą bajora, dla zabawy albo w zapamiętaniu.