Jak to było u Tuwima, którego rok właśnie przeminął? „A tancerzy w hucznej sali/ Jeszcze ciągle diabli brali/ diabli brali/ diabli brali.” No właśnie.
Dla tych, którzy widzieć je chcieli, niepokojące znaki pokazały się już wczesnym przedpołudniem. Ludzie wybiegali ze sklepów z siatami pełnymi zakupów, jakby spodziewali się najgorszego. Z foliowych toreb wystawały wyzywająco szyjki butelek wypełnionych łatwopalnymi płynami. Materiał na lonty, przezornie wyciągnięty z garderobianych głębin, błyszczał i mienił się wyzywająco na wieszakach. Wystarczyło pociąć, odpowiednio połączyć i koktajl gotowy.
Pierwsze wystrzały rozległy się jeszcze za dnia, na kilka godzin przed historyczną nocą. Może dlatego właśnie nie widać było dymu i błysków, detonacje rozlegały się jednak rozgłośnie, aż szyby drżały w oknach ze strachu i podniecenia. Takie tam rozpoznanie walką, czyli gry wstępne harcowników. Prawdziwa bitwa rozpoczęła się jednak ze trzy godziny później, kolorowymi seriami między budynkami rozcinając zmierzch jak papier skrywający prezenty. Zagubieni, nieliczni już cywile przemykali cicho chodnikami, jezdnią sunęły jeszcze nieświadome zagrożenia auta.
Po godzinie kanonada przycichła, ale nas, z pokolenia wychowanego na wojennych filmach i serialach, taka cisza zmylić nie mogła. Wiedzieliśmy: po niej nastąpi szturm frontalny i ostateczny. Trwały przygotowania i przegrupowania, przeciwnik bronił się widocznie silniej niż zwykle, bo z okolicznych dzielnic zawezwano posiłki. Ochotnicy zbliżali się z dzikim wrzaskiem, bezładnie strzelając na vivat, a może i postrach. Im bliżej północy, tym bardziej nasilała się kanonada. Piski, okrzyki i przekleństwa nacierających stawały się coraz bardziej radosne i bełkotliwe, co dawało nadzieję, że wróg jednak w odwrocie. Radość wzmagały też zapewne płynne endorfiny, które bojownicy wlewali w siebie z pełnym poświęceniem.
Kilkanaście minut przed północą zwycięstwo wydało się oczywiste. Pokonany chyba nie od razu pogodził się z klęską, bo zmuszony do ucieczki, okopał się jeszcze gdzieś wysoko, nad dachami wieżowców, w nisko zawieszonych chmurach. Szans nie miał jednak żadnych, bo do walki weszła artyleria dalekiego zasięgu. Żółte, czerwone, pomarańczowe, złociste i jakie tam jeszcze rozpryski pokazywały, jak wysoko sięgają pociski z opanowanej przez popleczników Nowego ziemi. Wystrzeliwane z różnych punktów wyzwalanego miasta tworzyły na niebie nową granicę: zimny blask ogni zaporowych. Stare, wycieńczone obroną, nie miało sił na kontratak.
Kanonada trwała jeszcze nieprzerwanie przez następna godzinę albo i dłużej. Psy, alarmy i karetki wyły w podobnych tonacjach. Ci, którzy nie tak łatwo upijali się zwycięstwem, walczyli z cieniami do rana. Zwolennicy Starego, dla których wcale nie był taki zły, więc nie pragnęli jego odejścia, skryli się pod pierzynami albo pragmatycznie pogodzili z nadejściem Nowego. Walczyć więc nie było z kim, toteż nieliczni bojownicy, których nie zmorzył sen i przywołujące go środki, bili się między sobą, a zmagania z pustoszejących ulic przeniosły się do mieszkań. Małe wojny domowe nie były już tak spektakularne, więc jako materiał do opisu zainteresować mogły jedynie wyznawców małego realizmu. Ci jednak odeszli już dawno, z jeszcze starszym Starym, lub też przeszli na modny autotematyzm albo nawet reportażyzm.
Rano, inaczej niż u Tuwima, słońce nie kwapiło się do wstawania, więc pobojowisko wyłaniało się z mroku powoli. W końcu jednak nikt nie miał wątpliwości: stary rok odszedł na zawsze. Nie żyje król, niech żyje król! Tego nowego lud też przegoni za dwanaście miesięcy.
Więc wszystkiego dobrego. Wszystkiego. Spodziewać się można.