Słowa zdradziecko łączą się za plecami
I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią
Witold Gombrowicz „Ślub”
Znacie? To posłuchacie, bo warto, Dorota Landowska wielką aktorką jest, a biografia Stryjeńskiej też niesamowita, żeby nie używać większych słów. Już wkrótce, opowieść o miłości ponad stan, samotności i szaleństwie, w muzeum człowieka, który mówił o sobie: „zupełnie niezdolny byłem do miłości. Miłość została mi odebrana na zawsze”. Ironia we Wsoli czai się wszędzie, za każdym krzakiem wokół stawu.
Rzecz będzie więc o uczuciach, przetworzonych w sztukę, czyli zupełnym przeciwieństwie niedawnych walentynek, które są sztuką przemieniania emocji w pieniądze. Ów zabieg dokonuje się z miłości do biznesu, perwersyjnie, w dzień patrona chorych na epilepsję i inne objawiające się gwałtownie przypadłości.
Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, mówi tytuł filmu Zanussiego, i miłość też nie jest tu bez winy.
***
Tak się złożyło, że 14 lutego spędziłem w tym roku w szpitalu, bezboleśnie, bo jako osoba towarzysząca wizycie tylko kontrolnej. Pozwoliłem sobie nawet na luksus pozostawienia mojej podopiecznej (bardzo by się obruszyła na to określenie) w kolejce przed gabinetem onkologa, by znaleźć bardziej przyjazne miejsce. Wiedziałem, że sobie poradzi i rzeczywiście, gdy zajrzałem po godzinie, ledwo wychynęła z wirów opowieści, jak zwykle znalazła słuchaczy i sama stała się słuchaczką.
Ludzie w kolejce do lekarza karmią się swoimi opowieściami, tak podobnymi do siebie, nawet zakończeniem, prawie szczęśliwym, przecież opowiadający wciąż je jeszcze opowiadają. Choroby, rodzina, żałosna młodość, której żal, stary, popsuty świat, wcale nie wyrywają sobie tych opowieści z serca i pamięci, z trudem i bólem, jak zwykło się uważać. Nie, mają je przygotowane, jak kanapki zabrane do szpitala na długie czekanie, zawsze to wychodzi taniej niż zawinięta w folię bułka z serem i jajkiem, kupiona w szpitalnym bufecie.
***
Uciekłem więc, by poszukać odrobiny samotności, prawie tu przecież nieosiągalnej nawet dla zdrowych. Najpierw na parter, korytarz wydawał się pustawy, prowadził na kardiochirurgię. Obok, wejście przy wejściu, kaplica Matki Bożej z Lourdes. Potrzeba cudu, niewątpliwa, pytanie tylko, które operacje na otwartym sercu są bardziej niebezpieczne.
Dokładnie na wprost kaplicy jej rewers, materialny, prawie zmysłowy, na stoiskach i wieszakach feeria barw i kształtów, raczej plus size, majtki, biustonosze, nocne koszule i koszulki, halki, szlafroki. Przegrzebki w drucianych koszach i na wychudzonych wieszakach, wszystkie w bieliźnianych beżach, szarościach, bielach, i różach oczywiście, w nadmiarze raczej usypiającym zmysły, chyba że ktoś lubi przesadę albo stare kino Ettore Scoli.
Szybko przeniosłem się wyżej, po schodach, na windę czeka się tu dłużej niż na diagnozę, zresztą jestem zdrowy. Pierwsze piętro, wygodne krzesełka na korytarzu, w lekkim przeciągu, udowadniającym, że jednak jest stąd jakieś inne wyjście, nie tylko na poziom minus jeden.
Na korytarzu w wielkich donicach palmy, rododendrony, paprocie, mech, ocieniający błyskawicznie staruszki, gdy zatrzymują się, nagle zamarłe, zagubione w tej dżungli, w labiryncie przypominającym jako żywo te z wnętrz piramid, wystawianych śmierci. I kogo tu pytać o drogę?
***
Ten korytarz prowadzi z oddziału ratunkowego na inne, pozwalające chorować mniej pospiesznie. Dużo dziennego światła, prawie cisza, tylko czasem wiozą jakiegoś pacjenta – nie wiedziałem, że choroby mogą mieć tyle kolorów, siny, czerwony, biały, zielony, żółty, fascynujące, takie kolorowe zakończenie, mimo wszystko.
Chorych na łóżkach z kółkami przewożą najczęściej rozszczebiotane praktykantki, chichoczące do iphonów, swoich i cudzych, albo salowe, nie takie już młode, więc doświadczone. Głośno opowiadają jakieś historie, niemiłosne, sądząc z fragmentów, bo wiesz, co on o niej wypisywał i rozsyłał, chyba chciał się rozwieść, może miał młodszą, albo dosyć. Między kolejnymi przejazdami szpitalnych konwojów następuje chwila ciszy, dłuższa na szczęście niż minuta. Trzeba zajrzeć w kolejkę, czy się wzruszyła.
***
Przed gabinetem bez zmian, opowiadają, wciąż, w najlepsze, choć przecież najgorsze. Tu historie też raczej niemiłosne, pamiętam jednak tamtą parę, potwierdzającą regułę. Ona w kolorowej chustce, która to już chemia, on przy niej, tak wyraźnie przy, zdecydowanie, nie odchodzi prawie ani na moment. Ale też opowiada, chętnie, jaka to ona dzielna i że on z nią, nie może odejść, zostawić, zawsze razem, cały czas, a czasem to ona nie ma siły zjeść, a nawet się uśmiechnąć.
Nie uśmiechała się i wtedy, gdy opowiadał, milczała, może nie miała sił, rzeczywiście. Ale mi, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że ona jest zmęczona, potwornie zmęczona nie tylko chorobą, ale i jego dobrocią, i obecnością, i mówieniem tych wszystkich dobrych rzeczy, tymi wyznaniami.
Miłość wcale nie musi być dobra, myślałem o nich i nie tylko o nich, szczególnie ta wielka, zachłanna, zaborcza, która kończy się szaleństwem. Banał, ale gdy poświadczony, przeżyty, przestaje być banałem. Może nawet przemienić się w sztukę, monodram, jak ten o Stryjeńskiej, tylko nie każdy ma szczęście do autora, choć każdy jest samotny, jak we wsolskim śnie Gombrowicza.
Tamtą parę obserwowałem z jakąś zawziętą ciekawością, chorą, kołatały mi się strzępki opowieści, myśli niewymyślne, gdzieś pewnie zasłyszane, trywialne, ale natrętne. Że szczęście to nie jest uczucie dane wszystkim po równo, na szczęście, zawsze ktoś kocha bardziej, nawet jeśli kochają oboje. A czasem przecież jest jeszcze ktoś trzeci albo jest lęk przed nazywaniem, przed szczerością i doprawdy nie wiadomo, co lepsze, bo może rzeczywiście lepiej nie opowiadać o dobroci, nie wypowiadać tych wszystkich dobrych słów, nie kusić losu, nie prowokować szaleństwa, odrzucenia, końca szybszego niż początek.
O tym wszystkim myślałem i teraz, w tym małpim gaju, dziwnie zielonym w sterylności szpitala i choroby, wcielonej w ciche postaci poskręcane lub wyciągnięte, równie sztucznie, na szpitalnych łóżkach turkoczących po rozświetlonym korytarzu. Wjeżdżający w tę jasność przymykali powieki, jakby odmawiali już randki ze zbyt mocnym słońcem.
***
A następnego dnia równie jaskrawe światło z trudem przebijało się przez kawiarnianą szybę, odsłoniętą przez życzliwą kelnerkę, która zabrała mi sprzed oczu zwiewną firankę z czerwonymi serduszkami, usychającymi na niej od wczoraj. Siedziałem tam, póki słońce nie zaszło nad ulicą, tonąc w błękitniutkich, niemal białych obłoczkach, wyglądających jak poszarpane kawałki waty cukrowej. Czerwone promienie zabarwiały je majtkowym różem, ślicznym jak nie wiem co, i dobrze.
Ironia, która porzuciła mnie na moment, wróciła z tym właśnie obrazkiem. Tak, to jest to, co czasem ratuje przed beznadziejną śmiesznością i zdziecinniałym sentymentalizmem, ten landszaftowy kicz, rozmazany jak różowe pasmo na brzegu kieliszka, ściekające wolno na dno, którego już nie warto napełniać.
W końcu i tak wszystko stanie się literaturą. Rozmaże się w pamięci, jak ciemność, ledwie podświetlona żółtymi latarniami ulicznymi, zmęczona już zimą, próbującą wcisnąć się do dusznego wnętrza przez brudne kawiarniane okno.
Nie my mówimy słowa. To one mówią nas.
Są książki, które przychodzą w samą porę, dosłownie, jakby autor znał dobrze swojego czytelnika, zawsze tego jednego. Styczeń we Wsoli to pora książek, kurier przynoszący paczkę z wydawnictwa jest więc widokiem tak codziennym, jak chmury, które wcześniej czy później odbiorą nam słońce. Tego dnia pojawił się także, z kilkoma paczkami, ale jedna była wyraźnie mniejsza, więc raczej nie mogła pomieścić ośmiu egzemplarzy dzieła zgłaszanego do Nagrody Gombrowicza.
Czyżby ktoś wydawał jeszcze coś poza debiutami?
***
Dzień nie był dobry, od rana, żadnych szans na słońce. Na trawnikach przedwczorajszy śnieg, przewiany i topniejący, z trudem przykrywał skiszoną trawę, wyglądały jak wywalone sprzed drzwi wielkie szmaciane wycieraczki, zbutwiałe, poprzecierane i postrzępione. Namokłe namioty magazynów po drugiej stronie ulicy Gombrowicza domagały się czyszczenia lub wymiany równie niemo jak zwykle, ale znacznie wymowniej. Czekało mnie mnóstwo biurokracji, zaległej, innej nie ma, a także kilka telefonów żebraczych, budżet domagał się zapięcia.
Od razu, na dzień nie dobry, dowiedziałem się, że T. ma SN, cholerne litery, skrywające wyrok, odłożony w czasie, jak wybuch granatu z odwleczoną i zapodzianą gdzieś zawleczką.
T. jest prawie w moim wieku, chodząca pogodna witalność, nawet sportował się jeszcze po pięćdziesiątce. Ale to w tym przypadku nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, ma je tylko ślepak – przypadek. Rzecz nie do przyjęcia w świecie opętanym zdrowiem tym bardziej, im bardziej go traci, opętanym ideą niekończącej się młodości, giętkiej i atrakcyjnej, podległej przykazaniom zdrowego trybu życia, fizycznego i psychicznego. Bądź szczęśliwy albo giń, dziś nie bierzemy jeńców.
Ze zdrowym stylem życia mam osobiste porachunki, bo przed kilkunastu laty rzuciłem palenie. Ostatniego niewypalonego papierosa żal mi do dziś, czekałem w kolejce do kardiologa, ale nie chciało mi się wychodzić przed budynek, październikowe wieczory były już zimne. Zapalę po wizycie, pomyślałem. Z gabinetu jednak wyjechałem prosto do szpitala, parę dni później w łóżku na odcinku ratunkowym złożyłem przyrzeczenie, że rzucę, strach takie złamać.
Teraz, po prawie dwudziestu latach, ochota, żeby zapalić, czasem wraca. Zdarza się, że czuję wręcz głód nikotynowy, ale tylko wtedy, gdy jest mi naprawdę dobrze. Czyli na szczęście rzadko. Tani paradoks.
Tani jak całe to gadanie o wieku, chorobach, umieraniu, że biorą już z naszej półki, od pewnego czasu, całkiem szerokim gestem. Albo jak tłumione, bo przecież nie wypada, westchnienie ulgi, że to jeszcze nie ja, choć świst kosy słychać całkiem blisko. A może to tylko wiatr w szparach okiennych gwiżdże na wszystko?
Sentymentalne gie, kocopoły*, ale wobec fizjologicznego bólu i śmierci nawet Gombrowicz bywał stylistycznie bezradny jak zabobonna, rozhisteryzowana baba.
***
Ja na taką sentymentalną ulgę jestem już chyba za stary, nie działa na mnie, nie uspokaja ani pociesza. Co tu dużo mówić, przeszedłem w stadium następne i moja wyobraźnia popada czasem w stan paniki, gdy zaczynam myśleć o bezruchu i bezdechu, ostatecznym, bo w życie po życiu coraz trudniej mi wierzyć.
Ta panika nie jest – choć może to i tak wyglądać – objawem brzydkiego starzenia się czy hipochondrii. Nie bierze się nawet z chęci epatowania znużonej widowni, choć przyznaję, że drażnienie eschatologiczno-lirycznym gadaniem bywa czasem zabawne, szczególnie gdy młodość udaje, że słucha albo, zdenerwowana, szuka zdroworozsądkowych argumentów, na odczepnego.
Zresztą lepiej, a na pewno łatwiej, filtrować to wszystko ironią, flirtować z nią, obracać w lekki żart ciężkie przerażenie, że tyle jeszcze spraw niedokończonych, tekstów nie napisanych, uczuć nie wyczutych do końca, a nawet jeszcze nie odkrytych, i że jak to wszystko tak zostawić, co z tego, że taka kolej, kolej też się czasem spóźnia. U nas nawet dość regularnie.
Tym, którzy wiedzą, a raczej wietrzą w metalicznym styczniowym świście początek ciągu dalszego, być może jest trochę łatwiej, bo nie da się wykluczyć, że ciąg dalszy nastąpi. Ale też łatwiej tylko trochę, bo oni mają swoje podwójne rachunki, podwójną księgowość, która nie zawsze się zgadza, jako w niebie, tak i na ziemi.
To, co można zrobić jeszcze tu, w jedynym pewnym życiu, które niestety nie jest snem, to znaleźć sposób, język, słownik i gramatykę, by mówić o tym wszystkim, o żalu, o lęku, o chwilach radości i spełnienia, na zawsze już podszytych bólem, o utracie sił i o bezsilności kolejnej utraty. Znaleźć styl, odpowiednio miękki, by malował półcienie i odpowiednio twardy, by w karbach trzymał łzawy kicz, gdy opowiadamy, jak toczymy się z górki.
Do mówienia O TYM potrzeba stylu stwardniałego, lakonicznego, ale pozwalającego jednak wypowiedzieć się przerażonemu życiu. Trzeba znaleźć takie zdania, w których powie się to, co chce i ani słowa więcej, w których opowie się strach, skrywając zarazem jego wstydliwą dosłowność.
Jednym słowem, trzeba stwardnieć, twardym być, jasne – ale przecież być, czyli mówić. A skały milczą.
***
Ta najmniejsza paczka adresowana była do mnie, imiennie. W środku książka Mariana Pilota wydana niedawno przez Wydawnictwo Literackie, z dedykacją autora, krótką i serdeczną. Nienowe, ale ważne prozy mistrza polskiej mowy peryferyjnej. Wznawiają, znaczy pamiętają, choć przecież można dziś odnieść wrażenie, że polska proza jest jedną wielką, rozpisywaną co roku na pół setki wydawnictw, nowością.
Dla mnie największą prozą Pilota pozostanie już chyba Pióropusz. Nie dlatego, bym wątpił, że wiekowy autor (rocznik 1936) jest w stanie napisać kolejną wybitną powieść, nie, chodzi o co innego.
Trudno byłoby po raz drugi zamknąć tak wielki ładunek egzystencjalny i emocjonalny, tak intensywne doświadczenie życia w formie równie oszczędnej, co precyzyjnej, w języku, który akrobatycznie porusza się między ostrością i szaleństwem, nędzą i przepychem, metaforycznością a komunikatywnością.
Trudno byłoby ponownie zapisać ten garb w języku, który mówi o życiu i śmierci tak jasno i głęboko, nie wstydząc się ani ubabranej gnojem fizjologii, ani zasmarkanej od płaczu, dziecięco naiwnej wiary i któremu jednocześnie udaje się uciec przed banałem.
Książka, którą przysłał mi Mistrz, nosi tytuł Życie. Sposób użycia, przywołujący nieco wstydliwą dziś funkcję literatury, w której – naiwny albo i nie – czytelnik poszukuje właśnie sposobu. Nie recepty na dobre życie czy szczęśliwą długowieczność (te łatwo znaleźć w poradnikach i na jakże stosownych kursach), ale właśnie sposobu mówienia o tym życiu tak, by się i z nim, i z jego końcem łatwiej godzić. Przynajmniej ja takiego sposobu szukam.
***
W wydanych przed dwoma laty Niebotykach, przedziwnym zbiorze mniejszych i większych próz Mariana Pilota, znalazłem takie zdanie: U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana. Niespiesznie rozmawialiśmy o codziennych jakichś domowych sprawach.
Długo tego zdania, a formalnie dwóch, rozpoczynających fragment zatytułowany ZMARTWYCHWSTANIA, nie musiałem szukać, bo otwierają one całą książkę. I znacznie więcej.
***
Panu Marianowi jeszcze nie odpisałem z podziękowaniem. Bo jak tu zacząć list do kogoś, kto w jednym zdaniu potrafi zmieścić całe życie?