Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: porucznik west
Data dodania: 11 czerwca 2018

Boże Ciało pogrodziło drogi procesjami, więc zabijając czas przed wyjazdem na wieś, trafiłem na kolejną powtórkę pancernych i psa. Zabijania czasu nie wstydzę się od dawna. Nie ma w nim nic złego: skoro czas zabija nas, czemu mielibyśmy okazywać mu łaskę?

Niczego złego nie ma też w powtórzeniach, jeśli dzięki nim powstają nowe teksty o starych sprawach. A powrót czterech pancernych (nie licząc psa) przypomniał mi moje wejście w świat artystycznej fikcji: pierwsze odkrycie, że za każdą artystyczną opowieścią kryje się rodzaj oszustwa, iluzji małpującej rzeczywistość, sztukmistrzowskie kuglarstwo. Ale i że nie wystarczy go użyć, by osiągnąć artystyczny sukces. Trzeba czegoś więcej.

„Czterej pancerni i pies” to mistrzowsko zrobiona opowieść propagandowo-przygodowa z czasów środkowego peerelu – że przypomnę lub wyjaśnię tym, dla których okres to równie zamierzchły jak czasy wypraw krzyżowych. Tym, dla których dzieciństwo miało Poli Raksy twarz albo uśmiechniętą diastemę Janusza Gajosa, niczego tłumaczyć nie muszę. Z nimi mogę co najwyżej podyskutować o wyższości pancernych (i psa) nad kapitanem Klosem – taki wybór był nam dany w czasach bez wyboru.

Czas nie ma litości, więc tych niepamiętających jest dziś pewnie więcej niż nas, z doskonałych roczników sześćdziesiątych. Przypomnę więc pokrótce, iż serial ten opowiadał o załodze czołgu, walczącej w podporządkowanej sowieckiemu dowództwu armii polskiej. Czołg na cześć pięknej sanitariuszki nazwano „Rudy” (ryszawy – mówił  Gustlik, grany przez Franciszka Pieczkę, kolejnego wielkiego w przyszłości aktora), a superpancerniacy dokonywali w nim – albo i bez niego – prawdziwych cudów.

W jednym tylko odcinku wraz z dwójką rosyjskich artystów wodewilowych w przyfrontowej trasie objazdowej zmuszali oni do kapitulacji niemiecką kompanię piechoty, posłusznie drepczącą potem do niewoli w eskorcie wilczura Szarika i kudłatej, kanapowej Kroszki. Potem przekonywali dowódcę pułku, że wbrew jego rozkazowi nie mogą przesiąść się na nowocześniejszą maszynę, lecz muszą wyremontować swój nadający się na złom czołg, bo ich poległy dowódca chciał, by dojechali „Rudym” do Berlina. Łza kręciła się na ekranie i przed nim, ale superpancermeni  nie tracili czasu i w następnym odcinku sentymentalnym złomem doganiali front, wyzwalali Kołobrzeg i odnajdywali ojca. Jankowego ojca, dla jasności, bo ten wspólny, batiuszka Stalin, w filmie się nie pojawiał, przynajmniej nie wprost.

„Czterech pancernych” oczywiście łatwo dziś obśmiać, ale miał przecież ten serial piekielną siłę. Uwodził nie tylko dobrze opowiedzianymi losami mężnych pancernych i arcymądrego psa, z rzadką dziś dbałością o szczegół i drugi plan, czarował nie tylko dobrym aktorstwem oraz długą szyją i dołkami w policzkach Marusi czy też pięknymi głosami Edmunda Fettinga i Hanny Skarżanki, śpiewających teksty – tak, tak – Agnieszki Osieckiej i Wiktora Woroszylskiego. (Jakżeż Skarżanka artykułowała to „ł” w refrenie, jakże – przy całej sympatii dla Szarika – spsiała nam dziś mowa.)

Podstępnie uwodzicielska siła „Czterech pancernych” brała się także z puszczania perskiego oka do widza. Scenarzysta i reżyser niemal w każdym odcinku przemycali wątki i sceny pozornie polemiczne wobec oficjalnej stylistyki i propagandy, jak choćby w przywoływanym już odcinku zatytułowanym „Na rozstajnych drogach”.

Oto porucznik West, partyzant i współtwórca kaszubskiego oporu przeciw hitlerowcom, wchodzi do pokoju dowódcy polskiego pułku czołgów i spostrzega siedzącego za stołem sowieckiego pałkownika. Zastyga na moment, waha się, wykonuje ledwo zauważalny gest, jakby chciał złapać za klamkę i uciec. Dziś nic nieznacząca migawka, wtedy znacząca dla tych, którzy wiedzieli, jak tragiczny los spotykał ujawniających się oficerów podziemia. West nie ucieka, bo ojcowskim gestem zatrzymuje go dobroduszny pułkownik i po chwili wszystko wraca do „normy” –  partyzant rozmawia z Rosjaninem, a w końcu pyta  przymilnie: nie ufacie mi?

Takich „wrzutek”, przykładów propagandowej drużby znaleźć można w „Czterech pancernych” bez liku, aż po groteskowe pytanie, czy Szarik to polska ili ruska sabaka. – Eta polsko-sawieckij pios – brzmi rozstrzygnięcie, bo przecież nic nie może poróżnić sajuznikow. Wtedy, w środku peerelu, nawet wśród dorosłych nieliczni tylko dostrzegali tę propagandową przewrotność, większość oglądała serial jak leciał. Władał on wyobraźnią masową nie gorzej niż dzisiejsze tasiemcowe hity, pojawiał się nawet w szkolnych, ba, przedszkolnych zabawach i zadaniach.

Nie pamiętam już z jakiej okazji, w pierwszej lub drugiej klasie polecono nam przygotować przebrania i rekwizyty, a potem odegrać ulubioną scenę filmową. Jasne było, że prawie wszyscy wcielą się w postaci z „Czterech pancernych”, jedynie rola psa może nie cieszyć się wzięciem. Ktoś, pewnie mój ojciec o złotych rękach, wymyślił, że „zagram” Gustlika. W scenie kompletowania załóg do czołgów mających wyruszyć na front Olgierd Jarosz, sowiecki oficer, którego pradziad był powstańcem styczniowym zesłanym na Sybir, sprawdza, co potrafią chętni do jego załogi. Grigorij Saakaszwili pancerzem czołgu precyzyjnie wciska w pień sosny ogromny gwóźdź, po czym Gustlik, jak na kowalskiego syna przystało, wyciąga hufnal gołymi rękoma, a następnie okręca go sobie na palcu, jakby nie był ze stali.

Mój oczywiście też nie był, żebym mógł te scenę odegrać, ojciec wyklepał mi z cyny idealną kopię gwoździa, na oko nieróżniącą się niczym od oryginału. Hełmofon miałem natomiast prawdziwy. Skąd rodzice go wytrzasnęli, wolę chyba nie wiedzieć. Śmierdział skórą i obcym potem.

Ojciec się naprawdę postarał, ale i tak mój artystyczny debiut okazał się klapą. Klęską nawet, bo zostałem wyśmiany publicznie, przed wszystkimi, także przed nią, mającą (jak mi się wydawało) Poli Raksy twarz. Przypiekany tremą, chciałem mieć już występ z głowy i dlatego gwóźdź skręciłem wokół palca za szybko, za łatwo, sapiąc przy tym i nadymając policzki nazbyt teatralnie. Nikt się nie nabrał, wiarygodny był tylko pot na moim czole i plecach. Skąd miałem wiedzieć, że udawać trzeba tak, jakby się nie udawało? Że prawdziwą teatralność uzyskuje się zaprzeczając jej?

Na dodatek nauczycielka zaczęła mówić coś o oszustwie, o prawdziwym bohaterstwie i sile. Co by nie mówiła, wiedziałem już przecież na zawsze, że gwóźdź wyginany w filmie przez Pieczkę nie jest prawdziwy. Ale zrozumiałem też coś więcej: że iluzja artystyczna jest bardziej skomplikowana niż mi się wydawało. I może najważniejsze – że dobre chęci to za mało, by odważyć się na debiut.

Oczywiście, nie potrafiłem tamtego olśnienia nazwać tak, jak teraz, ale jestem pewien, że tego się właśnie wtedy dowiedziałem, w najlepszy ze wszystkich sposobów, bo przez doświadczenie. Bolesne, tak bardzo, że przez czas jakiś  serialowa czołówka i wzorcowo męski głos Fettinga wcale nie wydawały mi się tak wspaniałe.

„Rozstajnymi drogami” tamto wróciło do mnie nieoczekiwanie, w upalnie rozleniwione Boże Ciało. Niemieccy maruderzy wlekli się do niewoli zakurzoną procesją, a rozparci w szoferce studebakera superpancermeni gwizdali czyściutko melodię ballady o deszczach niespokojnych, co potargały sad. Wojenka znów zalecała się jak przebój, lekka, łatwa i przyjemna.

Kilka dni wcześniej z jurorami Nagrody Gombrowicza siedzieliśmy na tarasie kawiarni usytuowanej w parku, w centrum Radomia. Dokoła dogorywał militarny festynik, zorganizowany z okazji przysięgi quasi-wojska, wyszkolonego w kilkanaście tygodni, złożonego z przeznaczonych na mięso armatnie ochotników, zauroczonych może żołdem, a może melodią gwizdaną przez serialowych gierojów. Porozrzucane po parku namioty, pałatki, drobny sprzęt i wojskowa garkuchnia wyglądały jak tabory armii, która uciekła w popłochu. Pomiędzy nimi snuli się terytorialsi w porozpinanych mundurach, zapach wojskowej grochówki oraz przedwojennego wodewilu. Sznurów panien nie widziałem.

Świat jak zawsze domagał się opisania. Wieczorem z dala od przyfrontowego parku mieliśmy rozmawiać o tym, kogo z ubiegłorocznych debiutantów nagrodzić, a kogo odrzucić. Tych odrzuconych zwykle bywa więcej, to naturalne. Najwięcej jednak jest tych, którzy nigdy na debiut się nie odważą. Może to i dobrze?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury