Blogi Muzeum Literatury
GADANIE
Data dodania: 3 listopada 2020

Wiem, to dzielenie włosa na czworo, ale jest czas manifestowania i jest czas gadania. W moim chronosie już ten drugi, nie nadążyłbym już zresztą za tempem spacerów młodych gniewnych.

Swój gniew wyrażają jasno, mocno i wulgarnie. Się manifestuje, się krzyczy. Mordercy, gestapo, krzyczeliśmy do zomowców, a do komuny – precz. Dziś tamte epitety zastąpiło mniej literackie wypier*****. Może po prostu czas dziś mniej patetyczny, bardziej telegraficzny, stąd inna poetyka.  A raczej memotyka. Może nie wystarczy już tylko bitnie, trzeba dobitnie.

Rozumiem więc potrzebę chwili, jak ktoś napisał obrazowo na fejsbuku (staram się nadążać, choć i tak wiem, że doświadczenie i metryka skazują mnie na dziadersowanie – neologizm Jacka Dehnela), jak więc ktoś tłumaczył: jeśli łapią cię za kostkę, to krzyczysz „won”, ale jak za krocze, to wołasz „wypier*****”. Do mnie taka argumentacja przemawia, wolę zresztą szczery, spontaniczny bluzg od świętoszkowatego pięknosłowia.

Wulgaryzmy nie oburzają mnie tak bardzo może także dlatego, że wychowałem się w dość bandyckiej dzielnicy, Żoliborz to nie był na pewno. Ale też nic na to nie poradzę, że pamiętam czasy, gdy demonstrowane dziś  hasła hałasowały jeszcze głównie na trybunach stadionów i w zakazanych bramach.  Wówczas gdy wulgaryzmy pojawiały się w innym kontekście, w innym, bardziej „kulturalnym” otoczeniu, zaskakiwały retorycznie i zyskiwały moc,  biorącą się z literackiej ironii, a nie z liczby gardeł je skandujących.

Jak w anegdocie, którą przypominam co jakiś czas, bo dobitna właśnie. I zabawna, przynajmniej mnie wciąż bawi.

Działo się to przed niemal czterdziestu laty, stan wojenny właśnie został zawieszony, ale dyndając tak sobie nad nami, wciąż rzucał cień. Było i straszno, i śmieszno. Na uczelniach odwieszono właśnie samorządność, dość wybujałą w czasie solidarnościowej rewolty. Żeby jednak studentom i innym elementom głupoty nie przychodziły do głowy, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego próbowało sprawić, żebyśmy się nie nudzili.

Pomysły komisarzy od nauki były równie finezyjne, jak te stosowane przez zawodową kadrę wojskową wobec żołnierzy służby zasadniczej: wojsku trzeba znaleźć jakieś zajęcie, żeby głupoty nie przychodziły mu do głowy.

Wiem, bo zostałem wtedy wybrany przez studentów polonistyki jako ich reprezentant w senacie uniwersytetu. A jakże, senator, z wyboru, tajnego i powszechnego, któremu poddałem się po raz pierwszy i ostatni w życiu.

Obrady senatu były długie i nużące, aż do nudności zdroworozsądkowe  administrowanie, którego hasłem przewodnim było „zachowanie materii”. Taka pozytywistyczna postawa, w której chodziło o to, żeby robić swoje i zachować przyzwoitość, nie prowokując jednak komunistycznej władzy do jeszcze większego ograniczania akademickiej wolności. Czyli, mówiąc dobitnie, brania za pysk. My, młodzi, nie mieliśmy w pamięci marca 1968 ani gierkowskiej smuty z pozłotką, tylko krótki karnawał solidarnościowy, byliśmy więc radykalni, a ostrożność naszych profesorów śmieszyła nas i mierziła. Fakt, czasem naprawdę przesadzali.

Pamiętam posiedzenie, na którym przez dwie, może trzy godziny szacowne gremium dyskutowało o ministerialnej propozycji wprowadzenia na pierwszym roku wszystkich kierunków studiów zajęć z … higieny osobistej. Może zresztą chodziło o zajęcia z „bezpieczeństwa przeciwpożarowego”, w każdym razie o coś, co może i nie wprawiałoby w osłupienie, gdyby było przeznaczone dla klas pierwszych w szkołach podstawowych.

Nam, studentom i doktorantom, wydawało się, że ten punkt programu wywoła salwę śmiechu głośną niczym wystrzał z „Aurory”, tymczasem szacowni docenci i profesorowie zupełnie serio zastanawiali się, jak odpowiedzieć,  by nie zdenerwować ministerialnych idiotów, co – zdaniem tych ostrożnych – mogłoby narazić akademicką materię na represje. Dyskusja skończyła się kompromisem, zalatującym nieco zgnilizną, a na pewno asekuranckim – ponieważ nie dało się w senacie uzgodnić stanowiska, jego podjęcie zepchnięto na niższy szczebel uczelnianej samorządności, zlecając radom wydziałów wypracowanie stosownej formuły.

Nie wiem, jak gdzie indziej, ale Rada Wydziału Polonistyki zajęła się problemem na serio. Stronnictwo zwolenników elastyczności pozwalającej „zachować materię” wydawało się być w przewadze, szacowne panie profesor i panowie profesorzy przemawiali długo i mądrze, krzywiąc się znacząco – obrzydzenie ogarniało jednocześnie i znaczące, i znaczone – ale szukając jednak słów łagodnych, które idiotyzm pomysłu wprowadzania zajęć z czystości dla studentów przekazywałoby tak, by proponujących je idiotów nie nazywać po imieniu, przeciwnie, pozwolić im zachować dobre samopoczucie mimo odmowy.

Dla nas, młodych, było jasne, że tamci już mają wyśmienite samopoczucie, ministerialnym  komisarzom zapewniał je sam fakt, że tak uczone głowy zajmowały się serio i z obawą ministerialnymi debilizmami.

Jak się okazało, nie tylko my byliśmy tego zdania. Gdy wypowiedzieli się wszyscy zwolennicy ostrożnego dobierania słów o głos poprosił Adam Weinsberg, erudyta i językoznawca wybitny, znany też wszystkim z ostrości sądów i ciętego języka, stojącego w niejakiej sprzeczności z jego dobrodusznym, a jak twierdzili nawet niektórzy hipopotamowatym, wyglądem.  Wszedł wolno na katedrę, rozejrzał się po sali, aż ucichła zupełnie  i tubalnym, niskim głosem zwrócił się do szacownej rady z dostojną kurtuazją:

Szanowne Panie Profesor, Czcigodni Panowie Profesorowie, Drodzy adiunkci, asystenci i studenci! Ja też uważam, że należy chronić materię, nie narażać ani nas, ani uniwersytetu na represje i złość władzy. Dlatego też proponuję, by z pierwszego zdania naszej odpowiedzi wymazać określenie: wy skurwysyny!


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury