Blogi Muzeum Literatury
Archiwum sierpień 2013
Data dodania: 26 sierpnia 2013

Arabski poeta Ibn Al Hossani twierdzi, że podróż nieopisana to podróż zmyślona. Podróży na Hel opis należy się choćby po to, by zrozumieć, dlaczego tam właśnie wracamy. Najprostsza, choć niewystarczająca, odpowiedź: trudno nie wracać do świata, w którym ludzie mają tyle poczucia humoru, by żartować w kwestii tak śmiertelnie banalnej jak transport publiczny. Oto autobusowi, który przez cały półwysep zawiezie nas aż do Helu, nadano numer „666”. Żart iście szatański, nie wiem tylko, czy to urzędnik zarządzający transportem był tak biegły w angielskim i biblistyce, czy też stał się ofiarą podszeptu jakiegoś dowcipnego wykształciucha?

***
Hel kojarzy mi się z podróżowaniem, może i nie tak znowu dalekim, ale jednak aż po końcową stację. Końcową? Zdania są podzielone: czy Polska na tym półwyspie kończy się czy też zaczyna? Atlas geograficzny nie rozstrzyga sporu, ale inspiruje. – Hel to taki języczek, zobacz na mapie – tłumaczy matka małemu dziecku na stacji. – Ty też czasem tak pokazujesz język. A komu pokazuje język Polska: morzu? lądowi? sobie? A może po prostu dobiegła do morza resztką sił, z jęzorem wywieszonym na brodę?
Hel przypomina też sflaczały ustnik balonika, kolorowego, weselnego – wszak zaślubiny z morzem zdarzały się w historii Polski nie raz. Sflaczały, bo komuś zabrakło sił, by nadmuchać go do końca i już na zawsze będziemy skazani na niedokończenie, niedorobienie formy? A może Hel to taki wentyl, przez który z polskiego balonu co jakiś czas ktoś upuszcza trochę powietrza, żebyśmy się od nadęcia naszego nie rozpryśli na kawałki?
Myślę jednak, że było tak: dobiegłszy do morza ostatkiem sił, w przypływie jasności dostrzegła Polska, że oto znów będzie u nas na opak, inaczej niż w krainach szczęśliwych, gdzie morza są na południu, a góry na północy. I wtedy postanowiła zawrócić na południe, ale sił wystarczyło jej zaledwie na niewielki półwysep.

***
Dlaczego wracamy? W to samo miejsce, rok po roku? Turyści dzielą się na odkrywców i pielgrzymów. Tych pierwszych we wciąż nowe miejsca gna potrzeba poznawania i zdobywania kolejnych pejzaży, ludzi, historii. Drudzy wracają do tych samych miejsc, by podróżować w głąb, powtarzać i na nowo interpretować obrazy, zdarzenia, detale, nienasyceni lub przywiązani do rytuału. Podążają do miejsc uświęconych tradycją i stopami innych pielgrzymów, albo sami wyznaczają sobie sanktuaria, do których wracają. Sami, na własne ryzyko. Ćwiczą się w indywidualizmie, oswajają samotność.
Być samemu wśród tłumu namaszczonego tymi samymi olejkami, wśród niewolników słońca, padających przed nim na twarz – to dopiero sztuka. Można też łatwiej: po prostu uciec od ludzi, wystarczy kilometrowy spacer.

***
Podróż na Hel jest zawsze trochę odrealniona, tym bardziej, że wybieramy pociąg. Wagon sypialny pamięta „Ostatni dzień lata”. Dwanaście godzin, połowa jednego z danych nam dni, by przejechać prawie siedemset kilometrów, ze dwieście więcej niż to konieczne. Poruszamy się jak żmija z nadmorskiego lasu, zygzakiem: najpierw na wschód, w stronę Pilawy, by z niej odbić do stolicy; potem nagłym manewrem na zachód lekko pochylony ku północy, Toruń, Bydgoszcz. Gdzieś, w którymś z tych miast (nigdy nie wiem, w którym, bo zmianę przesypiam), nasz pociąg zaczyna jechać w stronę zupełnie przeciwną, jakby postanowił zawrócić. Zapowiedź Helu: na półwyspie pole manewru jest mocno ograniczone, żadnych uskoków w bok, uników. Można posuwać się tylko do przodu, do piaszczystego końca, albo cofać. Jak w życiu, choć dostrzega się to późno, już za smugą cienia.
Tu jednak, przez te kilkanaście godzin nocnej podróży, czas i przestrzeń trwają w zawieszeniu. W ciemnościach, przez które przeciska się pociąg, nie widać nic oprócz odbić rozświetlonych okien, które wydają się nieruchome mimo pędu wagonów. Powietrze pachnie wysmołowanymi podkładami i wciąż rozgrzanym metalem torowiska. Świerszcze ukryte w nieco jaśniejszych od bryły lasu pnączach, których nazwy nie znam, wypełniają sielski krajobraz monotonnym dźwiękiem.
Rankiem robi się zimno, ale to nic, bo widać już zatokę, rozkręcające się słońce i wiatraki, dające energię.

***
Żeby opis był dokładniejszy, trzeba się jednak zatrzymać. Jak zwykle wybieramy Kuźnicę, niemal najwęższe miejsce na półwyspie, trzy, cztery minuty z brzegu zatoki na brzeg morza. Ani słońce, ani deszcz nie zatrzymują się tu na dłużej, zresztą miejsca brak dla kolejnych letników, miejscowi jakoś się mieszczą. Prawie nie ma wolnej przestrzeni, wieś rozparcelowana na małe podwórka, okna bezczelnie zaglądają w inne okna, żyć trzeba przyzwoicie, bo nic się tu nie ukryje. Wolną przestrzeń można znaleźć tylko na wodzie.
Cel naszej corocznej pielgrzymki to rzeczywiście taka ziemia (prawie) święta, usiana pobożnymi znakami. Maleńkie kapliczki na podwórkach, pilnujące obejścia, bo tu jeszcze nie wierzy się w ogrodowe krasnoludy. Święta Barbara od pająków, osłonięta postawioną dziobem do nieba łódką, strzeże rybaków i ich rodziny, dając też schronienie pajęczakom, otulającym ją czule swymi sieciami. Chrystus na cmentarnym krzyżu już na szczęście wymyty przez sztormowe deszcze z różów i błękitów, więc mniej odświętny, a bardziej człowieczy.
Ten w wyremontowanym porcie, zdjęty ze starego, drewnianego krzyża i ukrzyżowany na nowo: ramiona z nierdzewnej stali, iluminatory, które wieczorem świecą, nachalnie wskazując drogę spóźnionym żeglarzom. Iluminacja współfinansowana z funduszy unijnych, znak czasu. W porcie sporo nowych łodzi i kutrów, jest na co popatrzeć. Więc ludzi tu więcej, trzeba uciekać za przystań, tam, gdzie na nową plażę przeniosły się kormorany. Polują długo nurkując w zatoce albo suszą wielkie skrzydła i wtedy wyglądają jak diabelski emblemat. Co potem próbują odkupić w locie, przypominając czarne krzyże nad wodami. Tyle, że odwrócone.
Na szczęście na Helu nikomu nie przychodzi do głowy, by do nich strzelać jak na Mazurach. Podana bez komentarza informacja w telewizorze: ponad tysiąc tych pięknych ptaków zostanie zabitych, bo niszczą drzewa i wyjadają ryby ze stawów hodowlanych. Grzeszą więc przeciw władzy człowieka, który najbardziej zapamiętał jedno zdanie z Pisma i czyni sobie ziemię i wody, broniąc monopolu na zniszczenie i pazerność.

***
W końcu tygodnia odkrywamy, że i do Kuźnicy dotarł nowy kult, panreligia rozrywki. Niby nic tego nie zapowiada: siedzimy na ławce nad zatoką, spory kawałek od oberży, w której ktoś śpiewa bluesa, tu ledwie słyszalnego. Gapimy się, jak księżyc chudeusz próbuje przemienić zatokę w cynową paterę, nieudolnie, bo woda i tak marszczy się drobnymi falami, przypominając arabskie pismo. I wtedy od portu niesie się pierwsze zawołanie muezina, potem drugie, jeszcze jedno i kolejne. Koncert. Jeszcze głośniej, głośniej – nawołuje zgromadzonych pod sceną muezin-wodzirej. Wyznawcy wyją, ile głosu w gardle.
Błogosławieni cisi, ale to później.

***
Następnego dnia przezornie uciekamy na plażę, jeszcze przed zmierzchem. Siadamy nad samym brzegiem, który w dzień pełni rolę oświetlonego wysokim słońcem wybiegu. Ale sylwetki z kanonicznych obrazków popkultury są na nim w mniejszości. Inspirujące modele znaleźli by tu i Rubens, i Dwurnik, może i Picasso.
Obserwuję ten wybieg przez najcudowniejszy wynalazek człowieka: ciemne okulary, nie tylko pozwalające podglądać świat bez wchodzenia z nim w interakcje, ale także pozwalające bezkarnie spojrzeć w twarz Innego i pozostać dla niego zagadką. Ale czy komuś chciałoby się rozwiązywać zagadki na wakacjach?
Wieczorem plaża wyludnia się i wkraczają na nią krzykliwe sprzątaczki, mewy wydziobujące resztki z ludzkiego odpoczywania. Bardziej jednak skupione są na rywalizacji, na przeganianiu innych dziobiących. Nerwowo rozglądają się wokół, gotowe porzucić wygrzebany z piasku kawałek bułki, byle tylko inna go nie dostała. Wiem, antropomorfizacja to trop kompletnie zużyty, ale nie mogę oprzeć się myśli, że dzięki mewom plaża nie wyludnia się tak zupełnie. Czas wracać.

***
Powroty są trudne, wpędzają w melancholię. Więc coś optymistycznego: w tym roku kormorany zebrały się do odlotu dość późno, później niż zwykle, bo dopiero w dzień naszego wyjazdu. Może to oznaczać, że zimna i słotna jesień tak szybko nie nadejdzie. Może nawet nie będzie jej wcale?

***
Arabskiego poetę i jego zdanie wymyśliłem sobie dla literackiego alibi w dobrym tonie. Czy Hel też sobie zmyślam?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury