Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: cień
Data dodania: 4 lipca 2020

Kiedy człowiek czyni rzeczy w ich właściwej kolejności, obawia się akceptacji śmierci, do której to wszystko prowadzi.
(Elias Canetti)                                                                                                          

 

Słońce znów wygoniło go z balkonu. Sklejało słowa na stronach książki i myśli, przyduszone upałem, lipcowym, niecierpliwym, więc panującym już od czerwca. Coraz jaśniejsza staje się ciemność naszego czasu – pomyślał patetycznie, pewnie pod wpływem lektury i sam zaśmiał się z tej myśli, napuchniętej jak niedojedzony owoc, pozostawiony wczoraj na słońcu. Naprawdę było za gorąco, na wszystko.

Schował się w zasłonięty roletami pokój i myślał o lęku, bo i o czym miałby myśleć w półmroku, jak nie o lęku, który wywołuje to czarne słońce, ciemne świecidło, od dawna figura nie tylko literacka, podobnie jak pandemiczny strach, tyleż prawdziwy, ile wymyślony i opowiedziany.

Gdy teraz strach przed zarazą mija, wydaje się nam tym śmieszniejszy, im mocniej paraliżował przed kilku tygodniami. Więc jedni wkładają dziś wirusa między bajki, może się zasuszy, a inni próbują wymyślać świat na nowo, po przejściach, w zmienionych warunkach granicznych. Granice jednak trudniejsze dziś do przekraczania, także te dosłowne, już ich nie było, a są, jakby czekały uśpione. Rozleniwiła nas dobra pogoda.

Tamten strach wciąż ogranicza nam możliwość ruchów, jak w dobrze znanej grze na starej szachownicy. Tylko kombinacje są prostsze, to już nie Bergmanowskie szachy, lecz warcaby, nie tak eschatologicznie filmowe. Przeciwnika już trochę znamy, jakoś tam go sobie oswoiliśmy albo on oswoił sobie nas, ale wciąż nie jesteśmy pewni: bardziej on medyczny czy mityczny?

Pewne natomiast, że jest dobry w tej grze, wyćwiczony w zbijaniu pionków, w biciach potrójnych, poczwórnych, po przekątnej, na odlew. Statystyki wciąż są po jego stronie, choćby władcy masowej wyobraźni nie wiem jak łamali nas kołem rzekomej fortuny. Partia się nie skończyła, choć na szczęście nie jest nieskończona, lęk wciąż zastawia pułapki, poświęcając pionki. Uciekając, ćwiczymy długie skoki po skosie, przez całą szachownicę. Tak zdobywamy nowe przestrzenie, odkrywając je na nowo w starych, teraz odwiedzanych jedynie w pamięci.

I raczej długo jeszcze nie będziemy poruszać się normalnie. My – mnożył siebie w myślach, tak jednak łatwiej znieść się samemu – my, nowi jaskiniowcy, w pierwszych dniach pandemii strachu wyskakujący na polowanie, konieczne, żeby przeżyć. Znów trzeba było zdobywać, a nie przeżywać, na wyścigi z innymi, ale też na dystans, marketowy. Świat, którego wtedy doświadczyliśmy, został odwrócony, samotność dawała szansę, a nie – jak jeszcze niedawno, przed zarazą – rozpacz. Może tylko tak potrafimy oswajać i strach, i izolację. Szybko się przyzwyczajamy.

Czasem jednak tęskniliśmy, przynajmniej on tęsknił i tęskni, do innych i do siebie sprzed zarazy, siebie w miejscach, w których bywaliśmy, zanim zamknął je lęk. Jeździliśmy tam często, trochę już nawet ze znużeniem i niecierpliwością – że grzeszyliśmy nimi, widać to dziś. Może właśnie za tamto znużenie dostajemy teraz odpłatę? To by nie było najgorsze, bo oznaczałoby, że jest jednak jakiś sens w pandemii lęku i tym panicznym odwrocie od niego, który właśnie przeżywamy.

Na razie uczymy się podróżowania jedynie w pamięci, doceniającej teraz nawet tamten lipcowy upał w Vence, było naprawdę gorąco. Śmiertelnie gorąco, mówiliśmy wtedy, nieostrożni.

Jakie my, mów za siebie, o sobie, nie uciekaj w usprawiedliwienia liczby mnogiej – skarcił się w myślach, z operetkową przesadą, śmieszny  solista tuż przed emeryturą. Coraz częściej rozmawiał ze sobą tak, jakby sam do siebie chciał się przekonać, w desperacji strzelając sobie w łeb seriami pytań, banalnych, banalnie starzejących się wraz z nim:

Czy dobrze wykorzystałem czas, który był mi dany, tam, na południu, i tam, na północy, i wszędzie indziej? Czy go nie roztrwoniłem, straciłem, rozmieniając go i się na drobne – chwile, słowa, przemilczenia? A może to one właśnie są najważniejsze? Albo może nic nie jest ani ważne, ani zadane, wszystko było i będzie jedynie przypadkiem, zbiegiem chwil, słów, osób, żadna tam wykoncypowana jedność czasu, miejsca i akcji? A może, tak myśląc, próbujemy jedynie zbiec z porządku, którego logika prowadzi do śmierci?

Bo czy to nie przypadek, zastanawiał się zupełnie serio, że było mu dane choćby to wino, pite w miejscu śmierci Gombrowicza, w noc tej śmierci, posuniętej w latach, o pół wieku? Wino dobre, bo z przyjaciółmi, uparte, głośne, bezsenne. Ale nawet jeśli zdarzyło się ono tylko przypadkiem, to takim, którego nic i nikt już mu nie odbierze, chyba że razem z pamięcią.

Kiedyś, bardzo dawno, na początku, którego nawet dobrze nie pamięta, planował pewnie swoje życie jako coś ważnego, może nawet bardziej wzniosłego, zasadniczego, a zapamięta przede wszystkim to, epizod.

Coraz częściej przychodzi mu więc do głowy – nie, nie przychodzi, źle powiedziane – raczej: uderza mu do głowy podejrzenie, że może lepiej sączyć czas, siedząc na nocnym tarasie kawiarni, a nie marnować tlen, wspinając się na szczyty? Bo jeśli tracimy czas, to najczęściej właśnie  wtedy, gdy gubimy go po drodze do celu, którego niedotleniona pamięć nawet nie potrafi już nazwać. I to jest tylko nasza wina. Moja wina, twoja wina, nasza bardzo wielka wina.

Więc lepiej napijmy się znowu, co nam pozostaje z tego, co jeszcze pozostaje. Napijmy się, przecież wino-w-Vence można pić i gdzie indziej, choć nigdzie nie brzmi tak dobrze. Wino w Vence, za powrót, na powrót.

Znów nawet nie zauważył, że mówi do siebie w tej zaraźliwej liczbie mnogiej. Przykleiła się do niego na dobre. Pewnie to także wina wina.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury