Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: podchody
Data dodania: 11 marca 2020

Opowiadał mu dziadek, to działo się, gdy jeszcze nie było tu autobusu, nie było niczego, a on musiał dojść na randkę, nie, wtedy jeszcze nie z babcią, ale z inną, której zresztą było mu żal do końca, musiał i chciał, to drugie pewnie bardziej, więc ruszył z tej wsi, na której mieszkał, bo w mieście nie dał rady się utrzymać i musiał uciec znów na wieś, więc jeszcze raz: teraz ruszył do tego miasta, przeklętego, ale kuszącego obietnicą powrotu, ruszył szybko, ale nie za bardzo, na tyle, żeby nie zmęczyć się zanim dojdzie, po blisko trzech godzinach marszu, bez przerw, jak bez przerw były zdania, którymi teraz mu to opowiadał.

Później robił tak już zawsze, gdy było mu po prostu źle na świecie. A właściwie nie po prostu, bo nigdy nie wiedział, dlaczego jest mu źle, więc nagle wstawał, z łóżka albo od stołu, wychodził i szedł przed siebie, daleko i długo, jakby myślał, że tam gdzieś znajdzie powód, przyczynę tego, że jest mu źle, nawet nie znał słowa melancholia. Nie znajdował, więc wracał.

Robił tak do końca swoich dni, wielu, wydawało mu się czasem, że zbyt wielu. Wychodził przez wypaczoną bramę od strony pola, nigdy nie zrobił tu łatwiejszej w użytku furtki, chociaż zamierzał. Za bramą zaczynała się krzywa ścieżka, z roku na rok mniej widoczna, pozarastana wysoką trawą i badylami chwastów. W końcu stała się niewidoczna, istniała tylko w pamięci, automatycznej, zmagazynowanej w mięśniach.

Ale za to wokół, na pustym kiedyś ugorze, porosły brzozy samosiejki, całkiem spore, choć cienkie, bo wysiały się gęsto, za gęsto, by stanąć mocno na ziemi. Wyglądały malowniczo, szczególnie jesienią, jakby ucharakteryzowane do filmowej sceny, symbolicznej, owinięte ni to zwojami papirusu czekającego na zapisanie, ni to bandażami, ale takimi jak na starym filmie, jeszcze nie nasiąkniętymi czerwienią, bo kiedyś widzom oszczędzano widoku krwi.

Podczas tych marszów najbardziej lubił, gdy ukośne światło zachodu, dla niego zawsze zbyt wczesnego, sprawiało, że trawy przed kępami brzóz robiły się pożółkłe jak stare listy lub książki, a kontury drzew wyostrzały się i nieruchomiały, zawsze w tym momencie, gdy wiatr porzucał dzień, wiedząc, że już nigdzie go nie wyciągnie przed nocą, na żadną włóczęgę przeciw czasowi.

A dalej, w miejscu, gdzie kończyła się istniejąca tylko w pamięci ścieżka, rosły modrzewie, za nimi iglaki, ciasno, potem znów ugór, pokryty trawą i odchodami saren, przeganianych czasem przez dziki, szukające pod darnią lepszego życia, którym według nich jest po prostu lepsze żarcie. Psy płoszyły sarny, goniąc je długo, ale zawsze tak, żeby nie złapać. Natomiast gdy czuły ostrą woń dzików, udawały, że nic nie widzą i nie słyszą, a potem nagle postanawiały zmienić tradycyjną trasę spaceru albo od razu zawrócić na podwórko. Czasem tęsknota jest instynktem samozachowawczym.

Więc chodził tam, na te nie kończące się o żadnej sensownej porze spacery, niespieszne włóczęgi bez marszruty, w poszukiwaniu sensu smutku albo dla zgubienia go, zachodzenia na śmierć, skołowaną od powtarzających się szlaków. Nie zaprzestał snucia się po polach także długo po tym, jak ortopeda zabronił mu łażenia po nierównym, z powodu kolan, w których wytarła się jakaś maź, bo wyciera się w końcu, na starość, jak wszystko. Nie porzucił włóczęgi nawet wtedy, gdy lekarz zakazał mu stanowczo jakiegokolwiek intensywnego ruchu, a potem nogi bezczelnie odmówiły posłuszeństwa, zaś w głowie przesunęła mu się jakaś zapadka i tracił równowagę, nawet gdy stał w miejscu, musiał łapać się krzeseł, stołu, ściany, żeby nie upaść. Trasy robiły się więc coraz krótsze, czasem znosiło go ze ścieżki na nierówności ugoru, niebezpiecznie, ale przecież nigdy nie ośmieszyłby się przed samym sobą, posługując się kijkami bez śniegu i nart.

Wydawało się, że chodzi nawet i wtedy, gdy już nie mógł o własnych siłach wstawać z fotela, w którym na koniec przesiadywał całymi dniami, w domu, którego pewnie nigdy nie było, w mieście, którego nigdy nie widział i do którego nigdy nie przyszedł ze wsi, która nawet jeśli istniała, to zupełnie gdzie indziej, a najpewniej jedynie jako składanka z obrazów schowanych w wyobraźni. Tylko w czyjej?

A on? On nadal słuchał opowieści dziadka, którego przecież właściwie nie miał, skoro tamten umarł jeszcze przed jego narodzinami. Słuchał, choć czy rzeczywiście mógł ich słuchać, skoro były opowiadane przez kogoś, kto nigdy właściwie nie istniał? A jeśli istniał, to umarł, zanim zaistniał.

Więc kogo słuchał tak naprawdę? Kim był ten, który opowiadał? I kim był słuchający? A także o czym była ta opowieść? Pytania, bez których nie ma literatury.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury