Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Europa
Data dodania: 16 września 2019

1.

Polska i Argentyna, dwie ojczyzny Gombrowicza, do obu miał stosunek miłosny, więc obie można traktować jako porzucone, zostawione, nieoczekiwanie i bezwzględnie.

 

Nawet złudzenia odjeżdżającego od nich były jak z romansowej opowieści: płynął do Argentyny nie myśląc o emigracji, został tam, gdy okazało się, że do Polski wrócić nie może; a z Argentyny wracał do Europy tylko na chwilę, kilkanaście miesięcy stypendium, nawet kiedy okazało się, że nie ma sił, nie tylko fizycznych, na powrót, to i tak swojego miejsca szukał na Południu.

 

I jak do porzuconych kochanek miał Gombrowicz stosunek bardzo emocjonalny i bardzo krytyczny. Siebie nimi tłumaczył i usprawiedliwiał.

 

2.

Znaków do napisania o tym dano mi niewiele, ale i tak oddajmy ich część Gombrowiczowi, niech mówi tekstem z „Dziennika”, bardzo znaczącym:

 

Burza, jaką nas powitał Atlantyk, nie była taka sobie codzienna (powiedział mi potem steward, że od bardzo dawna taka mu się nie zdarzyła), ocean był wszechzatracający, wiatr dławił i wiedziałem że na tej pustyni szalonej wyrasta już przede mną, wyznaczona kierunkiem naszym, Europa – tak, nadciągała już, a ja nie wiedziałem co zostawiam za sobą. Jaką Amerykę? Jaką Argentynę? Och, co to właściwie było, tych lat dwadzieścia i cztery, z czym ja płynę do Europy? Ze wszystkich spotkań, jakie mnie oczekiwały, jedno było najkłopotliwsze… musiałem się spotkać z jednym białym statkiem… który wypłynął z polskiej Gdyni w drodze do Buenos… z którym więc miałem się spotkać nieuchronnie za jakiś tydzień na pełnym oceanie… Był to „Chrobry”. „Chrobry” z roku 1939-go, z sierpnia, ja na nim byłem i Straszewicz i Rembieliński, senator, i minister Mazurkiewicz, rozbawione grono… tak, wiedziałem, że spotkać się muszę z owym Gombrowiczem, płynącym do Ameryki, ja, Gombrowicz, dziś odpływający z Ameryki. Jakaż ciekawość żarła mnie wtedy, potworna, odnośnie do losu mojego, czułem się wtedy w losie moim jak w ciemnym pokoju, gdzie pojęcia nie masz o co nos rozbijesz, ileż bym dał za najniklejszy promyk rozświetlający zarysy przyszłości – i oto dzisiaj ja nadpływam tamtemu Gombrowiczowi, jak rozwiązanie i wyjaśnienie, jestem odpowiedzią. Czy jednak, jako odpowiedź, będę na wysokości zadania? Czy zdołam w ogóle coś powiedzieć tamtemu, gdy „Federico” wynurzy mu się na mglistym obszarze wód z żółtym, potężnym kominem swoim, czy nie będę musiał przemilczeć?…

To byłoby przykre…

 

Tylko przykre? Mocarz Gombrowicz, który gdzieś tam po cichu myślał o sobie jako o współczesnym Szekspirze, zakłopotany? Tylko? Jak sztubak przyłapany na … (tu najbardziej wstydliwe skreślić).

 

3.

Wyczytany z tekstów Gombrowicza powrót do Europy po stabilizację, sukcesy i uznanie jest jednak klęską, w tym sensie, w jakim klęskę ponosimy wszyscy, nie znajdując odpowiedzi na pytania o egzystencję: po co? dla czego? w jakim sensie? Tyle, że Gombrowicz i z tej klęski potrafił zrobić literaturę. Takie spotkanie na pustyni oceanu zdarza się większości z nas. Zapisać je potrafi niewielu. Zapisać tak, żeby było znaczące i przejmujące po ponad półwieczu – mało kto.

 

4.

Wiadomo, opisywano to już po wielekroć: Gombrowicz z Polski do Argentyny uciekał przed formą narzuconą, w poszukiwaniu jeśli nie formy własnej, bo w nią już po „Ferdydurke” raczej nie wierzył, to formy luźniejszej, gęby dopiero stającej się, dającej jeszcze kształtować podług własnej twarzy. Ta polska forma, wspominana czy odtwarzana raczej po emigranckich latach, nie była imponująca: błoto, bieda, coraz bardziej dyktatorska forma urządzenia kraju, słabość i wtórność intelektualna. Do czego tęsknicie, pytał Gombrowicz bogoojczyźnianą emigrację:

Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! Cóż z tego, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście u siebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie, ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istotnością człowieka.

 

Gombrowicz uciekał również i przed formą własną, to też wiadomo. Z teatru, w którym role rozdane były raz na zawsze, czyli otępiającego środowiska ziemiańskiego, które w dworku w Bartodziejach pod Radomiem tak wykpiło jego debiut. Z żałosnej bohemy artystycznej, do której nawet dobrze nie należał, choć przecież z zawiścią zerkał na skamandrycki stolik w „Ziemiańskiej”. I od rodziny będącej źródłem cierpień, mówiąc banalnie, ale trafnie:

 

Więc cierpiałeś a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia i ty, który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie; dyskwalifikowany własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i stanąć tuż za tobą abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem twego życia.

 

Tak do siebie bartodziejskiego mówił jeszcze w Argentynie, ale przecież potem w Europie mógł to powtórzyć do siebie argentyńskiego, teraz z pozycji kończącej się starości. Zresztą robił to, odpominając i zmyślając „Kronos”, inkrustowany wzruszającymi inwokacjami do siebie sprzed lat.

 

5.

Puszczając się do Argentyny i potem podejmując decyzję o niepowrocie Gombrowicz uciekał od słabości nieuleczalnie chorej Europy, szykującej się do samobójstwa, oraz z marszowej kolumny ustawionej przez Marszałka i jego następców. Ale uciekał także od słabości bardziej intymnych: wstydliwego erotycznego niezdecydowania, rozbuchanego na kuchennych schodach i na gumnach, a także od dusznego sporu z czytelnikami i krytyką, nie czytającymi wcale albo tak, jakby wcale nie czytali. Gdy po latach odtwarza polską biografię w dzienniku intymnym, to właśnie o tym pisze najwięcej: o pokątnym erotyzmie i otwartej walce o pozycję i uznanie artystyczne.

Chyba od początku wiedział, iż pisarz, żeby się stworzyć, musi najpierw zostać nikim. Więc gdzie, jak nie na argentyńskim końcu świata, przynajmniej tego europejskiego?

 

6.

Pomógł przypadek, zaproszenie na dziewiczy rejs „Chrobrym”, choć jak wiadomo nie ma przypadków, przynajmniej w literaturze, są kreacje i konstrukcje:

 

… i skądże bym wiedział wtedy, że moim losem będzie Argentyna? To słowo nigdy nie dało się przeczuć. A jednak napisałem wówczas opowiadanie pod tytułem Zdarzenia na brygu Banbury. Płynę w tym opowiadaniu do Południowej Ameryki. (…)

Złudzenia! Miraże! Fałszywe związki! Żaden ład, żadna architektura, ćma w moim życiu, z której nie wyłania się ani jeden prawdziwy element kształtu – a przecież dzisiaj atakują mnie całe ustępy tego opowiadania, rodzące się we wspomnieniu, blade, zrozpaczone, jak zjawy.

 

Gombrowicz wiele był w stanie zrobić dla symbolicznego znaczenia, nawet datę przypłynięcia do Buenos Aires sfałszował, żeby była taka jak jego znacząca, najważniejsza liczba 22. Numerologia jak z „Paragrafu 22”. To nie był jednak „Paragraf…”, już raczej cyrograf.

Bo ta Argentyna była jednak diabelstwem, cena za wolność od siebie tamtego, za wolność poszukiwań artystycznych i erotycznych była wysoka: bieda, chwilami głodowa, kulturalne żebractwo i włóczęgostwo, kłopoty z policją ścigająca homoseksualizm, choroby weneryczne, chora nuda w Banco Polaco. Ale powstawały ważne teksty i zaczęły się tłumaczyć szerszej, międzynarodowej publiczności. Tłumaczyć przy użyciu młodości.

 

O tym też już powstały książki, o wampiryzmie Gombrowicza wysysającym  życie z młodości i przedłużającym własną. O argentyńskich ćwiczeniach w uwodzeniu, w stylu, o uczeniu się języka nowego, choć polskiego. Argentyna jako młodość i niższość, prawdziwie arystokratyczne. I jako możliwość.

 

7.

Polska w argentyńskim bezczasie była obecna chyba bardziej niż w polskim fragmencie biografii Gombrowicza. Człowiek Gombrowicz próbujący się spod niej wydobyć, ale przecież i patrzący na nią z oddali  – jak się okaże w Berlinie – patrzący tęsknie. Powrotu jednak nie było, w powietrzu berlińskiego ogrodu wisiał tamten zapach, zapamiętany z przedwojnia, ale był to zarazem zapach śmierci i rozkładu. Nie było już świata, do którego Gombrowicz mógł wrócić. Ale też imitował go do końca, Rita Gombrowicz wspomina, że ich mieszkanie w Vence umeblował pisarz według Małoszyckiego gustu.

 

Powrót okazał się niemożliwy w każdym wymiarze, nie tylko w przestrzeni i czasie, przetrwała przecież tylko pamięć tamtego świata. Niemożliwy okazał się także powrót do siebie tamtego. A potem i do siebie argentyńskiego, bo jak żalił się gdzieś w Dzienniku, argentyńska pamięć o nim pozostała powierzchowna, pamięć o skandaliście i oryginale, płytka. Trzeba było mocniej zadbać o swój obraz, wyrzuca sobie Gombrowicz, by potem do końca zajmować się już głównie właśnie tym – autokreacją.

 

8.

Więc tak naprawdę klęska, ani nie zostało ustalone, kim się jest, ani nie zaprogramowało się wystarczająco pamięci o sobie. Nawet spóźniony sukces artystyczny i komercyjny zostaje pomniejszony degrengoladą ciała. Ostatnie gry z młodymi, i jeszcze te zabiegi, nieco żenujące, do ostatniej chwili, ostatniego zapisu „Kronosu”, te gadaniny o Noblu, wykłócanie się o tłumaczenia i honoraria nawet z najbliższym przyjacielem. Małostkowość? Może, ale pewnie także to pragnienie, którego nasycić chyba nigdy nie można: żeby chociaż ta tak diabelnie kosztowna literatura przetrwała i była obecna, miała życie po życiu.

 

9.

Więc jaki był bilans tych porzuceń, ucieczek, poszukiwań?

To byłoby przykre. Jeśli on mnie zapyta ciekawie:

– Z czym wracasz? Kim teraz jesteś?… a ja mu odpowiem zakłopotanym gestem rąk pustych, wzruszeniem ramion… i może czymś w rodzaju ziewnięcia „aaach, nie wiem, daj mi spokój!” Kołysanie, wiatr, szum, ogromne piętrzenie się i rozbełtanie zlewające się u horyzontu z niebem nieruchomym, które nieruchomością uwieczniało płynność, a w dali majaczący się z lewej strony brzeg amerykański, jak wstęp do wspomnienia… czyż nie zdobędę się na inną odpowiedź? Argentyna! Argentyna! Jaka Argentyna? Co to było – Argentyna? A ja… co to jest teraz, to ja?

To ja teraz to literatura. Wielka, bo wielkim i odważnym pisarzem był, przyjmując bez uników swoją biografię i wpisując ją w tekst literacki.

 

10.

I jest jeszcze kwestia obecności/nieobecności, odwagi/dezercji, drażliwa dla Gombrowicza bardziej, niż chciał się do tego przyznawać. W „Kamiennym Potoku” Jan Kott przywołuje pewną scenę, rozgrywającą się w okupowanej Warszawie, podczas prywatki, która siłą godziny policyjnej trwała do rana:

Nad ranem dobiegły mnie dziwne odgłosy z sąsiedniego pokoju. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn klęczących naprzeciwko siebie. Walili głowami o podłogę, a potem na: raz, dwa, trzy! Podnosili głowy i przedrzeźniali się wzajemnie, wykrzywiając się jak najpotworniej. Była to walka na miny, aż do zupełnego zniszczenia przeciwnika, aż do miny, na którą nie było już żadnej kontrminy.

Ci dwaj mężczyźni, w których zabawie trwał Gombrowicz w miejscu najmniej oczekiwanym, nazywali się Jerzy Andrzejewski i Czesław Miłosz.

 

Zresztą, jak pisze Kott, nie ma to większego znaczenia, że byli to akurat ci dwaj. Albo ma o tyle, o ile pokazuje prawdziwą obecność pisarza, poprzez jego dzieło. Jedyną daną mu i możliwą formę obecności, jeśli naprawdę jest twórcą.

*tekst napisany na zamówienie „Teologii Politycznej Co Tydzień” i opublikowany w poświęconym Gombrowiczowi rocznicowym wydaniu tego czasopisma

Data dodania: 30 lipca 2019

                     …żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?

                                                                                                   Witold Gombrowicz „Dziennik”

 

1.

Ta obserwacja się powtarza, ostrzeżenie, najczęściej lekceważone. Pojawia się u filozofów i pisarzy, ale ponieważ w prowincji Gombrowicza jesteśmy, niech mówi on:

… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu  zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.

Cytowałem już ten fragment Dziennika, opisujący powrót Gombrowicza do Europy. Przypomina mi się on zawsze, ilekroć przyjeżdżamy do Vence. Tym razem przypomniał się mocniej, bo w ostatnim miejscu Gombrowicza byliśmy w czasie szczególnym: równo pięćdziesiąt lat po jego śmierci.

A i naruszenie przestrzeni było większe niż zwykle, bo po drodze zahaczyliśmy na półtorej doby o Paryż, w którym mieliśmy spotkać się z Ritą Gombrowicz. Między innymi. Z innymi się spotkaliśmy, z Ritą nie. Chociaż…

2.

Rity nie było, trafiła nagle do szpitala, badania miały trochę potrwać. Ale niczego nie odwoływała, wszystko odbyło się prawie tak, jak wyreżyserowała. Mieliśmy z E. być po raz pierwszy w mieszkaniu pani Gombrowicz i byliśmy, zabrała nas tam M., jej asystentka i nasza wielka gombroprzyjaciółka.

Co tu gadać, było wzruszająco, nawet dla takiego starego cynika jak ja. Więc tylko trochę szczegółów: piliśmy zadanego przez Ritę szampana, zjedliśmy kolację w wybranej przez nią, bo ulubionej, włoskiej knajpce.  Reszta niech pozostanie milczeniem, zbyt jednak jest osobista. W każdym razie zaśmiewaliśmy się razem z Ritą przez telefon, więc jakby z nami trochę była, taka jak zwykle, tylko jeszcze dzielniejsza.

Zastanawiałem się prawie cały wieczór, co by było, gdyby Rity nie było naprawdę? Gdyby nie zdarzyła się Gombrowiczowi na te kilka ostatnich lat? Gdzie byłby on, tak kiedyś, teraz, jak i na wieki?

Pewnie i tak byłby zwycięski. I tak, czyli jak? Inaczej, bez dopełniacza i bez wołacza, służącego także do inwokacyjnych westchnień, wewnętrznych oczywiście, bo Gombrowicz się nie obnażał, nawet jeśli  czytelnikowi wydaje się czasem inaczej, nawet gdy zapachnie mu sensacją.

3.

Zapach Vence ma ingrediencje niezmienne, rozpoznawalne przy każdym powrocie. Platany, nagrzane słońcem kamienie pod stopami, zmywany co rano kurz i brud na schnących potem do południa wąskich i zacienionych uliczkach.

Ale teraz, pod koniec lipca, schną one szybciej, niemal od razu, bo słońce operuje od rana, ostre, tnie przestrzeń stwardniałym światłem i rozżarzonym jeszcze z nocy powietrzem. I teraz czuć w nim jeszcze jeden składnik, mdłą, chałwowatą woń rozkładu, przyczajonego jak wygrzewające się tu pod ścianami koty, powolnego jak kroki po uliczce, wspinającej się w tym gęstym powietrzu.

Potem, w samo południe, jest jeszcze gorzej, jakby słoneczny skalpel próbował usunąć martwicę zakażoną umieraniem, odciąć ją od reszty, by nie sprawiała bólu. Niemożliwe.

Gombrowicz umierał w upale, ale podobno jednak nie aż takim.

4.

My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii natury.

Taki cytat z Dziennika wyświetliliśmy na naszej stronie w rocznicę śmierci Gombrowicza. Opatrzyliśmy go zdjęciem, udostępnionym nam przez Ritę. Ona też na nim jest, młoda, piękna, indiański typ urody, z dodatkiem jakiegoś ironicznego błysku inteligencji. Siedzi na oparciu fotela, w nim Gombrowicz, wychylony ku szachownicy, przytrzymuje cybuch fajki, marszczy oczy i czoło. Próbuje rozgryźć strategię przeciwnika, o którym na tym zdjęciu niewiele wiadomo, zostało tak wykadrowane, że widać tylko dłoń odstawiającą z szachownicy zbity pionek.

To zdjęcie jest Bergmanowskie, mogłoby bowiem przedstawiać rozgrywkę ostateczną, ze śmiercią, która nie tylko w Skandynawii jest mężczyzną. Znamy jednak całość fotografii, więc wiemy, że przeciwnik Gombrowicza w tej partii był z nim zaprzyjaźniony. A czy śmierć może być przyjacielem?

Że to rozgrywka ostateczna, świadczyć też może skupienie Gombrowicza, dla którego wtedy pewnie już każda chwila była mierzeniem się z końcem, przymierzaniem do niego. Przeczuwał, że się zbliża, ale przecież zawsze miał problem z wymyślaniem ostatnich zdań.

Nie za każdym razem można wykpić się bombą i trąbą.

5.

Wieczór w Vence nie przynosi ulgi, zresztą zmierzcha się tu późno i długo. Upał wciąż nie do wytrzymania, ale trzeba jakoś przeżyć, skoro się żyje. Na cmentarz przeciskamy się przez rozżarzone powietrze, półgęste jak lawa albo dobrze zagniecione ciasto.

Żar podnosi tętno, zmusza serce do szybszej pracy, na granicy wytrzymałości. Rozdrażnia, budząc krew i emocje. Gdy uzyska nadmiar, spowolnić może wszystko, zwalniając z obowiązku życia. Więc spokojnie.

Jak tu się jednak nie denerwować, gdy po dojściu na cmentarz okazuje się, że brama jest zamknięta na głucho, choć ustalenia były inne. Naiwni, uwierzyliśmy w zapewnienia tych, co rządzą grobami i życiem po śmierci.

Wysokie napięcie rozładowuje mistrz Andrzej Seweryn odgrywając scenę zdziwienia i zakłopotania jak z niemego filmu. Stara, dobra szkoła, śmiejemy się wszyscy, nawet ci, którym przed chwilą nie było do śmiechu.

Wcześniej mistrzostwo Aktora ogłuszyło francuską publiczność w małej salce urządzonej w dawnej manufakturze produkującej oliwę z oliwek. Mistrzowski monodram z Gombrowiczowskiego Dziennika wycisnął wszystkie sensy, także te ukryte w języku, jego strukturze i ucieczkach od niej. Wielki artysta spotkał wielkiego artystę. Objawiła się nam synergia, trudne, ulubione słówko polityków.

6.

Polityki tym razem nie było. Ojczyzna nie przygniotła Gombra ani mowami, ani wieńcami, ani krzyżem. Rita opowiadała, jak po pogrzebie Witolda zdejmowała z grobowca wielkie krzyże, którym rodacy dociskali ateusza po śmierci. Za każdym razem w miejsce zdjętego, pojawiał się nowy, jeszcze większy. W końcu za czyjąś radą powiesiła maleńki krzyżyk bez ukrzyżowanej postaci. Pomogło, wisi do dziś. Nie róbcie ze mnie taniego demona…

W rocznicę były róże, białe i czerwone, rozdaliśmy je tym, którzy chcieli po spektaklu pójść z nami na grób. Poszli prawie wszyscy, dziwny pochód przez miasto, pół setki czytelników Gombrowicza w pięćdziesiąt lat od jego śmierci.

Andrzej Seweryn przeczytał wzruszający list, który pani Gombrowicz dostała od Kota Jeleńskiego w parę dni po śmierci męża. A potem milczeliśmy, po prostu, jakby Gombrowicz już wszystko powiedział. I poczuliśmy się jakoś bliżsi jego wielkości.

7.

Vence to zresztą takie miasteczko na miarę, na tyle przyciasne, żeby każdy mógł poczuć się tu większy niż jest. I daje złudzenie spokoju, przez większą część roku, choć nie w lipcu. Czterdzieści stopni przekroczone, gorączka, od której można zejść.

Gombrowicz też chyba nabrał się na to złudzenie spokoju. Może to zresztą nawet nie kwestia miejsca, lecz wnętrza, własnego metrykalnego lęku i nieustannego niepokoju, który gna siebie i część nas, nie pozwalając śmierci za nami nadążyć.

Ten pęd, ucieczka, to jedyne wyjście, bo zwolnienie, przecież w końcu nieuniknione, może okazać się niebezpieczne, bardzo, właśnie śmiertelnie, może po prostu zmęczonego zwolnić z życia na zawsze.

W biografii Gombrowicza też tak jest: sukces, stabilizacja, spokój po latach przechodzą miękko w umieranie, jakby śmierć rozmiękczała je po trochu, powoli. Wtedy ktoś taki jak Rita to skarb, to jeszcze życie, po prostu.

8.

…ale zanim jeszcze Mistrz zacznie czytać nad grobem przyjacielskie pożegnanie od Kota, kwiaty od Rity Gombrowicz składa E., na jej życzenie, kwiaty takie jak zleciła – zlecaj nam, wspaniała Rito, co tylko zechcesz! – więc E. kładzie na grobie biało-zielony bukiet, wcale nie cmentarny, i jest tak, jakby to młodość i jej piękno, trochę egoistyczne i narcystyczne jak pisał Gombrowicz, jakby to młode piękno oddawało czułość Witoldowi, który tak za nim tęsknił;

tę czułość, której tak bardzo pragnął i która, podarowana przez Ritę, tak go cieszyła, aż do Kronosowych niedyskrecji, a o którą prosić się wstydził, wstydził się nawet ją przyjmować, bo jednak nie miał złudzeń, wiedział boleśnie, co może dostać, a co musi oddać;

więc E. kładzie wiązankę na pustej jeszcze płycie kamiennego grobu, za chwilę przykryją go inne kwiaty, i to jest tak piękna chwila, nie wstydzę się powiedzieć: piękna, tak piękna, że nie chce się kończyć tego zdania, choć przecież nikt nie uniknie kropki, kończącej każde wyznanie i wyzwanie, wcześniej czy później, lecz zawsze za wcześnie…

9.

… było więc skromnie i kameralnie, polskość nie przygniotła tym razem Gombra, choć była obecna w całej naszej peregrynacji do jego grobu. Polacy, naród wybrany, bo gnany z miejsca na miejsce, z musu i z chęci, albo z tęsknoty niejasnej, mętnej. Szkoda, że nawet nie zapytałem o te powody rodaka, który mnie, marudzącego młodym towarzyszkom włóczęgi nadsekwańskiej, poratował zimnym napojem rzeźwiącym choć na chwilę, mimo że już zamykał swoją knajpkę,. Więc nie pogadaliśmy dłużej, jedynie poklepał mnie po ramieniu, jakoś tak serdecznie, jakby coś rozumiał z mojego życia, którego sam nie rozumiem.

A potem po trudnych rozmowach z Vencjanami, na ulicy przed tamtejszym muzeum starszy, nobliwy pan z długą twarzą i perfekcyjnie przystrzyżonym wąsikiem odezwał się do nas przy stoliku artystów polszczyzną nie tylko czystą, ale wręcz źródlaną, jakby przedwojenną. A potem się przedstawił: Czartoryski jestem i zdążył użalić się nad rodzinną kolekcją sztuki i jej losami oraz rozczulić wiekiem swojej ponad stuletniej matki, najstarszej z żyjących Radziwiłłówien, zanim obudziliśmy się z naszego skamieniałego zdziwienia.

Nawet znajomego kamieniarza tu spotkaliśmy, współpracujemy w R., skąd się wziął, nie wiem, może przypadkiem. Gdy się pojawił, wyglądało to trochę tak jakby był jakimś odpryskiem obłapiającego nas natarczywie  gęstego powietrza, zamazującego wszystko, nawet niezniszczalny uśmiech E., nie dającego rady jedynie pomnikowym rysom pana Czartoryskiego.

10.

Sprzedawca nagrobnych kamieni twierdzi, że jego branża we Francji umiera, nomen omen. Pewnie wie, co mówi. Przed spacerem na cmentarz przysiadłem na chwilę kawy, która wydłużyła się w fascynujące widowisko: policjanci ratowali leżącego na rozpalonych kamieniach rowerzystę, pewnie niewiele młodszego ode mnie.

W pogoni za młodością, uciekającą szybciej niż jego markowy rower pędzący na najlepszej przerzutce, zasłabł i stracił przytomność. Starość dopadła go na szczęście w pobliżu ratownika  z defibrylatorem, więc potraktowane napięciem serce jeszcze ożyło.

Rowerzysta wyjechał z bocznej uliczki, takiej samej, jak te, którymi szliśmy potem na cmentarz. Te węższe były pełne gorącego powietrza, rozżarzonego jakby przed chwilą wydmuchał je hutniczy piec. Rozgrzane mury nie miały komu oddawać żaru, rozpaleni byli już wszyscy.

Przedpokoje piekła – taki żart, niespecjalnie udany, przemknął mi przez głowę. Jakoś musiałem odreagować ciężar, który pojawił się nagle w klasycznym miejscu, jego ucisku nie czułem przecież od tak dawna. Dwuznaczność serca i jego przypadłości.

11.

A w rocznicową noc, wolni już od obowiązków, piliśmy wino. Zapaliłem papierosa, pierwszego od siedemnastu lat, przełamawszy zabobonny lęk, bo kiedyś, w szpitalu, przyrzekłem, że rzucę palenie na zawsze.

Wypalony w połowie papieros ani mnie nie zabił, ani mi nie smakował. To jednak była już inna przestrzeń i inny czas. Raz jeszcze okazały się łaskawe.

Możliwe też, że obezwładnione nieziemskim upałem, inaczej niż pisał Gombrowicz, po prostu nie zareagowały na moją prowokację.

Data dodania: 13 maja 2014

Baba z brodą? Bomba. Zwycięstwo przebranego za kobietę z brodą artysty w turnieju europiosenki obudziło tych, których za Umberto Eco można nazwać apokaliptykami. Od półwiecza dostrzegają oni w dziwactwach popkultury znaki zbliżającego się upadku cywilizacji europejskiej. Na szczęście wciąż jeszcze albo oni się mylą, albo my czegoś nie dostrzegamy.

To, że europublika głosowała na estradową „babę z brodą”, nie jest niczym niezwykłym. Wbrew jednak entuzjazmowi miłośników postępu to raczej przejaw konserwatywnej niezmienności  masowych gustów. Telewizyjna gawiedź zareagowała tak, jak przed stuleciem reagowała publika waląca tłumnie do cyrku lub kabaretu, by napatrzeć się na brodatę kobietę, mężczyznę z biustem lub bliźniaki syjamskie, które jakimś cudem wytrzymały starania ówczesnej medycyny. Ci bardziej kulturalni i wówczas swoje ciekawskie podniecenie maskowali naukowymi zainteresowaniami albo koniecznością okazania światłej tolerancji i szlachetnego wyrozumienia dla ludzkich przypadłości.

Coś się jednak zmieniło: znacznie trudniej dziś wymyślić prawdziwą podnietę dla zjadaczy kultury masowej, więc i zwykła kobieta z brodą już nie wystarczy. Dzisiejszej publice potrzebne jest coś więcej, jakaś semiotyczna (albo neurotyczna) nadwyżka, jakaś komplikacja, choćby właśnie przebrany za zarośniętą kobietę mężczyzna. Oczywiście, nawet nie śmiem myśleć, że bierze się to z jakiejś nienasyconej plebejskiej ciekawości czy skłonności do perwersji, skrywanej jak wstydliwa choroba – wszak dzisiejsza gawiedź wolna jest nie tylko od tak pospolitych przypadłości, ale nawet od orzekania, co jest normalne, a co poza normę wykracza. Wyedukowana lepiej niż przed wiekiem, zna pojęcia wolności artystycznej, wolności obyczajowej, wolności rynku  kultury i parę innych modnych ości. Nawet cyrkowe dziwy potrafi objaśniać tradycjami kabuki i teatru elżbietańskiego.

Gusta gawiedzi są w istocie dosyć niezmienne, ale kto dziś jest gawiedzią? Okazuje się, że największy wpływ na wynik głosowania w konkursie Eurowizji mieli nie wysyłacze esemesów, lecz jurorzy. Wybrani przez telewizyjny biznes spośród uznanych znawców popu, pewnie na wypadek, gdyby ludowi europejskiemu bardziej od faceta odgrywającego drag queen spodobały się po słowiańsku wylewne biusty albo staropolskie kręcenie masła. Czyżby więc rację mieli apokaliptycy, dawno już ostrzegający, że kultura masowa nie bierze się z oddolnych i spontanicznych potrzeb, lecz odpowiada na oczekiwania odbiorców cynicznie wykreowane przez tych, którzy rządzą kanałami informacji i produkują popkulturę, zarabiając na niej ciężkie pieniądze? A może to jednak znak pogodzenia się elit z kulturą masową, abdykacja kultury wysokiej, bo jak długo można kopać się z koniem i patrzeć, jak inni obżerają się konfiturami?

Czytając pokonkursowe komentarze, wytykające krytykom eurowizyjnych wyborów polską zaściankowość i brak zrozumienia dla obyczajów wielkiego świata (jeden z komentatorów wyliczył nawet, że jesteśmy 70 lat za Europejczykami), zdziwiłem się, jak łatwo umknęło komentującym zachowanie duńskiej publiczności w konkursowym studiu, zachowanie znacznie bardziej znaczące niż cmokania i protesty wokół kiczowatej Conchity. Za każdym razem, gdy jurorzy nagradzali punktami występ reprezentujących Rosję bliźniaczek, splątanych warkoczami niczym Ruś Kijowska z Moskiewską, publika w kopenhaskim studiu głośno buczała, za nic mając polityczną poprawność i apele światłych konferansjerów, by nie mieszać polityki z kulturą.

Możliwe, że owi buczący mieli w pamięci inne widowisko, sprzed kilku godzin, przez telewizje informacyjne transmitowane z Placu Czerwonego, na którym z operetkowym przytupem swoją siłę demonstrowała Europie tęskniąca do imperialności Rosja. Przybrana w barwy z wstążki orderu świętego Jerzego, używane jako symbol przez carskich imperialistów, sowieckich internacjonalistów, a także walczących po stronie III Rzeszy własowców.

Możliwe też, że kopenhaska publiczność okazała się niewystarczająco światła i tolerancyjna, by zrozumieć świeżutki żarcik rosyjskiego wicepremiera, który  niewpuszczony w przestrzeń powietrzną NATO w drodze z Nadniestrza – ponoć już zaczynającego tęsknić za matuszką Rassiją – zapowiedział, że następnym razem poleci tam bombowcem strategicznym.

I już chciałem napisać, że europejskie masy prawdziwe zagrożenia rozpoznają szybciej niż ich ideologiczni preceptorzy, ale zabrzmiało mi to dziwnie znajomo,  jak wyznanie wiary dziewiętnastowiecznej postępowej inteligencji, wiary w mądrość i instynkt ludu, który potem tę inteligencję wyrzynał, najbardziej ochoczo zresztą w imperialnej Rosji właśnie.

Więc koniec. I bomba, jak mawiała stara służąca Gombrowiczów.

Data dodania: 6 maja 2013

Listy zostały złożone*. Uwierzytelniające zdradę. Zamknięte w sejfie jak w krypcie, wiodły będą  dostojne życie po życiu. Marszcząc się, blaknąc i krusząc, będą wspominały lepsze czasy, gdy przenosiły na odległość emocje i uczucia, nie dbając ani o wiedzę następców, ani o historycznoliteracki ciężar. Pełne życia fruwały ponad wodami, nie dostrzegając nadciągającej jesieni. Aż w końcu młodość je zdradziła, wydając muzeom i bibliotekom.

To zdarza się wszystkim, ale niewielu potrafi ten moment opowiedzieć. Gombrowiczowi zdarzyło się podczas rejsu do Europy, na północny wschód od Wysp Kanaryjskich, wczesnym świtem po nocy bezsennej. Scena dziwnego „spotkania” jak z filmu, którego nikt by dzisiaj pewnie nie nakręcił:

…Wreszcie noc nie powiem, żeby rozwidniła się, ale sczezła, oklapła, zatraciła się sama w sobie, wówczas tu i ówdzie pojawiły się białe zagęszczenia, które w surowości coraz obojętniejszej przedświtu wypełzły niczym wata…

…Wtenczas wypłynął z białych opatuleń, też biały, z dużym kominem, który zaraz rozpoznałem, w odległości jakichś 3 – 4 kilometrów. Zaraz zapadł się w kłąb mgły, znowu się wychylił, ja co prawda nie patrzyłem, w wodę raczej byłem zapatrzony… wiedząc dobrze, że to się nie dzieje, tego nie ma, wolałem nie patrzeć, ale niepatrzenie moje jakby potwierdzało jego obecność…

…Tymczasem zjawisko przepływało – nie przepływało w fantasmagorii rozwichrzonych kłębów z operowym prawie patosem i coś, jak zatracone braterstwo, jak brat zabity, brat umarły, brat niemy, brat zagubiony na zawsze i zobojętniały … coś takiego ujawniło się i zapanowało w rozpaczy głuchej i doszczętnie oniemiałej, wśród kłębów białych.

Te scenę można uczenie objaśniać Buberem. W całej tej powrotnej podróży do Europy relacja Gombrowicza z młodością zmienia się radykalnie: z relacji Ja-Ty staje się relacją Ja-On. Młodość swoją i może nawet młodość w ogóle czyni Gombrowicz obrazem młodości, przedmiotem odesłanym w przeszłość. Zupełnie też możliwe, że naginam myśl Martina Bubera  do gombrowiczowskiej biografii. Jeśli tak, mszczę się za to, jak bardzo niemiecki filozof nie rozumiał Gombrowicza: „Ślub” był dla niego jedynie literacką zabawą, więc wyniośle odmawiał dramatowi Gombrowicza pokrewieństwa ze swoją myślą, w liście ugrzecznionym, ale wypranym z emocji, który pisarz niemal wymógł na nim po zbyt długim oczekiwaniu na recenzję. Na szczęście nie był to ani jedyny, ani nawet pierwszy zawód Gombrowicza.

Buber zresztą nie jest tu niezbędny, bo można też tę scenę i całą podróż powrotną Gombrowicza do Europy interpretować prościej, po ludzku. Zmęczony walką o literackie istnienie,  wracał na Stary Kontynent, chcąc – zanim sam wypali się do cna – wyrwać historii pisarską sławę. Inaczej niż ćwierć wieku wcześniej, nie płynął po przygody, krajobrazy i przyjaźnie, po młodość i witalność, po nowe, którego wtedy nie znajdował w Europie. Wracał zmęczony i zmieniony tak bardzo, że wobec tamtego, młodszego o w innych czasach równe wiekowi ćwierć stulecia, czuł jedynie solidarność, współczującą, taką, jaką czujemy wobec nieświadomej swego kresu młodości wyruszającej poznawać życie. Wracał inaczej niż odpływał:  Nie. Nie chcę poznawać. Jestem zamknięty i podsumowany. I śmiertelnie zmęczony, pamiętajmy.

Samoświadomość Gombrowicza bywa przerażająca. Potoczność sama podsuwa mu znaczenia, gdy notuje wygodę kajuty i wykwintność kuchni na statku, którym wraca: żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu, cały ten ocean jest bardziej z czasu  zrobiony niż z bezmiernych dalekości, jest to przestrzeń nieskończona, która nazywa się śmierć.

Kończy Gombrowicz ten akapit zadziwiająco, zdaniem jak wzruszenie ramionami: Wszystko jedno. Rezygnacja? Pozbawiona złudzeń wiedza o zakończeniu własnej historii? W liście do brata parę miesięcy później napisał: Oczywiście domyślam się, i nawet wiem, że Wasze kłopoty znacznie większe, ale co z tego? Każda egzystencja jest klęską. Trzeba będzie, przypuszczam, prędzej czy później połknąć jakiś proszek i skończyć z tym; póki co żyje się przez ciekawość i z dnia na dzień. Przed wyjazdem z Argentyny mówił swoim młodym przyjaciołom, że ten, który odjeżdża, już jest umarły. Europejskie zapiski Gombrowicza to zapiski skazańca, czekającego na nieuchronne wykonanie wyroku, więc też już jakby martwego. Wszyscy wspominający pisarza z ostatniego etapu biografii, szczególnie z okresu berlińskiego, podkreślają jego samotność, mimo tłumu wokoło. Helmut Jaesrich: zawsze sprawiał na mnie wrażenie rozbitka: to pojęcie wzięte od Heideggera. Trafne i bez Heideggera.

Na koniec  zdradziła go młodość. Nic młodzieńczego nie dostrzegał w schludnym Berlinie, może z wyjątkiem pamięci, która udawała, że nie sięga zbyt daleko wstecz. Młodość Paryża była młodością dla pięćdziesięciolatków, udawaną, oswojoną przez formy kultury. Przede wszystkim jednak zmęczone ciało stawało się coraz bardziej nieposłuszne, bolesne, obezwładniające. Przez jakiś czas wyrywał się jeszcze na powrót, do słonecznego południa, do Argentyny. Chciał wracać, raz jeszcze planował życie, jeszcze jedną przygodę z młodymi i wiernymi, w istocie wampiryczną. Zapomniał, że młodość jest egoistyczna i wierna przede wszystkim sobie?

W listach wciąż jeszcze drażnił ich, łajał i prowokował. Zmuszał do myślenia i słuchania. Jednocześnie odsuwał powrót w coraz mniej określoną przyszłość. Pod koniec lutego 1965 roku, wyraźnie zniecierpliwiony, list do J.C. Gomeza zamienił w listę swoich chorób i przypadłości: ciężka astma, zmarnowane serce, zatrucie organizmu cortizonem leczącym astmę, straszliwe zapaści nerwowe, bóle żołądka, na szczęście wrzód, nie rak, sypia po półtorej godziny, w ubraniu, po dziesięciu krokach dusi się, w końcu jest trochę lepiej. Lepiej? Gombrowicz nie stara się nawet skrywać irytacji: Wy, a także Ada uważacie, że wyleguję się na łożu z róż, w dodatku z Ritą. A tymczasem ja się tu wykańczam po trochu z każdej strony. Pod listem dopisek: Teraz ważę 68 kg. Ważyłem 83 kg.

Właściwie nie wiadomo, dlaczego Gombrowicz zerwał korespondencję z Gomezem. Może zrobiło mu się szkoda słów, bo uznał, że młodość już go nie może zrozumieć, że nie jest już jego udziałem? Jak miał wytłumaczyć, że on, burzyciel form, sam stał się formą. I że już jej nie zburzy, bo siły odebrało mu uległe wobec starzenia się ciało. Odmęt – to tylko jest twoje, notował dwa lata wcześniej w słonecznej Barcelonie. Już wtedy wiedział, że podróż się kończy, a powrotu nie ma?

Tak mogła wyglądać ta scena: samotny Gombrowicz na pokładzie, widzi – nie patrząc – tamtego, sprzed ćwierćwiecza, rozmazującego się w mgłach przedświtu. Nieistniejącego już, obcego, oddanego przeszłości. Szum fal nie zagłusza słów mamrotanych przez Gombrowicza z irytacją, a może i rozbawieniem: co za mania, wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, i nawet tam coś ci się z niczego wysnuje, bezkształt…

Kamera odjeżdża do szerszego planu,  jakby chciała nam pokazać jeszcze kogoś, przysłuchującego się milczącej rozmowie dwóch Gombrowiczów. Zgarbiony nad burtą pisarz odrywa dłonie od mokrego drewna balustrady, prostuje się, podnosi głowę i odwraca od nas. Patrzy z uwagą w nową chmurę mgły, gęściejszą, skrywającą go powoli. Obraz nieruchomieje, słowo za słowem pojawiają się napisy. Końcowe.

 

*Od 8 do 28 kwietnia pokazywaliśmy we Wsoli oryginały listów Witolda Gombrowicza do Juana Carlosa Gomeza. Wystawa przypominała o 50. rocznicy powrotu  Gombrowicza do Europy po 24 latach życia Argentynie.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury