Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: żydzi
Data dodania: 3 lipca 2019

Pisane 25 czerwca i później.

1.

Z Krakowa wracaliśmy w rocznicę Czerwca, właściwie chyba wszystkie polskie miesiące można już pisać z dużej litery. Przegapiliśmy źle opisany najkrótszy zjazd do R., więc pojechaliśmy dalszym, niezłą drogą krajową. Niezłą tylko do rogatek miasta, za którymi zaczyna się strefa budzenia, dwa kilometry kolein, dziur, pofalowanego asfaltu z postrzępionymi brzegami.

Od kilkunastu już lat trwa spór władz R. z władzą centralną o to, kto ma wyremontować ten miejski odcinek krajowej drogi. W sporach z władzą R. ma historyczne doświadczenie i zasługi.

Wioząca nas kobieta, w wieku już statecznym, kształcona, wykonująca zawód obdarzony jakim takim szacunkiem społecznym, wpadłszy w pierwszą koleinę zaczęła bluźnić jak szewc, co zresztą zważywszy na przemysłowo skórzaną przeszłość R. było jak najbardziej na miejscu, przeciwko któremu tak bluźniła.

Przeklinała rutynowo, jakby powtarzała codzienny obrządek, bluzgała tak nie raz – wyjeżdżając z tego miasta, na zawsze, i wracając doń, też na zawsze. Wszyscy tu, żyjący mimo wszystko, jesteśmy jak chłopi pańszczyźniani – może i tęskniący za wolnością i zmianą, ale bojący się jej jeszcze bardziej niż tkwienia w miejscu. No chyba, że nas wkurzą.

2.

Tak więc opisać to miasto – nie miasto, to nieustanne przed mieście, właśnie tak, każda część osobno, bez myślnika. Jest, jak jest, bo jest. Siła w precyzji, precyzja w sile, wszystko jedno, i tak nic to nie znaczy. Opisać jego urok jak wyrok, miasto z wyrokiem, pewnie na własne życzenie, choć niewypowiedziane. Miasto wolące myśleć, zbiorowo, więc łatwo, że ktoś rzucił na nie urok, a teraz klątwa sprawia, że nic się tu nie może udać, do końca. Winni oni.

Wiem, że lepiej nie generalizować, wszelkie generalizacje są jak odpowiedzialność zbiorowa, dająca początek dyktaturom. Ale tu tak jest, R. to naprawdę przed mieście, przed miejsce, zawsze w fazie stawania, nigdy niedokończone, miasto z ADHD, przenoszące się, grzeczniej mówiąc: wędrujące, po grobach, taka ulica Rwańska, piszą, że to nazwa cmentarna, kościół i kamienice stoją na kościach, solidna podbudowa.

Wędrując w pośpiechu, jakby uciekało przed sobą dawnym, R. pozostawia puste parcele, niedobudowane place, dziury, w których coś miało powstać albo coś było i zawaliło się, rozsypało, rozkruszyło, jak spróchniałe zęby, w które w ostatniej chwili wstawia się plombę.

Choć trochę już połatane i odmalowane, to jednak wciąż jest to miasto plomb i ruin, gdzie nawet na dachach kamienic rozsypujących się na dumnie brzmiącym Mieście Kazimierzowskim albo w romantycznej ruinie na ulicy Słowackiego wyrastają cherlawe brzózki, biało czarny symbol polskiego nieszczęścia, obwiązane korą jak bandażem, niechlujnie zsuwającym się i poszarpanym.

Tak, tu można narymkiewiczować się do syta. Ale są też miejsca właśnie jak proza Rymkiewicza – straszne, lecz wspaniałe, gęste od sensu i zapadające w pamięć jak choroba. Nieznane, czasem tylko opisywane przez niedoredagowanych mitomanów.

3.

Wychowałem się na przedmieściu tego przed miasta, nic dziwnego, że przedmieście to było wsią, mimo półwiecznego bycia w miejskich granicach administracyjnych. Jakie miasto, takie przedmieście, tania złośliwość, tu jednak na miejscu, prawdziwa. Fascynujące wydawało mi się, że moje przedmieście jest przedmieściem dla miasta, ale jest też przedmiejską, ostatnią w drodze do miasta, wsią dla innych wsi, jeśli popatrzeć w drugą stronę, gdzieś na Trablice czy Parznice, wcześniej odwróciwszy się do R. plecami.

Miasto w końcu przyszło i na moje przedmieście, ale rodzice widocznie nie mogli się doczekać i wcześniej przenieśliśmy się na główną wtedy ulicę R., do bloku postawionego tak naprawdę na innym przedmieściu. Z okien widać było tory, a za nimi prawdziwą wieś ciągnącą się aż pod lotnisko, też przyłączoną do miasta, w końcu na lotnisko, nawet wojskowe, nie wypadało tłuc się po wiochach.

Gdy miasto weszło na moje przedmieście, zachowało się jak okupant. Wyburzyło chałupy i na ich miejsce postawiło bloki, klocki rozrzucone na łące i na piachach, jak u Barei, tu będzie jeziorko, a tu park. Sprzątaczka też widać miała zamiłowanie do porządku, więc wyszło symetrycznie i specyficznie.

Do bloków jak do więzień pozganiano autochtonów i naprawdę przez pierwsze lata można było zobaczyć na miejskich balkonach wiejskie kury, kaczki, czasem nawet prosiaka tuż przed śmiercią. Potem te balkonowe hodowle wymarły razem z dziadkami i babkami, którzy nie zdążyli przystosować się do nowej rzeczywistości. Tylko bareizmy zostały.

4.

Nie tylko miasto wchodziło w sielskie przedmieścia, żeby ludziom żyło się lepiej i dostatniej. Ludzie też korzystali z okazji. Drugi kierunek jak drugi front otworzono znacznie wcześniej, lud wchodził do śródmieścia jeszcze za Niemca, biorąc, co zostało po Żydach. W mojej rodzinie przynajmniej dwa adresy były pożydowskie, babcia jednak w końcu wróciła na nasze przedmieście, choć wystraszyły ją nie duchy, a całkiem ziemskie zło.

Opowiadała sceny z Bernardyńskiej jakby wyjęte z powojennej komedii propagandowej „Skarb”. Jej bohater rysuje plan mieszkania, które władza właśnie buduje rękami robotników (i robotnic), dla niego i jego wybranej, której miejsce na planie przyszłego mieszkania opisuje jako „skarb”. Kartka ze szkicem wpada w ręce złodziei, ci wpadają do mieszkania i rozkuwają ściany w poszukiwaniu ukrytych w nich cennych rzeczy.

Może i śmieszne, ale sąsiad babci po pijaku, zresztą zawsze był po pijaku, kiedyś naprawdę rozwalił ścianę w mieszkaniu na Bernardyńskiej, bo „żydki na pewno coś tam schowały”. Nic nie znalazł, więc znów się upił, z rozpaczy. Nie on jeden.

5.

Przed wojną Żydzi w R. stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców. Wojnę przeżyło niewielu, jeszcze mniej zdecydowało się wrócić. Moi teściowie od połowy lat pięćdziesiątych mieszkali pod pięćdziesiątym na głównej ulicy miasta, później przemienionej w deptak. Przez ponad pół wieku nie wiedzieli, po czego śladach codziennie depczą.

Istnieje pamięć obowiązkowa, zbiorowa jak obowiązek. Jej brak często wytyka się społecznościom, w R. nie jest inaczej. Ale jest też ta osobnicza i niekoniecznie poprawna, więc przekazywana tylko najbliższym. Ja słyszałem w dzieciństwie, że dziadek szewc musiał przed wojną wynieść się do rodzinnej wsi żony, bo nie wytrzymywał żydowskiej konkurencji. A od drugiej babci opowieści o tym, jak to Polacy musieli schodzić Żydom z chodników na jezdnie, na uliczkach, potem przez Niemców zamkniętych w getcie.

Ale ta sama babcia mówiła o dobrej żydowskiej sklepikarce, która nie dała umrzeć z głodu jej i jej matce Rosjance, którą pradziadek służący w carskim wojsku przywiózł do Polski po rewolucji bolszewickiej i która została sama, gdy męża zabrali do polskiego wojska. Twój uczciwy jest, to odda, jak wróci – mówiła sklepikarka i dawała na kreskę. Ci sami ludzie, to samo miasto, tylko że pojedynczy, znani z twarzy i imienia, żaden tam naród.

6.

O tuż powojennym mordzie „na tle rasowym” pod 50 na Żeromskiego dowiedziałem się, gdy teściowie już tam nie mieszkali. Zabójstwa dokonano w oficynie, w której potem przyjmowali dentyści. Zabito kilkoro z tych, którzy wrócili do swojego miasta. Miasto już ich nie chciało.

Sprawców nigdy nie znaleziono, o zbrodnię podejrzewano jednak ludzi pewnego legendarnego partyzanta, który do śmierci pozostał bohaterem. Po sprawiedliwości: teściowie nie słyszeli nie tylko o zamordowanych, ale i o tym bohaterze podziemia też nie.

Dziurawa pamięć zbiorowa. Większość mieszkańców R. zapomniała nie tylko o Żydach, ale i o innych nacjach, które budowały XIX- wieczny dostatek, o Niemcach, o Rosjanach. Jedyna wciąż żywa tu pamięć to ta popularna, wodewilowa, o latach dwudziestych, latach trzydziestych ubiegłego wieku, pióra na szyjach, pióra w… .

Pamięta się też prezydenta i ówczesne życie ponad stan, za pożyczki i kredyty, dumnie nazywane rozwojem, z przytupem. Dzisiejsze R. uwielbia przebierać się w tamte fatałaszki, resztę miejskiej historii pozostawiając na boku, jak Miasto Kazimierzowskie, na które przez dziesięciolecia przesiedlano lumpenproletariat. Strach było chodzić Rwańską, z dzieciństwa pamiętam ślady krwi w bramie, nie, żaden pogrom, zwyczajne zabójstwo, brzytwa po gardle w pijanym zwidzie.

7.

Czerwiec. Tu się urodziłem. Tu powinienem być dumny. Tak mi mówią. Zaczęło się w R., powtarzają. Ale co tak naprawdę się zaczęło? I czym skończyło? O tym już ciszej. Duma nie pozwala? Czy kto by pomyślał?

Ten początek trochę nie mój, tak się złożyło, nie przeżyłem najważniejszego wydarzenia w R., 25 czerwca wyjeżdżałem, gdy się zaczynało, wózek akumulatorowy na dworcu, z flagami i hasłem, którego nie pamiętam, matka już ledwo zdążyła wrócić do domu, potem gazowali i pałowali, kogo dopadli.

My, chwilowo zatrudnieni w OHP, dobrze płacili, na akord, cięliśmy i pielęgnowaliśmy las, także na lotnisku, półtajnym chyba, skoro nas wpuszczano. Sława warchołów z R. właśnie się rodziła, ludzie słuchali jednak Wolnej Europy i Głosu Ameryki, zagłuszanego mniej skutecznie, bo któregoś dnia miejscowi postawili nam skrzynkę piwa, za nie nasze zasługi przecież, chyba że pijackie. W lesie było cicho, prawie wczasy, choć pracowite.

Gdy wróciliśmy do R., w nim również panowała cisza, ale dziwna i groźna, pustki na ulicach, milczący ludzie, szept w kuchni o tych, co wracali z więzień i nie chcieli nic mówić. Ogoleni na łyso, z trzęsącymi się rękoma.

Warchoły, ta łatka przykleiła się potem do R. bardzo łatwo, ale przecież to miasto od dawna było obiektem symbolicznym, exemplum śmiesznej, wodewilowej prowincji, zaludnionej Mazurkiewiczami. Nic dziwnego, że od dawna myślało, spoglądając za rogatki: a mam was w d…

8.

Ale w d… nie da się żyć zbyt długo. Więc R. poszukuje teraz swojej wielkości, na gwałt. Stawia ławeczki wielkim zmarłym, żeby stali się przysiadalni i swoi, swojacy tacy. Ta mała architektura, te meble miejskie są jak zabawki, zabawne znaki  dziecinnych marzeń o byciu kimś, nieważne kim, kimś po prostu. Jak królewicz Kazimierz, Jagiellończyk, brzmi dumnie, jak Nihil Novi nazywana tu „pierwszą konstytucją”, co z tego, że to nie konstytucja, skoro można powiedzieć, że pierwsza, kto nam zabroni. Śmieszność? Nam nie nowina.

I to wytężone zapożyczanie wielkości, tu zawsze na kredyt. Jerzy Gombrowicz, brat lepszego brata. Dzieciństwa Wajdy, Kołakowskiego – dorasta się gdzie indziej, tu nie, bo tu zawsze chodzi się do szkoły, zawsze do pierwszej klasy, zawsze na cenzurowanym. Józio nigdzie nie ucieknie, chyba że wyjedzie i zapomni.

Moje R. jest wielkie, ale potencjalnie. Ma swoją viagrę: pamięć o peerelowskich zakładach pracy, filharmonię, tramwaj. Pożądanie zwane tramwajem, literatura. I ten nieustanny przymus odnoszenia się do większych, taka niedobra prowincjonalność, której drugim biegunem jest swój do swego po swoje – nagroda za tutejszość, jakąkolwiek zresztą. Można powiedzieć, bez obrazy, że R. jest jak antologia, w której głównym kryterium wyboru jest tubylczość.

To na szczęście nie dotyczy wszystkich, choć wszystkich dotyka. Więc trzeba się przed tym bronić, stąd w R. tyle środowisk zamkniętych jak bastiony, domy, klany, kręgi towarzyskie. I młodzi – dla nich powstają te wszystkie knajpki, galerie, kafejki, padają, ale odradzają się, zostają. Oni, młodzi, nie potrzebują viagry, mają potencję, ale czy zostaną w R. na zawsze?

A czy trzeba się zawsze o to martwić? Niechby wyjeżdżali, potem odwiedzali, może wracali, albo i nie, robiąc miejsce dla nowych. Ruch jest dobry, ucieczka nie.

Opisać R. także jako przedmieście, Warszawy, uniwersytetu, świata – słynna już w całej Polsce fatamorgana lotniskowa, groteskowa: na południe Europy bliżej niż ze stolicy. Opisać R. jako miasto wędrujące – na przedmieścia i z przedmieść, więc pozostające przedmieściem, przed miastem. I jako miasto gubernialne z gubernialnymi marzeniami o jeszcze odleglejszym centrum.

Ci, którzy stąd wyjechali, tak właśnie o nim myślą, jeśli w ogóle o nim myślą. Wracają tylko na cmentarze, do bliskich. Cmentarze od dawna buduje się na dalekich przedmieściach, te miasta w mieście się już nie mieszczą, R. starzeje się i kurczy. Sypie i rozpada, próby ratunku są zbyt powolne. Miasto jest zmęczone.

Stara mądrość ludowa mówiła, że kto raz pójdzie w świat, jest stracony dla miejsca, z którego wyszedł. Więc może lepiej stąd w ogóle nie wyjeżdżać, nawet na krótko. Złośliwe zdanie z powieści Kruszyńskiego – chyba jedynego tak ważnego pisarza pamiętającego o rodzinnym R. – że największa zaletą tego miasta jest dworzec kolejowy. Bo można z niego wyjechać.

Dziś już zresztą nie tak prosto, odchodzi z niego coraz mniej pociągów.

9.

Po powrocie do rodzinnego R., nawet z krótkiego wypadu, zawsze dopada mnie smutek. Tak było i po krakowskiej trzydniówce w zabytkowych dekoracjach: uświadomiłem sobie, że w moim rodzinnym mieście historyczne zmiany najlepiej przetrwały kościoły. Prawie dwustuletnie garbarnie, browary, fabryki i kamienice z okresu ekonomicznej prosperity już nie.

Może dlatego, że mieszkańcy R., tęskniący za świetnością odkąd pamiętam, zapatrzyli się w czasy jagiellońskie, a nawet paleolit, wykopywany tu przez archeologów. Jakby dotknęła ich anachroniczna dalekowzroczność.

Więc teraz moje miasto, w którym stracono dwustuletnie garbarnie, browar, kamienice i fabryki, kopie coraz głębiej w poszukiwaniu dawno pogrzebanej, mitycznej świetności, zasypując przy tym coraz mocniej tę nie tak dawną dzielność.

Historia jednak się powtarza. Bez sensu.
               

Data dodania: 13 marca 2018

 

Początek marca był wciąż luty. Mróz, spadający na ziemię nocami, rozbijał śnieg na drobne kryształki, rano chrzęszczące pod rozdeptującymi je butami. Ostre powietrze raniło załzawione oczy, zaskoczone nagle odzyskanym słońcem. Lodowate, kłuło w  mózg, jak telewizyjne wiadomości.

Lepiej nie patrzeć i nie słuchać? Znaleźć niszę? Albo jakieś zajęcie pochłaniające całą uwagę? Jak zdekonspirowana nocnym śniegiem wrona, czarno na białym dziobiąca zmarzlinę, szukająca czegoś w koleinach. W połowie stycznia wyżłobił je na trawniku ciężki samochód z piaskiem dla dozorców, przywiezionym w środku kalendarzowej zimy, bez sensu. Może właśnie sensu chce dodziobać się wrona? Nie czytała Cichego, a pozwala rzece płynąć?

***

Ja czytam. W „Pozwól rzece płynąć” najpierw świetne opisy miejskiego pejzażu, potem dydaktyka: „Przede wszystkim jak najmniej polityki. Jak najmniej kibicowania, jak najmniej tego nacisku za-czy-przeciw. (…) Histeria ekranów. Telewizyjne bielmo zasłaniające oczy. Delirium wyprowadzonych w pole zmysłów. Dziennikarze są pełni dobrych intencji, ale to, co sprzedają, to tylko elektromagnetyczna amfetamina gorszej albo lepszej jakości. Ten świat, który nam dilują i za którym albo przeciw któremu każą nam się opowiadać, nie jest światem. Jest złudzeniem optycznym.”

Nie jest. Można nie zajmować się polityką, ale ona i tak zajmie się nami, z butami i na odlew, przynajmniej pod tą szerokością geograficzną. Można nie słuchać polityków i usłużnych im dziennikarzy, ale nie znaczy to, że przestaną mówić. Sfałszowany, skorumpowany język i tak dopadnie nas czkawką. A najlepszy sposób na czkawkę – nastraszyć czkającego. Chętnych do straszenia nie brakuje.

***

Na naszym podwórku między blokami śnieg topnieje najpierw szerokim pasem, jakby pod trawnikiem rzeczywiście płynęła zakosami ciepła rzeka. Nieszczelne rury oddają nasze ciepło ziemi. Niech jej tam będzie, ale gdy przychodzi nagły mróz, rury pękają i marzniemy. W tym roku pękły na szczęście gdzie indziej. Dobrze, bo luty był jak niegdyś, zmroziło wszystko.

Zmroziło asfalt, który znów trzeba będzie łatać wiosną, bo rozsadzi go solny lód. Wodę pomiędzy krzywymi płytami, nie mającą w co wnikać, więc rozkruszającą chodnik. Zmroziło kasztanowiec śliniący się już pąkami do słońca. Jemiołę oplątaną na dopiero co okoronowanych drzewach, znów na jakiś czas odsłaniających lustrzany widok bloku naprzeciwko.

Zmroziło nawet podzwanianie ptasiego pierwiosnka, przedwczesnego jak nie w porę obudzone jeże i dzikie gęsi przywiane za wcześnie, o których pisało w internecie. Tuż obok doniesień o zamarzaniu bezdomnych oraz stosunków Polski ze światem.

Nie trzeba telewizora, wystarczy dwa zdania rzucone przez sąsiada na schodach. Słowa wypowiedziane publicznie, nawet nieproszone, wciskają się wszędzie, pod każdą warstwę ochronną, jak luty mróz. Dźwigają emocje, które mają mrozić lub rozżarzać. Lodem też można się poparzyć. Przekaz dnia. Żadnych umiarkowanych klimatów, temperatur i ciśnienia przyjaznych meteopatom. Nie pod tą szerokością.

***

W jednym Michał Cichy ma rację: nie warto stać się fanatycznym kibicem w meczu, którego reguły określają politycy, bo to pułapka. Zgiełk trybun otaczających arenę nie pozwala wsłuchać się uważnie w sens słów, po których zalewa nas krew. Albo lodowaty pot, szmalcownik denuncjujący przerażenie.

Słów coraz groźniejszych. Oto ważny polityk mówi, że prawda historyczna jest jedna i będziemy jej bronić, choćby przeciw wszystkim. To „-my”, jak lep na muchy.

Należąc do klasy ludzi zbędnych, bo wykształconych humanistycznie, mam nałóg -szkodliwy, jak każdy – czytania ze zrozumieniem. Więc: skoro „prawda jest jedna”, to wszystkie odmienne zdania muszą być kłamstwem. A kłamstwa w prawym państwie tolerować nie można. Rozpowszechnianie nie-prawdy najprościej udaremnić, zamykając usta jej głosicielom. Najłatwiej dopilnować, by trzymali gębę na kłódkę, ich samych trzymając pod kluczem. Logika władzy, chichot historii. Znacie? To nic, i tak posłuchacie.

***

Na razie do zamykania ust głosicielom opinii odmiennych od tych, które władza uznaje za prawdę jedyną, używa się prawa, nie pięści. Dopuszczając nawet dyskusję, ale koncesjonowaną: nie wszystkim wolno używać słów ustawowo zakazanych. Na razie indeks jest krótki. Na razie.

W myśl(?) prawa słowami zakazanymi wolno posługiwać się naukowcom i artystom, publicyści i cała reszta strzępiących języki tej wolności nie dostała. Łaska pańska jako system. Państwo jak panisko, prokuratorem rozpoznające przynależność gatunkową wypowiedzi. Sąd decydujący, co jest, a co nie jest literaturą.

– Wasz zawód? – zapytała sowiecka sędzia Josifa Brodskiego.

– Poeta – odpowiedział przyszły noblista.

– Poeta? Kto stwierdził, że jesteście poetą? Zaświadczenie jakieś macie?  – nie dawała za wygraną.

– Ja… ja myślałem, że to od Boga…

***

Ale…

W „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”, głośnej książce będącej cichym pożegnaniem, Marcin Wicha ma za złe słowa, które w 1983 roku, w miasteczku K., umieszczono na tablicy poświęconej „pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej”.

Zdanie długie jak tyczka, pisze Wicha, byle utrzymać to słowo jak najdalej od siebie. Słowo wstydliwe jak kleks, na który kiedyś w potocznej polszczyźnie mówiło się przecież „żyd”. Niefortunna plama, którą trzeba wymazać, wywabić, więc lepiej go unikać. To zgrabny koncept literacki, ale czasem literackie tropy mogą mylić. Jak prognozy pogody w dobie ocieplenia klimatu.

Żydzi z K. i innych polskich miasteczek zostali przez hitlerowskie państwo niemieckie skazani na zagładę nie dlatego, że byli polskimi obywatelami, ale jedynie dlatego, że byli Żydami. To przerażający sens holokaustu, motywowanej rasizmem zagłady. Rozumiem więc tych, którzy boją się, żeby nie został on pozbawiony swej grozy, zagadany – „bo przecież wszyscy cierpieli, były inne zagłady”.

Ale jednak: czy rezygnując z przypominania, iż znaczna część pomordowanych Żydów to byli obywatele Rzeczpospolitej, nie dokonujemy innej redukcji? Czy nie wyrzekamy się ich powtórnie? Nie wypędzamy raz jeszcze? To byli nasi współobywatele i wszystko dobre czy złe im uczyniliśmy, uczyniliśmy sobie. Po prostu.

***

Przez wieki mieliśmy wspólną historię, mimo odrębności i obcości. Nie wszyscy Żydzi chcieli się asymilować, nie wszyscy Polacy chcieli takiej asymilacji. Ale inność, różnorodność była w Rzeczpospolitej przynajmniej tolerowana. I dawała jej siłę.

Wszelkie generalizowanie jest ryzykowne, czy jednak nie działo się tak, że gdy tolerancja się kończyła, gdy odrzucaliśmy inność i różnorodność, nadciągały katastrofy? Nacjonalizm zakładał mundur, wdowy czarne suknie, a heroiczne klęski stroiły się w pawie i kogucie pióra masochistycznego mesjanizmu.

Każdy, także polski, mesjanizm jest zazdrosny o swą wyjątkowość. Jak w złowieszczo dowcipnym memie po monachijskiej wypowiedzi polskiego premiera: Ziemia jest za mała na dwa narody wybrane.

***

Jakbyśmy byli zmęczeni. Znów prawie trzydzieści lat wolności, odzyskanej cudem, jakżeby inaczej. Śniliśmy o raju, który zbudują nam inżynierowie i ekonomiści. Doczekaliśmy się dumnych ze swego cynizmu inżynierów dusz i bankierów słów, wyspecjalizowanych w „zarządzaniu konfliktem”.

Może gdybyśmy nie lekceważyli tak humanistyki, choć nie znosi ona złotych jajek z niespodzianką? Nie, to tylko stare inteligenckie złudzenie, bo przecież nawet studia historyczne na porządnym uniwersytecie nie chronią przed głupstwem: przed zrównywaniem zbrodni katów ze złem czynionym przez ofiary ze strachu, dla ratowania życia.

Ale przecież nie o wiedzę, lecz o władzę toczy się ta gra.

***

Wrona na trawniku w końcu przebiła się przez zlodowaciałą skorupę, odkrywając brudnożółty piasek. Kiedyś piaskiem posypywano krew na arenie albo słowa spisane atramentem, żeby się nie rozmazały, nie straciły ostrości, nie brudziły.

Po kilku ledwie dniach lód odpuścił słońcu, ciepłemu już, wiosennemu. Śnieg też stopniał, ale na chodnikach i jezdniach pozostały białe plamy zaschniętego słonego błota. Wkrótce zmyją je pierwsze ciepławe deszcze. Ale wciąż można się przeziębić.

Wiadomo: marzec miesiąc niebezpieczny dla Polaków, jak wszystkie. Zdarzało się, że marcowa aura budziła zamrożone bestie. Teraz też słychać, jak ryczą i bluzgają. Są mniej malownicze niż lute z powieści Dukaja. Nie literackie, lecz rzeczywiste.

Groźne.

 

 

 

 

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury