Umrzeć w raju, jakie to Gombrowiczowskie. W lipcowej spiekocie, w środku kanikuły, w nieznośnym blasku. Gorąco jest nawet teraz, w październiku, gdy po przeszło roku wracamy na urodziny jego muzeum. Umierał, o ile to w ogóle możliwe, przygotowany. Już nie spodziewał się wiele: jestem jak ton naciśniętego klawisza, więcej we mnie śmierci niż życia, pisał.
Vence to właściwie było życie po życiu. Płynę ku śmierci, przewidywał oczywiste już podczas rejsu powrotnego z Argentyny, choć to jeszcze uznać by można za napad melancholii albo krygowanie się starszego pana w średnim wieku. Ale po Berlinie, psychosomatycznie bolesnym, odchorowanym, opłaconym utratą sił, słowa o śmierci zaczęły znaczyć dosłownie, serio, bez ironii, nawet sentymentalnie.
Sentymentalne są obrazy powracające do mnie podczas każdego pobytu w Vence, także w tych zapiskach: Gombrowicz półleżący na łóżku, w jesiennej kapocie, choć na zewnątrz upał, jasność wdziera się do wysokiego pokoju, albo Gombrowicz zziębnięty, okręcony szalikiem, marszczy twarz w pełnym słońcu, na zdjęciu prześwietlonym blaskiem, czy nie ostatnim zrobionym na zewnątrz. Zimne słońca.
***
W Vence miał zawał, opisuje go szczegółowo w „Kronosie” i „Dzienniku”, dwa miesiące w łóżku bez ruchu, potem jeszcze dwa rekonwalescencji, nauka chodzenia, upokarzająca słabość ciała, które zawsze było źródłem cierpień, lęk, nie wiadomo, ile jeszcze zostanie podarowane. Tak wtedy leczono, leżeniem bez ruchu, kto przeżył, to żył, jak w cygańskiej wróżbie: i będziesz żył aż do śmierci, przepowiadała kiedyś mojemu ojcu młoda Cyganka.
Ojca kilkanaście lat później zawał powalił na równie długo, przypłacił kurację zapchaniem tętnic, nieodwracalną miażdżycą. Ale dwadzieścia lat po jego śmierci kazano mi wstawać już po kilku dniach i chodzić po szpitalnych schodach. Powoli, nie tak szybko, gdzie się pan tak wyrywa – krzyczał za mną rehabilitant, jakby nie znał odpowiedzi.
Słońce w Vence, palące, choć już jesienne, przypomina mi trochę tamto moje, czarne, w połowie października grzejące jak latem. Z takiego słońca zostałem wtedy wyrwany, choć to tutejsze jest bardziej męczące, duszne, zabiera tlen z powietrza bez przeciągów.
***
Na początku w Vence Gombrowicz nasłuchiwał jeszcze odgłosów z tamtego brzegu, zza oceanu, z porzuconej Argentyny, zawiedzionej miłości i młodości. Tamten brzeg huczał w nim i dymił. „Argentyna wydaje mi się stąd dysząca pianą i wiatrem oceanu. Mam ją w sobie, jak coś ciemnego, niewyraźnego, zagadkowego.” Z tym „w sobie” trafił do miejsca, w którym wszystko jest jasne, porządne, ustabilizowane. Przez większość roku prawie nie drgnie liść na palmie, grzeje słońce, jednostajnie przewidywalne, do nudności. Tak pewnie mógłby wyglądać raj wierzących, do którego trafia się po śmierci.
Docierały do niego publikacje z Argentyny, w „Dzienniku” zapisywał niezadowolenie. „Jak było do przewidzenia, ucharakteryzowano mnie na dobrodusznego wujaszka, przyjaciela młodych, w tych wspominkach, artykulikach, jestem konwencjonalną postacią artysty niezrozumianego i odepchniętego przez środowisko.” – ubolewał i sobie przypisywał winę za niezrozumienie: „Dlaczego wybrałeś sposób bycia za trudny do opisania – system masek zbyt skomplikowany? Ludzie przezorni dbają, by ich żywot nadawał się do wspominków.” Czyli jednak niezrozumienie? „W każdym razie jest pewne, że tam, za oceanem, nawet wspomnienie o mnie ulega rozkładowi, umiera.”
W następnym akapicie pyta, dramatyzując styl: „Czy tu na Riwierze, zdołam raz jeszcze ożyć?”. Odpowiada właśnie porównaniem do naciśnietego klawisza, którego ton milknie przecież po chwili. „Za późno!” – wykrzykuje, ale jeszcze raz próbuje stosować te same chwyty, te same gry, co na tamtym brzegu. Rita Gombrowicz, w kolejnej rozmowie, tym razem w Vence, powtarza mantrę: że rozumiał młodość, tolerancyjny, dawał jej przestrzeń, był ciągle młody, na swój sposób. To pewnie prawda, ale ile w tej tolerancji było zmęczenia doświadczeniem, znużenia, wiedzy, że nie wszystko da się przy sobie zatrzymać, opanować, ograniczyć, nie każdym można zawładnąć, że w ogóle można już tak mało, skoro nawet wspomnienia się wymykają. Więc może to nie była wieczna młodość, lecz rozpacz: już tylko łapał chwile, te mniej bolesne, pozwalające zapominać, nie zapamiętywać. Zapamiętywanie się w czymś albo kimś wymaga sił, których już nie miał.
***
Myśli się, rozsądnie i potocznie, że życie chwilą to przywilej i przypadłość młodości, bo przecież młoda wyobraźnia nie ostrzega jeszcze o przemijaniu chwil i ich skutkach, odłożonych w czasie, którego młodzi mają pod dostatkiem. Ale to nieprawda, to dopiero wiek dojrzały, wiek klęski, potrafi naprawdę nacieszyć się i nasycić chwilą, bo zna dojmujące nienasycenie, a wyćwiczona utratami wyobraźnia podpowiada, że ta chwila może być ostatnia. Wchodzący w smugę cienia zdają sobie sprawę, że mają niewiele czasu, więc nie jest on sprzymierzeńcem. Jeżeli mają go dość, to w innym sensie: irytacji i zmęczenia. Sądzę, że to też jest u Gombrowicza zapisane, między aktami strzelistymi ku młodości.
W Vence już tych aktów mniej, młodość jest wciąż obok, ale ta bliskość podszyta jest lękiem i bólem. Ból, łączący go z Dantem, w tekście, który Ungaretti porwał i wyrzucił do kosza – bo był za szczery? Cierpi także dosłownie, fizycznie, po czterech miesiącach od zawału rodzi się powtórnie, stawia pierwsze kroki, zaczyna pisać, cieszy się – jak dziecko, podsuwa frazeologia. Ale czy to jednak nie fatalistyczna radość z tego, że wszystko jest już jasne i oczywiste, jak słońce i błękit nad Vence, i wszystko zmierzcha się ku końcowi, ostatecznemu, bez wykrętów, grymasów i sofistyki. Tak mi się wydaje, choć to tylko spekulacje, coś, czego właściwie robić nie wolno – osobiste psychologizowanie, sentymentalne i rezonerskie. Ale tu wolno, na blogu, w formie gorszej, niezobowiązującej i niepoważnej.
Bardzo poważny profesor w Royaumont, z którym dyskutowali o Teokrycie, Demokrycie i kilku innych filozofach, przerywa nagle rozmowę i poklepując Gombrowicza po plecach, wykrzykuje uradowany: jesteśmy z tego samego piętra! Co miał na myśli – wyżyny ducha czy stwierdzenie prostego faktu pomieszkiwania w tym samym korytarzu? Logikę czy może jednak logistykę, czyli sąsiedzkie ciepełko w sytej Europie, oświeconej nawet w deszczowy poranek? Tu w Vence deszcz szybko wysycha, paruje przysłaniając na chwilę podnóża zboczy, popadało tyle co kot napłakał, teraz znów wyłazi słońce, wysusza letni zapach asfaltu i zieleni jakimś cudem jeszcze nie uschniętej, czaruje barwami domów na zboczu naprzeciwko. Duchota.
***
Czy „Dziennik” smakuje tu inaczej, czytany w miejscu zapisywania? Tak, bo mocniej czuje się napięcie między tym rajem, akuratnym jak landszaft, a zapisem choroby dręczącej Gombrowicza, której „Dziennik” jest świadectwem nie mniej przejmującym niż „Kronos”, tylko kunsztowniejszym, więc mniej „szczerym”. Zapisem także tej choroby na Polskę – bohaterem ostatniego fragmentu „Dziennika” jest w końcu pan Kocik, zamieszczający od czasu do czasu w pewnym piśmie francuskim artykuły informacyjne o życiu literackim w Polsce, by wysławiać przy okazji „wielkość polską”.
Całe życie walczyłem o to, żeby nie być pisarzem polskim ale sobą, Gombrowiczem, cały ten nałóg mówienia „nasz” uważam za śmieszny. Przez lata nawoływał też, by więcej człowieka w Polaku było niż Polaka, bo to Polsce wyjdzie na dobre. Ale Polska swoje wiedziała i wie do dziś. Rita Gombrowicz opowiadała kiedyś, że wkrótce po śmierci ateisty Gombrowicza na jego grobie położyli Polonusi wielki krzyż. Usunęła go, więc pojawił się nowy, i kolejny, i jeszcze jeden. W końcu ktoś jej doradził, by umieściła na tablicy nagrobnej maleńki krzyżyk, dla świętego spokoju. I spokój nastąpił.
Można by więcej jeszcze o tym cierpieniu Gombra z ojczyzny powodu pisać, ale strach, że mu się jeszcze mesjanizm jakiś przypisze, choć to i prawda, że brudy nasze i tajemnice cuchnące brał na siebie, żeby nam było lżej.
***
Trzeciego dnia od naszego przyjazdu do Vence niebo przykrywają ciemne chmury, leje już naprawdę, podobno po raz pierwszy od trzech miesięcy. Pastele za hotelowym oknem, pozbawione słonecznego oświetlenia, są jak twarz starej aktorki, która pozostała na scenie po zgaszeniu reflektorów, zaszpachlowana w pośpiechu przez zdolną, ale przepracowaną charakteryzatorkę. Południe jest zmęczone, zmierzcha się tu tak późno.
Gdy deszcz po kilku godzinach cichnie, idziemy na cmentarz, szybko, przed obiadem, po którym kolejne wydarzenie, rocznicowe. Stawiamy małe szklane naczynie ze świeczką, kolejne, w tych, które zostawiliśmy poprzednio, znajdujemy polskie monety. Wrzucone jak do fontanny, by tu jeszcze kiedyś wrócić? A może dlatego, że, jak ktoś zauważa, na monetach jest polski orzełek i od razu wiadomo, że nasz ci ten Pisarz Wielki, nasz on, przynajmniej po śmierci. Cóżeś Ty swoim zrobił, Gombrowiczu – nie tak daleko stąd do Norwida.
Ale w drugiej osłonce na świeczkę, odwróconej dnem do góry, listy, karteczki zapisane i podpisane bardziej osobiście. „My też musimy wyjechać z kraju, panie Witoldzie, do widzenia”, innych nie czytamy, wciąż pada, kartki namokły, nie chcemy ich zniszczyć. Wtykamy z powrotem, dokładnie, prawie jak przy Ścianie Płaczu. Deszczowa wilgoć na twarzy, a ludzie mówią i mówią uczenie, że to nie łzy są, ale że kamienie i że nikt na nie nie czeka – o ile nie pokręciłem czegoś Norwidowi.
Notuję bowiem nie w bibliotece, ale na balkonie hoteliku w Vence, wdzięczącego się jak zawsze, a także później, na północ od raju, w zapuszczonym nieco mieście R., w Starym Ogrodzie, do którego chadzałem kiedyś z ojcem, choć rzadko, i dlatego było to jak święto, i utknęło w pamięci, a Ogród był wtedy naprawdę stary. Zrewaloryzowano go teraz, okropne słowo, przywołano do porządku, bo zdziczał, odmłodzono wyrzynając, co stare, zbyt wiele, ale nic na to poradzić nie można. Można jedynie pogrzebać w pamięci, świętując rocznicę wywinięcia się końcowi, albo i nie. I gapiąc się w niebo, dziś prawie tak lazurowe jak na tamtym wybrzeżu.
***
Słońce wróciło tuż przed naszym wylotem, podniosło chmury i widzieliśmy wreszcie morze, i willową dzielnicę Nicei, przypominającą klocki rozrzucone pomiędzy kępami ozdobnych traw. Samolot półkolem wdrapywał się na swój pułap, pasażerowie siedzący po drugiej stronie zasłaniali okienka przed słoneczną jaskrawością.
Tym razem dostałem miejsce obok miłej, dyskretnie uśmiechniętej Azjatki. Co chwilę wyglądała przez okno, nawet gdyby raziło ją słońce, pewnie by go nie zasłoniła. Zabawnie przyciskała nos do szyby, odrywała się tylko, by zrobić zdjęcie. Byliśmy już nad chmurami, które przyjmowały przedziwne kształty i kolory, zerkałem, gdy odrywała się od okna, ale bardziej domyślałem się tych cudowności, gdy cichutko popiskiwała i wzdychała, jak dziecko, gdy zobaczy coś niezwykłego albo jak krecik z czeskiej bajki.
Zdrzemnęła się w końcu, odsłaniając mi widok na obłoki, rzeczywiście dość malownicze. Wyglądały jak rozlane mleko, które ktoś rozmazał szmatą, nową, więc słabo zbierająca wilgoć, a potem cisnął ją w dół, znużony porządkami. Może wiedział, że już nie warto?
Rozbolała mnie w końcu nienaturalnie wykręcona szyja, więc wróciłem do „Dziennika”. Na sto dziewięćdziesiątej drugiej stronie Gombrowicz znów zadawał sobie pytanie: czy wchodzę w końcowy okres, kiedy to żyje się wprawdzie, ale żyje tym, co umarło? Trzeszcząc trochę, kapitan ogłosił, że podchodzimy do lądowania, a pogoda na ziemi jest dobra, słonecznie, choć chłodno.
Powiem bez fałszywej skromności: dobrze wiem, ile waży literatura. Przekonuję się o tym przynajmniej raz w roku, wyjeżdżając na urlop, pociągiem, nie samochodem. Wtedy zabieram do walizy sporo książek, zwykle za dużo, bo część spoczywa w niej do odjazdu, drukowana nadwaga. Ale nie znaczy to, że czytam mniej niż planowałem. Ulegam bowiem magii obskurnych i dusznych namiotów z przecenionymi książkami i w drodze powrotnej dźwigam jeszcze kilka dodatkowych tomów. Nieznośna lekkość lata.
1.
W tym roku przywiozłem z wakacji kilku Czechów, ich literaturę raczej niespecjalnie cenię, pewnie dlatego, że i słabo znam. Wiadomo, Hrabal, Skvorecky, Havel i niewiele więcej. Kiedy Agora wydawała przed kilku laty czeską serię literacko-filmową, nie kupiłem żadnej z książek, bo polecał je Mariusz Szczygieł, a ja jakoś nie ufam ludziom bezgranicznie zakochanym, gdy opowiadają o obiekcie swych uczuć. Na dodatek wciąż pamiętam Szczygła „lądującego na dachu Polsatu” i pewnie dlatego mam wrażenie, że jego Czechy są krajem i kulturą z populistycznego tokszoła. Pewnie jestem uprzedzony.
Dystans do świata i fatalistyczne poczucie humoru, który tak u Czechów ceni znany reportażysta, rzeczywiście uwodzą przy lekturze, nawet „Palacza zwłok”, którego – wstyd przyznać – poznałem dopiero w tym roku, na bałtyckiej plaży. Ta i inne przeczytane teraz książki czeskich pisarzy powtarzają ponure prawdy o ludzkiej naturze, o których nie sposób zapomnieć po okrutnym XX wieku. Ale te przygnębiające myśli podane są z jakimś fatalistycznym spokojem, rezygnacją, pogodzeniem, które wydały mi się po prostu ciepłe. Nomen omen, bo nie można wykluczyć, że na moje odczucia miały wpływ okoliczności przyrody.
Zmroził mnie natomiast przedśmiertny dziennik Imre Kertesza, wbrew plażowym epifaniom wciągnął i nie chciał wypuścić, splot oksymoroniczny: totalny pesymizm, depresja oraz słońce palące nawet przez koszulę, a zaraz obok wiatr i fale przynoszące ulgę.
2.
W „Ostatniej gospodzie” Kertesz nie ma złudzeń, jego świat jest chory, fizycznie i społecznie. Wobec obu chorób jesteśmy bezradni, bo przekraczają ludzki wymiar. „Choroba nie ma nic wspólnego z naszymi poglądami na jej temat – choroba ostatecznie nie ma z nami nic wspólnego, najwyżej nas zabije. Nie ma nic wspólnego z nasza moralnością, światopoglądem, nie ma związku z naszymi cnotami czy grzechami. Komórki są ślepe i władają nami w absurdalny sposób. Dlatego nie powinniśmy życia traktować zbyt poważnie” – zapisuje po zdiagnozowaniu raka u ukochanej osoby.
Choroba toczy też Europę, całą, mimo różnorodności, i tę stara, i młodszą, jak Węgry (czy Polska). Trudno powstrzymać się od cytowania, nie dlatego, że Kertesz jest jakoś szczególnie oryginalny (choć oczywiste dziś dla nas diagnozy stawiał kilka, kilkanaście lat temu), lecz dlatego, że mówi wprost, lakonicznie, ze spokojem człowieka minionego.
Na przykład po lekturze korespondencji Miłosza i Venclowy zapisuje: „zwykło się obwiniać tak zwaną historię, jakby była emanacją boskiej siły, potęga obca człowiekowi, pożerająca go, przy tym wiadomo, że czas już minął. I nie dlatego minął, że przychodzi nowa era. Czas zwykł mijać, ponieważ go nie wykorzystano. Nic już nie zostało z kultury wschodnich narodów, na ich miejsce wkroczył nikczemny nacjonalizm. Ten nacjonalizm jest jak reakcja obronna organizmu (powiedzmy: wysoka gorączka), która zapominając o swoim pierwotnym przeznaczeniu, zabija człowieka.”
Można jaśniej? Można: „Dobiegł kresu ocaleńczy sentymentalizm oraz powojenny seksualny, filozoficzny i temperamentny liberalizm: znowu nadchodzi era „męskości”, brutalny konformizm, może nawet wojna. Przede wszystkim faszyzm (czy jak go tam zwą).”
Wszyscy jesteśmy winni: „To, jak dzisiaj obchodzimy się z demokracją, ma niewiele wspólnego z res publicą; nazwałbym to raczej demokracją wolnorynkową. Przy odrobinie samodyscypliny jest to całkiem przyjemna forma egzystencji, ale niedługo nadejdzie jej kres, gdyż bezwstydnie zmierza do centralizacji władzy i pieniędzy. To będzie koniec samodyscypliny i dostatku. Czy nie czeka nas jakaś dyskretna forma faszyzmu, okraszona odrobiną biologii i pozbawiająca wolności w postaci relatywnie wysokiego dobrobytu?”
I dalej: „Warte uwagi: Hitler był fenomenem całkowicie anachronicznym (jego żałosny <system idei> stanowił wytwór XIX wieku), ale to, co stworzył: Auschwitz, jest bodaj najwierniejszym wyrazem nowoczesności.” Zimny dreszcz, choć upał. Na wakacjach programowo ogłuchłem na politykę i polityków. Po wakacjach (i Kerteszu) ochota, by ich słuchać, nie wróciła.
3.
Zapiski z „Ostatniej oberży” to jednak przede wszystkim historia osobista, jakże podobna do historii „starego” Gombrowicza. To samo przerażenie starością i śmiertelny chłód. Także w relacjach z rodakami. Kertesz o Węgrzech i Węgrach: „tutaj bezdomnym jest każdy, kto głosi współczesną prawdę, mówiąc współczesnym językiem. Ten kraj popadł w tak wielkie tarapaty, że tylko kłamstwa mogą przynieść mu ukojenie.” To mógłby napisać Gombrowicz o jemu współczesnych Polakach i Polsce. Właściwie to – innymi słowami – napisał.
Przydarzyły się im nawet podobne historie z – symbolicznymi – walizkami. „Według głupiego, oszczerczego artykułu miałem powiedzieć jednej z holenderskich gazet, że <nie żyję tutaj z przekonania, a moja walizka jest zawsze spakowana>” – notuje Kertesz medialną nagonkę socjalnacjonalistów. Emigracja, stypendium, wywiad na walizkach – pamiętacie: Berlin, Swinarska, publikacje w polskiej prasie zmanipulowanych wypowiedzi? Z losu zmieszczonego w jednej walizce i niechęci do stadnych utożsamień Gombrowicz tłumaczy się do dziś. Zaś walizka stoi u nas, w muzeum.
„Tutaj człowiek rodzi się w wirze historii i albo zostaje przy życiu, albo nie. Nie może tu być mowy o przekonaniu”. To Kertesz o swoim kraju, swojej części Europy. „Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! (…)Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie?” To Gombrowicz. Kertesz po węgiersku pisał w Monarchii, Gombrowicz po polsku w JA. Geograficzne współrzędne były i są tylko przypadkowym kontekstem.
4.
Ci dwaj, i wielu innych, byli obcy wśród swoich. Nie dlatego, że emigrowali, zewnętrznie czy wewnętrznie. Granica była gdzie indziej, w nich, w ich relacjach z narodem, społeczeństwem, publicznością. O takiej swojskości i obcości, o ich czarach i kosztach będziemy rozmawiać podczas rozpoczynającego się wraz z wrześniem festiwalu literackiego. W tym roku zatytułowaliśmy go SWOI OBCY, a za inspirację i motto przyjęliśmy fragment z „Dziennika”:
„Zanurzony w falującym tłumie, czułem się nieco jak marynarze Odyssa: ileż syren kuszących w tych twarzach przyjaznych i garnących się do mnie, idących mi na spotkanie! Nie byłoby może trudne rzucić się tym ludziom na szyję, powiedzieć: jestem wasz i zawsze wasz byłem. Ale – ostrożnie! Nie daj się przekupić sympatią! Nie pozwól aby cię roztopiły mdłe sentymentalizmy i słodkawe porozumienie z masą, w którym tyle utonęło polskiej literatury. Bądź zawsze obcy! Bądź niechętny, nieufny, trzeźwy, ostry i egzotyczny. Trzymaj się, chłopcze! Nie daj się swoim oswoić, przyswoić! Twoje miejsce nie jest wśród nich, ale poza nimi, jesteś jak sznur, zwany przez dzieci skakanką – wyrzuca się go przed siebie aby przeskoczyć.”
W ostatnim dniu festiwalu wręczymy nagrodę debiutantowi. Jeśli będzie chciał w historii literatury pozostać, pójdzie drogą Gombrowicza i Kertesza. Odważnie i samotnie, ale innej drogi chyba nie ma.