Wypiedalaj, ryknęła głośno, jakby szła na czele ulicznego pochodu. Tak, to też był protest, tyle że ona protestowała tak od lat, coraz to głośniej, coraz bardziej histerycznie. Historycznie to też łatwo policzyć: krzyczeć zaczęła od pierwszego dziecka, pierwszej wpadki, potem jeden bachor na dwa lata, średnio, a miała ich sześcioro, może ośmioro, sąsiedzi nie byli pewni. Drobiazg taki, podobny do siebie i do matki, bo z ojcostwem to różnie. A z krzyku też dzieciaków nie dało się wyrachować, krzyczały wszystkie naraz. I jeszcze ona, najgłośniej.
Protest rósł, pęczniał w niej jak odgrzewana kasza z przedwczorajszego obiadu, zjadała, bo żadne już nie chciało. Wkurzało ją to, kto je tak rozpuścił, bo przecież nie ona. Na pewno nie, nie po tym, co przeszła w domu. Domu rodziców, bo przecież nie rodzinnym, nigdy nie była tam u siebie, zresztą nikt nie był. Więc teraz, gdy nerwy puszczały, uwalniały długo tłumiony krzyk, zamknięty w krtani jak w celi, przecież nie można zbyt długo przetrzymywać w niej bez postawienia zarzutów. Teraz to ona formułowała zarzuty, coraz głośniej, aż przechodnie wybierali drugą stronę ulicy. Na wszelki wypadek.
Na ulicę wyganiał ją razem z tym protestem jej facet, gach, przydupas, kochaś, jak mawiały o nim stare sąsiadki. Nienasycone semantycznie, nie mogły się nagadać w drodze z porannej mszy, mistrzynie polskiego języka szeptanego. Zamknij się, wrzeszczał kochaś, gdy kończyła się skala głosu na pilocie, a oni i tak nie mogli jej przekrzyczeć, ani gach, ani telewizor. Ty łachudrooo…, krzyczał, aż zatykało go ze złości, więc musiał przepijać. Ty kur…, zagryzał bluzgiem, na ostro, żeby nie miała wątpliwości, gdzie jej miejsce.
Co krzyczą dzieci, trudno było zrozumieć, piskliwy i po dziecięcemu sepleniący wielogłos zbijał głoski w jeden szum, taki jak w rurach z wodą, ciepłą, jeśli zapłacone. Może pytały, wierząc w odpowiedź jak w świętego Mikołaja: – Kochasz nas, mamo, kochasz, dlaczego nie kochasz? Tak to sobie wymyślił, cholerne zamiłowanie do literatury pięknej – przecież takim dzieciom nawet nie przychodzi do głowy, by wołać o miłość, jeśli już, to raczej o litość.
Nic na to nie potrafił poradzić, wciąż wszystko zamieniało mu się w tekst kiedyś przeczytany albo wymyślony na poczekaniu. Taki nałóg, sentymentalna grafomania gorsza od alkoholizmu, jeśli komu pisana. Wszystko jest poezja, powtarzał poeta, młody i modny w czasach i jego młodości. Ale poeta nie skończył dobrze, bo skończył ze sobą. Może odkrył, że to, co pisze, to gówno prawda, bo przeciwnie, wszystko jest prozą, jąkającą się i chropowatą. A już na pewno tu, w tym podziemiu.
On też przeszedł na drugą stronę uliczki, nie wiadomo po co. Odruch, i tak nie mógł nic zrobić. Kiedyś próbował, ale przekonał się, że stróże prawa wolą stróżować niż wtrącać się w sprawy rodzinne. Państwo tutaj szanowało rodzinę od zawsze, bez względu na ustrój, zawsze trzymało się od niej z daleka.
To podziemie, z którego teraz wydobywały się wniebogłosy pomieszane z bluzgami, to nie żadna metafora, zauważył po prostu, że dochodziły one z uchylonego szeroko okienka piwnicznej izby. Znów ta literatura, ale naprawdę nie przypuszczał, że ktoś dziś może jeszcze mieszkać w takim miejscu. Pół piętra poniżej trotuaru, urbanistyczna depresja.
Przypomniał sobie, że przecież zna je, to miejsce, od dawna, z głęboko zagrzebanego w pamięci dzieciństwa. Teraz dzieciństwo zaczęło wracać do niego, zajmowało coraz więcej miejsca w zanikającej pamięci, coraz wcześniejsze i coraz wyraźniejsze. Wciąż jednak nie wiedział: wracało jako suma czy jako różnica, takie tam ckliwe rachunki. Ale konieczne, póki da się robić je w pamięci.
Przed półwieczem to okno, ledwie wystające nad poziom chodnika, też było zawsze otwarte. Nawet zimą, normalną jeszcze, mroźną. Pamiętał, że wtedy było najpiękniej, tak jeszcze w tamtym czasie wypadało mówić: najpiękniej. Z piwnicznego okna wypełzał i snuł się po chodniku obły pas białej pary, mleczny jęzor, stygnący szybko na mrozie, przez chwilę pachnący krochmalem i gorącym żelazkiem. W piwnicy ukrywał się magiel, jakby wolał nikogo nie kłuć w oczy, bezczelnie prywatny. Prywatności zostawiano w nim zresztą sporo, jak to w maglu.
Ale paradoksy własności wspólnej, która tak naprawdę okazywała się prywatna, a potem tej sprywatyzowanej, która stawała się na powrót wspólna, tyle że już tylko dla wybranych, poznawał znacznie później. Żył przecież w czasach ciekawych, zgodnie ze wschodnim przekleństwem. Jednak wtedy, przed półwieczem, magiel – elektryczny, jak podkreślał szyld, również ukryty w bramie, by nie drażnić domiaru – nie miał dla niego nic wspólnego z ekonomią. Przeciwnie, cały był z literatury, która łatwo mieszała mu się z życiem. Mieszając mu w nim zresztą do dziś.
Z praniem chodziło się częściej niż do kościoła, dwa razy w miesiącu, matka była umiarkowanie religijna, ale dewocyjnie pielęgnowała kult domowej czystości. Może i dlatego magiel, do którego wysyłała go, odkąd mógł udźwignąć zawinięty w największe prześcieradło pakunek z pościelą i ręcznikami, przypominał mu małą kaplicę, do której chadzał na msze. Pomieszczenie z maglownicą było tak samo małe, ciemnawe i zasnute przyduszającymi przyjemnie oparami. Tylko mniej zatłoczone.
Już samo wyjście do magla było rytuałem. Wyciąganie nakrochmalonej pościeli, składanie, przeciąganie jej jak liny, potem pierwsza dorosłość, gdy już nie mieścił się pod poszwą, którą rodzice rozciągali nad jego głową. Gdy w końcu zastąpił ojca przy tej czynności, okazało się, że wcale nie jest tak zabawna, jak myślał. I to nie tylko dlatego, że ojciec umarł przedwcześnie, co wtedy zdarzało się ojcom zbyt często.
Zanim to jednak się stało, przez całe dzieciństwo i jeszcze kawał w młodość dźwigał te zawiniątka, bez pośpiechu. Były ciężkie, aż torgła ręka. Dziwne uczucie, jakby zjadały go mrówki, uwięzionego w ich kopcu. Czytał wtedy Karola Maya.
Właściciel magla wydawał mu się stary zawsze, przez te wszystkie lata, bo starość ma wciąż inny wiek, przesuwa się i starzeje wraz z nami. Był też inny niż znani mu mężczyźni. Prawdziwy odmieniec, wtedy rzadkość. Broda, zapuszczona bez fryzjera, już siwawa. Ortalionowy płaszcz, przez cały rok, tylko w upały zamieniany na marynarkę, szarą, nie wiadomo, z koloru czy ze starości. Flanelowa koszula, w taką samą kratę, w trzech kolorach. I sandały, od wiosny do późnej jesieni. Bardzo mu kogoś przypominał, ale dziś nie pamięta już, kogo.
Bo wtedy jeszcze na pewno nie czytał „Mistrza i Małgorzaty”. Biblia, pocięta na czytanki z obrazkami do kolorowania, nie karmiła wyobraźni. Dziecinna wiara w świętego Mikołaja też nie wytrzymała zetknięcia z rzeczywistością, pękła jak gumka przytrzymująca sztuczną brodę, którą ojciec doczepiał sobie w dniu wigilii. Tak odkrył, że nie ma Mikołaja.
Ale nie rozpaczał po odkryciu tej prawdy – taka rozpacz przyjdzie znacznie później, gdy prawda nie jeden raz go zniewoli. Poczuł nawet ulgę, bo jednak bał się trochę tego świętego dziada, dziwnego, poruszającego się zbyt młodo, pachnącego znajomo, garbowaną skórą, której zapachu nie da się nigdy zmyć do końca. Przez pewien czas myślał nawet, że tak pachną wszyscy mężczyźni. I ojciec, i świety Mikołaj.
Gdy zamieszkali w prawdziwym mieście, przy głównej ulicy, od której odchodziła ta z maglem, czas świątecznych cudów i przebieranek miał już za sobą, porzucił go razem z przedmieściem. Monochromatyczny świat próbował ucharakteryzować wtedy rekwizytami z „Trylogii”, która dopadła go jak zakaźna choroba, mutująca wiele razy, więc trudna do wyleczenia.
Na szczęście niedługo potem trafił, zupełnie przypadkiem, na antidotum, też literackie, gruby tom w białej płóciennej oprawie, ze złotymi literami i wawrzynem na okładce. Dziwaczne zdania, połamane, przygarbione, rymowane jakimś szyfrem. Ogryzmolony dziennik pomyleńca, bezwzględnego dla ojczystego stada, które nie chciało stać się społeczeństwem, głuche na zaklęcia. Gdyby nie te dwieście stron z okładem, a potem te następne, pisane już prozą, pewnie nigdy by nie porzucił bajań o małych i wielkich rycerzach, od morza do morza. I pewnie każdego 11 listopada szedłby w tłumie, nienawistną miłością rozpalony do białości, z czerwoną racą w ręku.
To stało się – i nie stało – później, ale wtedy, gdy siwego maglarza zobaczył po raz pierwszy, skojarzył mu się on z dziadem, za którego przebrał się imć Zagłoba, by dotrzeć do swoich, lirnikiem-przebierańcem, śpiewającym przerażające pieśni o krwawych bitwach i rzeziach niewiniątek. Tyle tylko, że brodaty właściciel mechanicznej prasowalnicy zazwyczaj milczał, może nie miał słuchu. Z dziwnym półuśmiechem spoglądał tylko spod krzaczastych brwi. Naprawdę nigdy nie słyszał, by tamten powiedział choćby słowo, jakby za zębami trzymał nie tylko język, ale i jakąś tajemnicę.
Potem było jak zwykle, wyjechał i nie widywał brodacza przez lata. Wkrótce magiel nie wytrzymał konkurencji i nowej technologii, mało kto już używał krochmalu, a pościeli z kory, śmieszyła go ta nazwa, w ogóle się nie prasowało. Zapanowały postęp i demokracja, życie miało stać się nareszcie jak w bajce. Ale w końcu okazało się inne, wcale nie bajkowe, przynajmniej dla niektórych. Bardzo wielu niektórych.
Gdy widział go ostatni raz, po latach, mężczyzna wciąż wyglądał jak nie z tej ziemi. Trochę jak potargany chochoł, trochę jak skacowany Wernyhora. Siwa broda, wciąż poprzetykana kruczoczarnymi włosami, sięgała mu prawie do pasa, zahaczając o kartony, którymi tamten obładował swój rower. Mógłby przysiąc, że to wciąż ta sama ukraina, z damską ramą i tak samo jak przed laty piszczącymi kołami.
Mężczyzna najwyraźniej schudł, bo pod prochowcem, niemożliwe chyba, żeby tym samym, zmieścił jeszcze grubą marynarkę, ciepłą kamizelkę z kieszeniami zasuwanymi na srebrne zamki błyskawiczne wyglądające jak baretki medali za odwagę długiego życia, oraz koszulę, oczywiście flanelową i kraciastą, spod której wystawał chyba nowy, zadziwiająco biały podkoszulek.
Zanim tamten skręcił w bramę, tę samą, jeszcze ze śladem po szyldzie, jaśniejącym na ścianie, zauważył, że mimo upału na nogach mężczyzna miał nie sandały, jak kiedyś, lecz stare rozdeptane kamasze, czarne, z dyndającymi jasnobeżowymi sznurówkami, wziętymi z innej pary i z innych czasów. Pewnie marzły mu stopy, świat postarzał się w końcu i krążył w żyłach wolniej. Nie tylko świat maglarza, pomyślał dzisiaj.
Właśnie, dlaczego przypominał sobie to wszystko akurat teraz, uciekając na drugą stronę ulicy przed krzykiem bluzgającym z okienka? Może krzyk zrymował mu się z tamtym milczeniem? Bo również wtedy, gdy spotkali się po latach, mężczyzna nie odpowiedział nawet na jego „dzień dobry”. Nie powiedział ani słowa.
Milczał, jak zwykle, jak zaczarowany albo przeklęty.
piątek, 13 marca 2020
Na niebie i ziemi
Nie wierzył w znaki, od dawna nikt w nie wierzył, ale faktem jest, że to wszystko zaczęło się tamtą niezwykłą pełnią. Niby nic takiego, znany cykl, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek nic nie jest takie, jakim się wydaje, nawet pejzaż. Dziś, trzeciego dnia od tamtego momentu, już go nie ma, zniknął jakby się czegoś wystraszył, jak wszyscy. Zresztą może to tylko za dużo chmur. Ale wcześniej nie dawał spokoju, wyraźny i jasny, snuł się po niebie i odbierał sen.
Kiedy pierwszego dnia pełni pojawił się nad dachem bloku, był ogromny, dużo większy niż zazwyczaj, i złocisty. Tak wyglądało by pewnie słońce, gdyby wschodziło wieczorem. Słońce w kwarantannie, ta metafora przyszła mu do głowy później, gdy już po imieniu nazwano epidemię.
Ale wtedy, pierwszego dnia, pomyślał o czymś bardziej praktycznym: że tak niezwykłemu księżycowi powinien zrobić zdjęcie, niech tylko wgramoli się wyżej, żeby w kadrze nie widać było szczytu bloku z brudnymi zaciekami i odpadającym kawałkami styropianu, który niczego już nie ociepla. Jak księżyc.
Po godzinie księżycowa kula rzeczywiście wspięła się sporo wyżej, wycinając z kadru skraj budynku i koronę drzewa, wyrośniętego ponad dach. Ale też i zmieniła się podczas wspinaczki. Była teraz mniejsza i bledsza, wyglądała jak zrobiona z cyny, którą roztopić może co żarliwszy promień słońca.
Taki zwyczajny, banalny księżyc, o rozmytych konturach, posiniaczony jak po bójce, nie mógł już być żadną konkurencją dla słońca. Stał się podejrzany, bo może te wcześniejsze żółcie po prostu ukradł miejskim latarniom. Teraz, bez złoceń, nie świecił już tak mocno, ledwie odbijał światło.
Blady hochsztapler, wyglądał jakby dopadła go gorączka. Żałośnie, aż chciało się wyć.
niedziela, 15 marca 2020
„…mój ołówek cierpi”
W niedzielę miał on – on, czyli podmiot niezbyt liryczny tej przedziwnej kwarantanny, która wciąż wydawała się konceptem literackim raczej, fantastycznym i niewiarygodnym – więc miał on uczestniczyć w spotkaniu z pewną poetką, trudną i wybitną. Rozmowa została odwołana, oczywiście z powodu epidemii – wirusa, nie słów – czyli z powodu choroby.
To się samo kojarzy, żadne więc to w sumie odkrycie: między literaturą i chorobą istnieje silny związek, nie tylko metaforyczny. Zabawne, że – może i przypadkiem, ale jednak znaczącym – nawet dzień pisarzy i dzień chorych ustanowiono pod tą samą datą, trzeciego marca.
Ten związek można opisać paradoksem: pisanie to lekarstwo na chorobę, którą samo pisanie wywołuje. Taka choroba jest niebezpieczna i bardzo trudna do wyleczenia, bo autoimmunologiczna. Literatura bywa bolesna jak martwica. To ból nie do wyobrażenia, ale ona go wyobraża.
Dziś ból to centralny temat literatury, przekonywał Gombrowicz przed ponad półwieczem. Ból to dotknięcie rzeczywistości. „Człowiek rzeczywisty to taki, którego boli”. Więc zapisywanie bólu to przynajmniej od kilkudziesięciu lat najważniejsza chyba rola literatury, jeśli można nakładać na nią jakieś obowiązki, choćby prywatne.
Aleksander Wat, człowiek nader rzeczywisty według definicji Gombrowicza, który pół swojej twórczości zapisał przeciw bolesnej chorobie psychosomatycznej, uważał, że można: „kiedy wymagam od przyjaciół zrozumienia dla moich cierpień, żądam od nich (…), żeby sobie wyobrazili choćby z nerwowego, bolesnego charakteru pisma, że mój ołówek cierpi”.
Cierpiący ołówek, metafora zastępująca dziesiątki słów, tama dla logorei. Dla owładniętego bólem pisanie staje się czynnością przymusową, by posłużyć się terminem z opisu nerwicy natręctw. Literatura jako nerwica?
Coś w tym jest, skoro – jak się wydaje – tylko pisząc można opanować szaleństwo swoje i świata. Jeszcze jedna lekcja Wata, z „Dziennika bez samogłosek”: „piszę tu nie dla pamiętnika, dla pamięci, ale by mieć zupełnie jasne widzenie”.
Obraz wbijający się w pamięć czytającego: Wat wychodzący z kina i nie rozpoznający się w szybie wystawowej, w której odbija się twarz starego, zniszczonego człowieka. Moment dystansu, w którym można zobaczyć i opowiedzieć siebie jako obcego. Czy literatura dlatego jest chorobą autoimmunologiczną, że jest chorobliwie autobiograficzna? Szczerość w pisaniu o sobie? Na ile możliwa? I jaka?
„… jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna”, Gombrowicz nie miał złudzeń, więc i nam ich nie pozostawił.
„Pisać tak, aby przy końcu zdania ujawnić sobie i innym wstyd za to zdanie”, odpowiadał mu Wat z drugiego końca ołówka. Może być coś bardziej osobistego i bolesnego?
Literatura jako zapisywanie niewyobrażalnego, ale jednak wyobrażonego bólu i lęku, do wywołania którego wcale nie trzeba pandemii. Wystarczy coś znacznie mniejszego, pojedynczego, na przykład cierpiący ołówek.
I zamknięcie „w czterech ścianach swego bólu”.
To też niestety nie ja, to Wat napisał.
poniedziałek, 16 marca 2020
Inni i obcy
U nas epidemii nie było tak długo nie dlatego, że jesteśmy narodem wybranym, ale dlatego, że nawet władza boi się pewnych słów. Że nie jesteśmy narodem wybranym, to zresztą może i lepiej, bo gdybyśmy byli, to dopiero dostalibyśmy w kość. A wtedy zaczęlibyśmy szukać proroka, który by nas przez ten wzburzony czas poprowadził suchą stopą. I twardą ręką.
Więc najpierw były strusie półsłówka, jedynie brukowce od razu pisały o „zarazie”. Gdy ta jako pandemia przekroczyła w końcu nasze granice, zamknęliśmy je. Teraz jeszcze lepiej będziemy mogli zajmować się sami sobą, czyści tacy, umywający ręce co chwila. Bo zarazę, jak wiadomo, zawsze roznoszą obcy.
Wszystko to już było i tym bardziej wszystko może się powtórzyć. Jean Delumeau, autor klasycznej pracy o strachu w kulturze Zachodu, nie pozostawia złudzeń, analizując epidemie sprzed stuleci:
„Potencjalni winowajcy, ku którym może zwrócić się agresywność zbiorowa, to przede wszystkim obcy, podróżnicy, ludzie z marginesu i wszyscy nie dość dobrze zintegrowani ze wspólnotą bądź dlatego, że nie chcą akceptować jej wierzeń – to przypadek Żydów – bądź dlatego, że należało ich odrzucić z oczywistych względów na peryferie grupy – jak trędowatych – bądź po prostu dlatego, że przybywają skądinąd i z tego tytułu są w pewnej mierze podejrzani.”
Obcych już u nas nie będzie, nie przybłąkają się, bo ich nie wpuścimy. Będziemy więc musieli poszukać sobie Żydów i trędowatych. Cóż, kultura Zachodu nigdy nie miała z tym większych problemów. Wschód tym bardziej.
środa 18 marca 2020
Zaraza w pępku świata
Za kilka dni uświadomimy sobie, że jesteśmy w samym środku tego diabelstwa, bo ofiary będą liczne, oczywiście jak na tę naszą krainę spokoju i pokoju. Na razie strach pełznie powoli, tak to się zawsze zaczyna, jeszcze nie chwyta za gardło, ale już obezwładnia wyobraźnię.
Na drugi plan spycha wszystko inne, jak choćby dziewiątą rocznicę wybuchu ludobójczej wojny syryjskiej, a nawet modne do niedawna wśród wrażliwych internetowych intelektualistów straszne sceny z Lesbos: gaz, bicie, tonących uciekinierów, wojsko odpędzające się od nich jak od zarazy, znęcających się nad tymi, którzy dopłynęli faszystów i tak zwanych normalnych ludzi.
Sceny odległe i nierealne, jak pandemia, na razie, mogą powtórzyć się gdziekolwiek. I pewnie się powtórzą. Pandemia, pan demos, lud rządzi. Na razie na peryferiach, u nas ważniejszy jest brak maseczek i płynów odkażających.
Ten czas – nie taki znowu niezwykły jak wydaje się nam, którzy już dawno z zapominania złych rzeczy uczyniliśmy cnotę, bo przecież ma być miło i przyjemnie – ten czas, powracający, przypomina od razu kilka myśli, co nie nowe, acz powtarzane nadaremno.
Przypomina choćby, że normalny człowiek nie jest dobry z natury, nawet ten oświecony. Że bywa dobry z kultury. Ta zaś jest zobowiązaniem, najłatwiej przejawiającym się w zbiorowych gestach, jednorazowych jak akcesoria medyczne, których teraz nie wystarcza dla wszystkich.
Wystarczy jednak, że przykusy cynik w modnym garniturku lub operetkowym mundurze, dla zdobycia albo utrzymania władzy – zawsze chodzi o władzę – zwolni tłum z tego zobowiązania, wmawiając mu, iż lenistwa, głupoty, podłości nie trzeba się już wstydzić, nie trzeba się z nimi kryć; więc wystarczy, że nazwie człowieka masowego nową, prawdziwszą elitą, a będzie ten człowiek leniwy, głupi, bezwzględny. Będzie zły, bo tak przecież wygodniej.
To nie jest rezonerstwo, lecz doświadczenie. Już to widział, poznawał długo, choć przecież nie tak tragicznie, dawno temu, gdy system – miniony słusznie choćby właśnie dlatego – wyrwał go na rok z życia i zamknął w koszarach. oglądał tam jak w laboratorium, co można zrobić z ludźmi i co ludzie potrafią zrobić sami ze sobą. Doświadczenie trochę groteskowe, a trochę tragiczne.
Statystował w tragifarsie, siermiężnej i orężnej, ale przejmującej. I pouczającej. Przekonał się wtedy, że w sytuacjach kryzysowych człowieka nie chroni nawet wiedza, przeciwnie, im ona większa, tym większy lęk podpowiada wyobraźnia, tym mocniej wybuchają instynkty. Najmocniej te złe, niesłusznie nazywane zwierzęcymi. Są ludzkie, arcyludzkie.
Widział subtelnych filologów z nadgorliwą starannością tłumaczących sobie głupawe rozkazy, błyskotliwych prawników ćwiczących erystykę w donosach do dowódcy kompanii, filozofów ze stoickim spokojem czyszczących kible i zlewkownie z gnijącymi resztkami jedzenia, wolnych artystów z baletowym wdziękiem prężących się na baczność przed idiotami bez matury, ale ze szczerymi chęciami.
Pamiętał cały ten wyścig, darwinowski spryt, żeby wyrwać jeszcze jeden dzień urlopu albo chociaż czterdziestoośmiogodzinną przepustkę. I pamiętał też swoją obojętność, przyzwalającą na to wszystko jak przyzwala się na pory roku, ale z chichotem, usprawiedliwiającym i dyskretnym, ma się rozumieć.
Dlatego teraz nie miał złudzeń, choć przecież wolałby je mieć, normalne. Wiedział, że każdy człowiek, także i on, może być ludzki w taki właśnie „zwierzęcy” sposób, wystarczy, że pojawi się manipulator na jego miarę. Albo gdy on sam znajdzie się nagle w centrum kryzysu tak wielkiego, że podołać mu mogą jedynie bohaterowie i święci.
Zresztą i to nie takie oczywiste: bohaterstwo i świętość poznaje się zwykle po czasie, po czasie się je nazywa, definiuje, jeśli w ogóle znajdzie się ktoś, kto zapamięta, by opowiedzieć i jeszcze jeśli opowieść znajdzie słuchaczy. On był przekonany, że nie jest ani bohaterem, ani świętym. I nie tęsknił za czasem, w którym to przekonanie dało by się zweryfikować.
Jasne, czytał i pamięta: podobno wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Tak mówił wielki poeta, jedną z dwu części siebie. Tej drugiej nikt nie słuchał, bo czas potrzebował niezłomnych, bez wątpliwości.
Ale on wtedy i teraz wolał innych poetów. Miał nadzieję, bezwstydną, że jednak nie przytrafi mu się znowu czas próby, której bał się jak każdy śmiertelnik. Bodaj byś żył w ciekawych czasach, chichotało coraz częściej stare przekleństwo.
Śmieszne, strasznie śmieszne, nie jak te memy o zarazie.
czwartek 19 marca 2020
Milczenie dzwonów
Piszę tu w trzeciej osobie nie dla manierycznej zabawy, ale dla dystansu, do siebie i rzeczywistości. Nieobliczalna, znów rozkręca ruletkę form, przedrzeźnia je, wykoślawia, psuje i skleja na nowo.
Kiedy w poniedziałek wyjeżdżaliśmy z E. ze Wsoli, zamknąwszy muzeum na głucho, na skrzyżowaniu koło kościoła natknęliśmy się na pogrzeb, nie od razu pojmując, co się tu dzieje.
Przed okazałym krzyżem na przykościelnym placu stało kilkanaście osób, wszyscy w czerni, rozproszeni jak wrony na naszym trawniku przed pałacem. Najbliżej krzyża ksiądz w żałobnym ornacie, z brewiarza odmawiający modlitwy.
Najbardziej niezwykłe było jednak coś, co nie od razu zauważyłem, a nawet jeśli zauważyłem, zaskoczony mózg zarejestrował to z opóźnieniem. Na cokole krzyża stała trumna, z jasnego lakierowanego drewna, ustawiona nieco na skos, wystająca poza murek, symetrycznie, jakby łapała równowagę.
Skojarzyłem w końcu, że przecież kościoły zostały zamknięte, przynajmniej w rzeczywistości, bo prawo czasu epidemii tylko je mocno przymknęło, jakby rządzący zabobonnie bali się Boga i jego wyrobników.
A potem dotarło do mnie coś jeszcze: milczenie dzwonów. W książkach, do których teraz wróciłem, opisujących zarazy dopadające ludzkość w przeszłości, przeczytać można, że w czasach dżumy albo cholery kościelne dzwony najpierw biły na trwogę, zapewne długo i histerycznie, a potem milkły nagle, bo kościoły pustoszały i nie miał kto pociągać za sznury.
Milczenie też może być wymowne. Muszę zmienić lektury.
Opowiadał mu dziadek, to działo się, gdy jeszcze nie było tu autobusu, nie było niczego, a on musiał dojść na randkę, nie, wtedy jeszcze nie z babcią, ale z inną, której zresztą było mu żal do końca, musiał i chciał, to drugie pewnie bardziej, więc ruszył z tej wsi, na której mieszkał, bo w mieście nie dał rady się utrzymać i musiał uciec znów na wieś, więc jeszcze raz: teraz ruszył do tego miasta, przeklętego, ale kuszącego obietnicą powrotu, ruszył szybko, ale nie za bardzo, na tyle, żeby nie zmęczyć się zanim dojdzie, po blisko trzech godzinach marszu, bez przerw, jak bez przerw były zdania, którymi teraz mu to opowiadał.
Później robił tak już zawsze, gdy było mu po prostu źle na świecie. A właściwie nie po prostu, bo nigdy nie wiedział, dlaczego jest mu źle, więc nagle wstawał, z łóżka albo od stołu, wychodził i szedł przed siebie, daleko i długo, jakby myślał, że tam gdzieś znajdzie powód, przyczynę tego, że jest mu źle, nawet nie znał słowa melancholia. Nie znajdował, więc wracał.
Robił tak do końca swoich dni, wielu, wydawało mu się czasem, że zbyt wielu. Wychodził przez wypaczoną bramę od strony pola, nigdy nie zrobił tu łatwiejszej w użytku furtki, chociaż zamierzał. Za bramą zaczynała się krzywa ścieżka, z roku na rok mniej widoczna, pozarastana wysoką trawą i badylami chwastów. W końcu stała się niewidoczna, istniała tylko w pamięci, automatycznej, zmagazynowanej w mięśniach.
Ale za to wokół, na pustym kiedyś ugorze, porosły brzozy samosiejki, całkiem spore, choć cienkie, bo wysiały się gęsto, za gęsto, by stanąć mocno na ziemi. Wyglądały malowniczo, szczególnie jesienią, jakby ucharakteryzowane do filmowej sceny, symbolicznej, owinięte ni to zwojami papirusu czekającego na zapisanie, ni to bandażami, ale takimi jak na starym filmie, jeszcze nie nasiąkniętymi czerwienią, bo kiedyś widzom oszczędzano widoku krwi.
Podczas tych marszów najbardziej lubił, gdy ukośne światło zachodu, dla niego zawsze zbyt wczesnego, sprawiało, że trawy przed kępami brzóz robiły się pożółkłe jak stare listy lub książki, a kontury drzew wyostrzały się i nieruchomiały, zawsze w tym momencie, gdy wiatr porzucał dzień, wiedząc, że już nigdzie go nie wyciągnie przed nocą, na żadną włóczęgę przeciw czasowi.
A dalej, w miejscu, gdzie kończyła się istniejąca tylko w pamięci ścieżka, rosły modrzewie, za nimi iglaki, ciasno, potem znów ugór, pokryty trawą i odchodami saren, przeganianych czasem przez dziki, szukające pod darnią lepszego życia, którym według nich jest po prostu lepsze żarcie. Psy płoszyły sarny, goniąc je długo, ale zawsze tak, żeby nie złapać. Natomiast gdy czuły ostrą woń dzików, udawały, że nic nie widzą i nie słyszą, a potem nagle postanawiały zmienić tradycyjną trasę spaceru albo od razu zawrócić na podwórko. Czasem tęsknota jest instynktem samozachowawczym.
Więc chodził tam, na te nie kończące się o żadnej sensownej porze spacery, niespieszne włóczęgi bez marszruty, w poszukiwaniu sensu smutku albo dla zgubienia go, zachodzenia na śmierć, skołowaną od powtarzających się szlaków. Nie zaprzestał snucia się po polach także długo po tym, jak ortopeda zabronił mu łażenia po nierównym, z powodu kolan, w których wytarła się jakaś maź, bo wyciera się w końcu, na starość, jak wszystko. Nie porzucił włóczęgi nawet wtedy, gdy lekarz zakazał mu stanowczo jakiegokolwiek intensywnego ruchu, a potem nogi bezczelnie odmówiły posłuszeństwa, zaś w głowie przesunęła mu się jakaś zapadka i tracił równowagę, nawet gdy stał w miejscu, musiał łapać się krzeseł, stołu, ściany, żeby nie upaść. Trasy robiły się więc coraz krótsze, czasem znosiło go ze ścieżki na nierówności ugoru, niebezpiecznie, ale przecież nigdy nie ośmieszyłby się przed samym sobą, posługując się kijkami bez śniegu i nart.
Wydawało się, że chodzi nawet i wtedy, gdy już nie mógł o własnych siłach wstawać z fotela, w którym na koniec przesiadywał całymi dniami, w domu, którego pewnie nigdy nie było, w mieście, którego nigdy nie widział i do którego nigdy nie przyszedł ze wsi, która nawet jeśli istniała, to zupełnie gdzie indziej, a najpewniej jedynie jako składanka z obrazów schowanych w wyobraźni. Tylko w czyjej?
A on? On nadal słuchał opowieści dziadka, którego przecież właściwie nie miał, skoro tamten umarł jeszcze przed jego narodzinami. Słuchał, choć czy rzeczywiście mógł ich słuchać, skoro były opowiadane przez kogoś, kto nigdy właściwie nie istniał? A jeśli istniał, to umarł, zanim zaistniał.
Więc kogo słuchał tak naprawdę? Kim był ten, który opowiadał? I kim był słuchający? A także o czym była ta opowieść? Pytania, bez których nie ma literatury.
Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.
Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą – odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?
Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?
Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.
Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.
Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.
Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.
Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.
Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.
Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.
Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant, dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.
Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.
I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.
Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?
Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?
To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.
Dwie upalne lipcowe rocznice. Grunwald, pod którym tym razem podobno do końca nie było wiadomo, kto wygra, bo „rycerze” mieli bić się naprawdę. I rocznica Jedwabnego, dziesiąta od przyznania się do grzechu. Tam wiadomo, kto na pewno przegrał.
Na polach Grunwaldu oczywiście tłumy, w Jedwabnem mniej więcej stała liczba polityków, kościelnych hierarchów, polskich i światowych działaczy. Popularne media liczą ich jak przed zaśnięciem. I jeszcze kilkoro gapiących się dzieci. Tamtejsi, nieobecni, swoje wiedzą i swojego wiedzieć nie chcą. Nie chcą brać na siebie całej winy, bo nie była tylko ich winą. Tamtejsi, my wszyscy.
Trochę podsumowań w czasopismach, głównie katolickich. Jedwabne boli wierzących, bo wzięło się z grzechu tak starego, że niemal założycielskiego, starego jak naród wybrany do Zagłady. W tych podsumowaniach rozczarowanie, bo jeśli przez te dziesięć lat toczyła się wokół Jedwabnego jakaś dyskusja, to była ona Grossa warta. Charakterystyczny jest tekst wrocławskiej historyczki, Bożeny Szaynok, zamieszczony w „Więzi”. Publicystycznej tendencyjności Grossa przeciwstawia autorka wrażliwość Barbary Engelking-Boni, która w swojej książce oddała głos autentycznym relacjom świadków i ofiar polskiego udziału w Zagładzie. „Dlatego książka Barbary Engelking jest tak ważna. Dzięki niej szukający pomocy przestają być tylko Żydami, otrzymują imiona. Zaczynamy rozumieć, co oni czuli…”
Czy rzeczywiście? Nadawanie imion i budzenie empatii, wciąganie w świat przedstawiony i w życie wewnętrzne bohaterów opowieści (oczywiście upraszczając) to sprawa literatury. Dobra literatura ma do tego narzędzia. Gdy tymi narzędziami posługuje się nauka, to uprawia literaturę. Tyle że kiepską. W tej samej „Więzi” Władysław Bartoszewski zadaje trafne pytania: „Fakty miały miejsce, ale jak zweryfikować uczucia? Na jakiej podstawie, w oparciu o jakie metody badacze mogą dzisiaj wyrokować o ówczesnych motywacjach i uczuciach?” Te pytania stawia człowiek, który ciemną i złożoną rzeczywistość okupacyjną nosi w swojej pamięci, a nie wyciąga ją z bibliotecznej półki. Dlatego warto nad jego pytaniami pomyśleć. Kiedy bowiem rzeczywistość przekracza rutynę codzienności, kiedy świat wypada z kolein, a to, co uznawane było za nieludzkie, staje się jak najbardziej ludzkie, nauka okazuje się bezradna.
Historycy są w stanie racjonalizować publicystyczne zacietrzewienie Grossów, jakoś tam przy pomocy argumentów i rozsądku usytuować się w przestrzeni ograniczonej dylematem ZŁOTE ŻNIWA czy ZŁOTE SERCA. Ale już kwestia wiarygodnej liczby Żydów, którzy w tamtym czasie ponieśli śmierć z ręki i winy polskich współobywateli, obezwładnia naukowy wywód. Nie chodzi wcale o to, że trudno taką liczbę ustalić. Chodzi o to, jaki taka tragiczna arytmetyka ma sens. Bo co tak naprawdę w pojmowaniu świata, ludzkiej kondycji i natury zmieni ustalenie, czy bratobójczo zamordowanych zostało 10 czy 100 tysięcy Żydów? Czy wina będzie rosnąć wraz ze stosem trupów?
Dwudziesty wiek zaaplikował człowieczeństwu szczególne znieczulenie: przemysły śmierci, mordercze szaleństwa pozostawiły po sobie miliony trupów. Te stosy ciał, góry popiołów i kości mogą przytłoczyć, stępić wrażliwość, zbrodnię i cierpienie odrealnić, zakryć cmentarną statystyką, zagłuszyć martyrologicznymi, rocznicowymi oracjami. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało: ratunkiem jest literatura. To ona cierpieniom nadaje imiona.
Po latach dyskusji i badań naukowcy „odkryli” dowody na istnienie polskiego ludowego antysemityzmu. Tego samego „naturalnego” antysemityzmu, który literatura znała i opisała już dawno, a który odnalazła w języku, w mowie. Naukowość nie wytrzymuje konfrontacji z wybitną literaturą, taką choćby, jak małe prozy ze „Skrawka czasu” Idy Fink. Akapit z „Za żywopłotem” mówi o tym ludowym antysemityzmie więcej niż statystyki i analizy. Na leśnej drodze, w mgle gęstej jak mleko, bohaterowie słyszą strzały i głosy. „Głosy słychać ni to blisko, ni to daleko, mgła jakby nam watę w uszy nakładła, co parę minut strzał, trochę krzyku – i cisza. (…) Nic się nie bój – powiada Mikołaj – to Żydów strzelają. Złaź z wozu i do lasu. Teraz nie przejedziemy. Trzeba poczekać aż skończą.”
Taki już los, Żydów i Polaków, cierpieć i na cierpienie patrzeć? Czy rezygnacja wobec losu to już zło? W innym fragmencie „Skrawka czasu”, zatytułowanym schron, dwoje Żydów wraca w kilka lat po wojnie do ludzi, dzięki którym przeżyli wojnę. Chłopu, który ukrył ich przed zagładą w, obiecali, że po wojnie za ich pieniądze wybuduje sobie nowy dom. Teraz jadą go oglądać. Dumny gospodarz pokazuje im kolejne izby, a na koniec nowy, solidny i przestronny … schron, w którym będą mogli żyć wygodnie, gdy znów się będą ukrywać. Bo że będą musieli, ten dobry człowiek nie ma wątpliwości.
„Skrawek czasu” to raptem 101 stron, trzydzieści bardzo krótkich tekstów, niejednoznacznych, przejmujących i przerażających, choć opowiedzianych szeptem. Trzydzieści fragmentów losu, niektórych nie da się przeczytać bez ściśniętego gardła. Dla mnie warte więcej niż dziesiątki analiz i traktatów, bo na pewno bliższe ciemnej tajemnicy człowieczeństwa. Ilu jednak czytelników słyszało i pamięta o Idzie Fink? To nie Gross, nie skandal, nie krzyk i obelgi. To szept, który trzeba chcieć usłyszeć.
Mam wrażenie, że przegapiliśmy moment, który mógł niezwykle poszerzyć naszą zbiorową wyobraźnię, język i wrażliwość. W lęku przed pułapką martyrologicznego banału i balastu zepchnęliśmy do literackiego getta ważne współczesne teksty o śmierci, cierpieniu i mroku ludzkiej natury. Zbyt mocno kłóciły się z nowoczesnością i ponowoczesnością, literacką modą oraz popkultem samozadowolonej witalności. A może ten moment jeszcze przed nami? Zanim znów sobie sami zgotujemy los trudny do opisania.
A pod Grunwaldem jednak i tym razem zwyciężyliśmy.
Czy Duch Dziejów może – jeśli istnieje – objawiać się w smaku kiełbasy? W jej zapachu? W jej braku i w jej cenie? Czy to reguła: najpierw wołanie o chleb i kiełbasę, kamienie, pałki, strajki, a potem mozolne nadawanie sensu, by pozostało coś oprócz zapachu przypraw i gazów łzawiących?
W porównaniu z innymi polskimi miesiącami ten Czerwiec, 25 czerwca siedemdziesiątego szóstego roku, jest jakby mniejszy, kłopotliwy, wstydliwy. Przez tę kiełbasę, przez szynki wyrzucane z okien płonącego Komitetu, przez wybite szyby sklepów i rozkradzione bele materiałów? Pewnie tak, bo władza zrobiła wtedy wiele, by pokazać, że burzące spokój warchoły to złodzieje, margines, lumpenproletariat. A wśród protestujących byli rzeczywiście i lumpenproletariusze, i nędzarze z marginesu. Wymarzonych, oglądanych przez szybę rzeczy nie kradną przecież syci i bogaci, tylko biedni i zgłodniali. Opowieść o proteście przeciw upodleniu dopisali potem związani z KOR inteligenci. Co nie znaczy, że Czerwiec nie był protestem przeciw upodleniu. Nawet jeśli chodziło o cenę kiełbasy.
Kiełbasa, jej brak lub cena, są motywami równie ważnymi, co niechęć do tyranii czy bunt przeciw niesprawiedliwości społecznej. Idee pojawiają się później, albo obok, wraz z liderami i doradcami liderów. Tak wyglądały wszystkie polskie miesiące. To była ich siła – bo łaknący są odważniejsi i bardziej zdeterminowani. I to była ich słabość, bo łaknących łatwiej spacyfikować kiełbasą lub jej obietnicą. Spałowawszy wcześniej (dosłownie lub medialnie) tych najbardziej zapalczywych. Albo tych, którzy nawiną się pod rękę, dla przykładu.
Zdziwienie korowców, zawstydzenie, że w Polsce jest taka nędza, jaką wtedy zobaczyli w Radomiu. Nieufność wobec nich, niosących materialną pomoc i gotowe hasła – narracje. Jedno i drugie przyjmowane z niedowierzaniem. I tak już pozostało – nie tylko w tym mieście, ale w tym mieście najbardziej. Oporne zakładanie Solidarności, mizerni przywódcy, przetrącony pałką kręgosłup. Zażenowanie i wyrzuty sumienia, schludne i wyprasowane. Dręczące, skrywane pytanie: czy wstydzić się kiełbasy? Dziś, w demokracji, też mamy jej szczególny gatunek, wyborczy. Smakuje dość podobnie.
Literatura nie zauważyła właściwie Czerwca ‘76. Inne miesiące tak, choć rzadko wprost, rzadko opowiadając wydarzenia najważniejsze dla historii. Można odnieść wrażenie, że pisarze woleli działać niż pisać. Najwięcej literackich stron napisano o „stanie po zapaści”. Wtedy też działano tak jakby pisano opowieść, pisano tak jakby zdania rzeczywiście łamały zęby krat. Mrzonki o solidarności międzyklasowej i jedności do dziś przesłaniają fakt, że „robotnicy” nigdy nie zaufali „inteligentom”, zaś „inteligenci” miłością do „robotników” leczyli swoje kompleksy, przede wszystkim kompleks ludzi zbędnych, niepraktycznych. Zamiast pisać, spiskowali. Dlatego literatura nie dała świadectwa. Nawet nie zapisała doświadczenia. Mamy celebrę, nie mamy sensu.
Obchody rocznic, celebra, są łatwiejsze niż myślenie. Myślących często zbywa wzruszenie ramion, myślących krytycznie – głuchota. Głuchota na pytanie Andrzeja Kijowskiego, który w mniej więcej rok po Czerwcu, w „Rachunku naszych słabości”, pytał wątpiąco, czy gdy Polacy odzyskają wolność i wolny rynek, będą w stanie zrezygnować z byle jakiego, ale jednak spokoju, który dawał PRL. Głuchota na długo niewydawaną książkę Sergiusza Kowalskiego „Krytyka solidarnościowego rozumu”, który w dekadę po Kijowskim w imponującej analizie solidarnościowej semantyki odkrywał, że Polacy w roku 80. wcale nie chcieli kapitalizmu, lecz jedynie „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wreszcie głuchota na niedawne prowokacje Stefana Chwina, który w „Dzienniku dla dorosłych” śmiał twierdzić, że wolności i demokracji nie wywalczyliśmy w kolejnych polskich Miesiącach, lecz została nam dana geopolitycznym zbiegiem pomyślności.
Radomski Czerwiec nie ma pomnika, ma kamień węgielny. Tu od dawna niczego nie dokończono, to miasto nie ma formy, daje się ugniatać i wałkować jak ciasto na kluchy. Kluchowatość to jego stan naturalny. Kluchowatość okraszona marzeniami o wielkości. Wtedy spacyfikowane, ze słabą Solidarnością i niechęcią do oporu, w demokrację i kapitalizm moje miasto weszło nieprzygotowane, rozmamłane, i tak zostało do dziś. Nie tylko tutaj, ale tu jakoś szczególnie.
Gdy oglądam kolejne smutne obchody prawie okrągłej rocznicy Czerwca, w głowie kołacze mi pytanie: a co, jeśli przerażające sugestie Kijowskiego, Kowalskiego, Chwina są prawdziwe. Co jeśli wolności nie zdobyliśmy, może nawet nie chcieliśmy jej zdobywać? I co, jeżeli w tych wszystkich polskich miesiącach chodziło może i o wiele spraw, ale najbardziej jednak o kiełbasę? Może dlatego tak obrzydliwie „pragmatyczny” i cwaniacki jest polski kapitalizm, także ten polityczny?
W Radomiu wciąż nie ma pomnika Czerwca, ale jest projekt: pomnik w kształcie bramy, bramy do wolności. „Powiew” (bo tak się nazywa ten projektowany monument) miał być ustawiony tam, gdzie kiedyś stał pomnik radzieckich wyzwolicieli. Gdyby go ustawić tam teraz, byłby bramą do galerii handlowej. Czy tym miał być Czerwiec? Czy taki jest jego sens ostateczny?