Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)
Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.
Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.
Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.
Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?
Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.
I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.
Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.
Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.
Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:
Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?
Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.
Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.
Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.
Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.
Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.
Listy zostały złożone*. Uwierzytelniające zdradę. Zamknięte w sejfie jak w krypcie, wiodły będą dostojne życie po życiu. Marszcząc się, blaknąc i krusząc, będą wspominały lepsze czasy, gdy przenosiły na odległość emocje i uczucia, nie dbając ani o wiedzę następców, ani o historycznoliteracki ciężar. Pełne życia fruwały ponad wodami, nie dostrzegając nadciągającej jesieni. Aż w końcu młodość je zdradziła, wydając muzeom i bibliotekom.
To zdarza się wszystkim, ale niewielu potrafi ten moment opowiedzieć. Gombrowiczowi zdarzyło się podczas rejsu do Europy, na północny wschód od Wysp Kanaryjskich, wczesnym świtem po nocy bezsennej. Scena dziwnego „spotkania” jak z filmu, którego nikt by dzisiaj pewnie nie nakręcił:
…Wreszcie noc nie powiem, żeby rozwidniła się, ale sczezła, oklapła, zatraciła się sama w sobie, wówczas tu i ówdzie pojawiły się białe zagęszczenia, które w surowości coraz obojętniejszej przedświtu wypełzły niczym wata…
…Wtenczas wypłynął z białych opatuleń, też biały, z dużym kominem, który zaraz rozpoznałem, w odległości jakichś 3 – 4 kilometrów. Zaraz zapadł się w kłąb mgły, znowu się wychylił, ja co prawda nie patrzyłem, w wodę raczej byłem zapatrzony… wiedząc dobrze, że to się nie dzieje, tego nie ma, wolałem nie patrzeć, ale niepatrzenie moje jakby potwierdzało jego obecność…
…Tymczasem zjawisko przepływało – nie przepływało w fantasmagorii rozwichrzonych kłębów z operowym prawie patosem i coś, jak zatracone braterstwo, jak brat zabity, brat umarły, brat niemy, brat zagubiony na zawsze i zobojętniały … coś takiego ujawniło się i zapanowało w rozpaczy głuchej i doszczętnie oniemiałej, wśród kłębów białych.
Te scenę można uczenie objaśniać Buberem. W całej tej powrotnej podróży do Europy relacja Gombrowicza z młodością zmienia się radykalnie: z relacji Ja-Ty staje się relacją Ja-On. Młodość swoją i może nawet młodość w ogóle czyni Gombrowicz obrazem młodości, przedmiotem odesłanym w przeszłość. Zupełnie też możliwe, że naginam myśl Martina Bubera do gombrowiczowskiej biografii. Jeśli tak, mszczę się za to, jak bardzo niemiecki filozof nie rozumiał Gombrowicza: „Ślub” był dla niego jedynie literacką zabawą, więc wyniośle odmawiał dramatowi Gombrowicza pokrewieństwa ze swoją myślą, w liście ugrzecznionym, ale wypranym z emocji, który pisarz niemal wymógł na nim po zbyt długim oczekiwaniu na recenzję. Na szczęście nie był to ani jedyny, ani nawet pierwszy zawód Gombrowicza.
Buber zresztą nie jest tu niezbędny, bo można też tę scenę i całą podróż powrotną Gombrowicza do Europy interpretować prościej, po ludzku. Zmęczony walką o literackie istnienie, wracał na Stary Kontynent, chcąc – zanim sam wypali się do cna – wyrwać historii pisarską sławę. Inaczej niż ćwierć wieku wcześniej, nie płynął po przygody, krajobrazy i przyjaźnie, po młodość i witalność, po nowe, którego wtedy nie znajdował w Europie. Wracał zmęczony i zmieniony tak bardzo, że wobec tamtego, młodszego o w innych czasach równe wiekowi ćwierć stulecia, czuł jedynie solidarność, współczującą, taką, jaką czujemy wobec nieświadomej swego kresu młodości wyruszającej poznawać życie. Wracał inaczej niż odpływał: Nie. Nie chcę poznawać. Jestem zamknięty i podsumowany. I śmiertelnie zmęczony, pamiętajmy.
Samoświadomość Gombrowicza bywa przerażająca. Potoczność sama podsuwa mu znaczenia, gdy notuje wygodę kajuty i wykwintność kuchni na statku, którym wraca: żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.
Kończy Gombrowicz ten akapit zadziwiająco, zdaniem jak wzruszenie ramionami: Wszystko jedno. Rezygnacja? Pozbawiona złudzeń wiedza o zakończeniu własnej historii? W liście do brata parę miesięcy później napisał: Oczywiście domyślam się, i nawet wiem, że Wasze kłopoty znacznie większe, ale co z tego? Każda egzystencja jest klęską. Trzeba będzie, przypuszczam, prędzej czy później połknąć jakiś proszek i skończyć z tym; póki co żyje się przez ciekawość i z dnia na dzień. Przed wyjazdem z Argentyny mówił swoim młodym przyjaciołom, że ten, który odjeżdża, już jest umarły. Europejskie zapiski Gombrowicza to zapiski skazańca, czekającego na nieuchronne wykonanie wyroku, więc też już jakby martwego. Wszyscy wspominający pisarza z ostatniego etapu biografii, szczególnie z okresu berlińskiego, podkreślają jego samotność, mimo tłumu wokoło. Helmut Jaesrich: zawsze sprawiał na mnie wrażenie rozbitka: to pojęcie wzięte od Heideggera. Trafne i bez Heideggera.
Na koniec zdradziła go młodość. Nic młodzieńczego nie dostrzegał w schludnym Berlinie, może z wyjątkiem pamięci, która udawała, że nie sięga zbyt daleko wstecz. Młodość Paryża była młodością dla pięćdziesięciolatków, udawaną, oswojoną przez formy kultury. Przede wszystkim jednak zmęczone ciało stawało się coraz bardziej nieposłuszne, bolesne, obezwładniające. Przez jakiś czas wyrywał się jeszcze na powrót, do słonecznego południa, do Argentyny. Chciał wracać, raz jeszcze planował życie, jeszcze jedną przygodę z młodymi i wiernymi, w istocie wampiryczną. Zapomniał, że młodość jest egoistyczna i wierna przede wszystkim sobie?
W listach wciąż jeszcze drażnił ich, łajał i prowokował. Zmuszał do myślenia i słuchania. Jednocześnie odsuwał powrót w coraz mniej określoną przyszłość. Pod koniec lutego 1965 roku, wyraźnie zniecierpliwiony, list do J.C. Gomeza zamienił w listę swoich chorób i przypadłości: ciężka astma, zmarnowane serce, zatrucie organizmu cortizonem leczącym astmę, straszliwe zapaści nerwowe, bóle żołądka, na szczęście wrzód, nie rak, sypia po półtorej godziny, w ubraniu, po dziesięciu krokach dusi się, w końcu jest trochę lepiej. Lepiej? Gombrowicz nie stara się nawet skrywać irytacji: Wy, a także Ada uważacie, że wyleguję się na łożu z róż, w dodatku z Ritą. A tymczasem ja się tu wykańczam po trochu z każdej strony. Pod listem dopisek: Teraz ważę 68 kg. Ważyłem 83 kg.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego Gombrowicz zerwał korespondencję z Gomezem. Może zrobiło mu się szkoda słów, bo uznał, że młodość już go nie może zrozumieć, że nie jest już jego udziałem? Jak miał wytłumaczyć, że on, burzyciel form, sam stał się formą. I że już jej nie zburzy, bo siły odebrało mu uległe wobec starzenia się ciało. Odmęt – to tylko jest twoje, notował dwa lata wcześniej w słonecznej Barcelonie. Już wtedy wiedział, że podróż się kończy, a powrotu nie ma?
Tak mogła wyglądać ta scena: samotny Gombrowicz na pokładzie, widzi – nie patrząc – tamtego, sprzed ćwierćwiecza, rozmazującego się w mgłach przedświtu. Nieistniejącego już, obcego, oddanego przeszłości. Szum fal nie zagłusza słów mamrotanych przez Gombrowicza z irytacją, a może i rozbawieniem: co za mania, wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, i nawet tam coś ci się z niczego wysnuje, bezkształt…
Kamera odjeżdża do szerszego planu, jakby chciała nam pokazać jeszcze kogoś, przysłuchującego się milczącej rozmowie dwóch Gombrowiczów. Zgarbiony nad burtą pisarz odrywa dłonie od mokrego drewna balustrady, prostuje się, podnosi głowę i odwraca od nas. Patrzy z uwagą w nową chmurę mgły, gęściejszą, skrywającą go powoli. Obraz nieruchomieje, słowo za słowem pojawiają się napisy. Końcowe.
*Od 8 do 28 kwietnia pokazywaliśmy we Wsoli oryginały listów Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gomeza. Wystawa przypominała o 50. rocznicy powrotu Gombrowicza do Europy po 24 latach życia Argentynie.