Mistrz taki, więc grał od pierwszego momentu, od ukłonu na dzień dobry po ostatni autograf i pamiątkowe zdjęcie. Grał tak, że krzesła pokasływać przestały, choć powietrze muzealnie zasuszone, widz żaden nie skrzypnął i nawet komórki, co to je uciszyć zapomniano, odmawiały połączeń. Wieczór zaczynał się wspaniale i ani pomyślałem, co za wyzwanie mnie czeka.
Mistrz nad mistrze czytał, więc czytał mistrzowsko nawet gestu pozbawiony mikrofonem w dłoń wciśniętym, by telewizja rzecz nagrała dla nieobecnych i potomnych. Grał więc głosem, spojrzeniem, krokiem stolik omijającym, krzesła przysunięciem, by przysiąść na nim dla późniejszego powstania. Skończył, i czytać przestał, choć wszystkim się zdawało, że gra jeszcze…
Słusznie się zdawało, bo gra tak naprawdę dopiero się zaczynała. Więc zamieszanie, karty, z których Gombrowicza fragmenty czytał, składa, ja krzesła odstawiam, na miejsce, ale już jakby inne, nie-miejsce raczej. Woda wpadając do szklanki bulgocze, pytaniem pierwszym ją zagłuszam, a wpierw jeszcze anegdotą z poprzedniej wizyty aktora we Wsoli, by sobie i rozmowie śmiałości dodać. Pytanie pierwsze o Gombrowicza nieustającą atrakcyjność, a jakże, u niego przecież jesteśmy. „Nie wiem właściwie”, słyszę w odpowiedzi i słusznie wiary nie daję, bo potem co „nie wie”, mistrz Andrzej wyjaśnia długo i przejrzyście, w rozmowie raczej niż przemowie, chociaż ze sobą najpierw bardziej niż z publiką.
Mowa toczy się wolno, rozpędu szukając po sali, jakby mistrz możliwość porozumienia sondował spojrzeniem. Pauzami słowa do myśli nagania, szykiem wiąże i coraz dobitniej zdanie ze zdania wywodzi, zamyśleniami wywód rytmizując dla lepszego efektu. Uspokojony, na krześle za niskim się obsuwam, łyk wody przeciw oschłości muzealnej upijam, słucham uważnie. A tu nagle mistrz na równe nogi się podrywa, ku ostatnim rzędom wzrok kieruje, do mnie nie-tyłem, ale pół-bokiem raczej, krok w lewo, krok do przodu. Wstaje mówienia nie przerywając, ale teraz to do nich mówi, nie do mnie, choć co jakiś czas twarz do porzuconego odwraca i słowem zawadza.
Więc i ja wstaję, bo jakże siedzieć mam i rozmowę prowadzić, skoro On stoi i staniem tym do powstania mnie zmusza, bym usiadł jednocześnie prosząc. Po prawdzie usłuchać nie powinienem, lecz stać z szacunku i dla symetrii, z grzeczności należnej także; ale czy grzeczne to będzie, w kadr włazić, gdy postać Jego ważniejsza, pierwszoplanowa? Wszak spektakl się zaczął i ja go już nie prowadzę, lecz on – Aktor i pan sytuacji, Reżyser.
Posłusznie na krzesło wracam, a w głowie już mętlik, dobrze, że pytania zanotowane. On kończy, podrywam się więc, by kolejne zadać, On siada, więc siadam i ja, w pół zdania, półgębkiem. I tak pląs ten powtarza się jeszcze, i jeszcze, aż w końcu ład jakiś się ustala sam z siebie i harmonia spektaklu, rozmowa się toczy poprzez przysiady i powstania, rozmowa, a może i dialog. Pytań wszystkich nie zadam, bo głupie mi się wydały, zresztą po co przerywać, skoro tak mówi i publiczność we władanie obejmuje. Publiczność, dla której stojący odpowiada, by lepiej go widziała.
A ja, słuchając uważnie, zastanawiam się jednak, dlaczego to zrobił, tę psychodramę gimnastyczną z Gombrowicza rodem. Z rozmysłem to zrobił czy mimo woli? I komu to zrobił – mi? Publice? Czy sobie raczej? Sobie, nam wszystkim, bezwiednie prawie, z wiedzy głębokiej i talentu, po latach sztuki uprawiania nieuchronność i nieustanność gry powodujących. Aktorstwo mistrzowskie porządek spotkania ustaliło, ustawiło hierarchie i plany sceniczne, teatr z międzyludzkiego wywodząc. Sztuka zawsze jest dramatem, zajęciem tragicznym – pointę z mistrza Gombrowicza mistrz Seweryn przytacza jak armatę, słowa patetyczne, które przed banałem obronić może tylko artystyczna biografia. Dlatego trudno nie wierzyć na słowo i cytowanemu, i cytującemu.
Tak, tego wieczora Gombra na wsolskiej scence odprawialiśmy bardziej niż kiedykolwiek i był on wśród nas nie tylko w słowach jego i o nim, ale i w tym, co między ludźmi wydarzać się zwykło. Niezwykłe.
fot. Piotr Pudzianowski