Blogi Muzeum Literatury
Archiwum listopad 2018
Data dodania: 20 listopada 2018

…również w epoce kultu rozumu poeta zawsze był pszczołą, ponieważ „bredził” w mowie niepodobnej do języka codziennego; ponieważ przemieniał kwiaty w miód, to znaczy chwile w wieczność.
Ryszard Przybylski „Klasycyzm, czyli …”

Tak było, naprawdę, w połowie listopada, tej lepszej, bo słonecznej. Wystarczył jeden dzień bez samochodu. Nie miał mnie kto podwieźć, więc wracałem autobusem, podmiejskim, linii A, to naturalne, że tu we Wsoli zaczyna się alfabet, z przystankiem przy muzeum Gombrowicza. Aby dotrzeć do przystanku w kierunku R., trzeba przejść na drugą stronę trasy numer siedem, w jednym z dwóch miejsc, jednakowo oddalonych od muzeum. Wybrałem drogę koło kościoła, która najpierw cofa się wbrew kierunkowi jazdy, nawraca dopiero po drugiej stronie ruchliwej szosy.

Zaczęło się jeszcze przed przejściem, czerwone światło pali się tu długo, zwłaszcza jeśli nikt nie naciśnie przycisku, nazywanego śmiesznie i fachowo wzbudzaczem. Biły dzwony, a z kościelnych drzwi wychodzili ostatni żałobnicy. Miejscowi, jak co dzień zamieniający zasiłki w wino tuż obok plebanii, oderwali się od ściany sklepu, żeby sobie popatrzeć.

Czoło konduktu utknęło przed pasami, sześciu mężczyzn dźwigających trumnę przestępowało z nogi na nogę, tak ciężar przez chwilę wydawał się lżejszy. Pogrzeb na światłach nie ma pierwszeństwa, jak chociażby karetka na sygnale ścigająca się ze śmiercią, więc zmarły po raz ostatni musiał poddać się prawu żywych.

Kondukt spotkał się z falą samochodów w tym krótkim momencie, gdy ruch na skrzyżowaniu zamiera, bo dla obu stron świeci czerwone, żeby ryzykanci zdążyli zjechać z drogi tym bardziej przywiązanym do życia. Blaszana rzeka ruszyła po chwili, okadzając trumnę spalinami. Siłą rzeczy, nie tylko ostatecznych, na chwilę stałem się częścią żałobnego orszaku, rozstaliśmy się zaraz za przejściem, ostatnia droga prowadziła prosto, moja w lewo, wzdłuż trasy szybkiego ruchu.

Przystanek był wiecznie zaśmiecony i wypaprany sprejem, choć z trzech najpopularniejszych polskich skrótowców wymalowano tylko jeden: CHWDP, bo kto by tam bazgrał na murach PKO czy NMP. Oczekiwanie było nawet przyjemne, samochody wyły co prawda i smrodziły tuż obok, ale listopadowe słońce grzało jak letnie, musiałem nawet zdjąć kurtkę, okazała się nagle kolejnym dowodem na ocieplenie klimatu.

Dyskusje klimatologiczne staja się coraz modniejsze, a argumenty przy rodzinnych obiadach miewają siłę słynnych dowodów na istnienie Boga, tyle że jest ich więcej, każdy bez trudu może podać przynajmniej siedem własnych przykładów i anegdot. Bo i dzieje się teraz w powietrzu coś dziwnego i niespotykanego dotąd.

Na przykład tamtego dnia, przecież już listopadowego, do mojego gabinetu wpadła pszczoła. Okien nie zamykam nawet zimą, więc czasem muchy, wybudzone z diapauzy słońcem, próbują wydostać się na zewnątrz i wpadają w pułapkę między ramami podwójnych okien. Rano znajduję je martwe, leżące z rozczapierzonymi w górę odnóżami i rozłożonymi skrzydłami.

Tym razem była to jednak pszczoła, pewnie jedna z tych, które ogrzewają w ulu zimowy kłąb. Oszukana prawie letnim słońcem, wyciskającym z roślin ostatnie zapachy, rozbudzona, tłukła o szyby, potem wracała, i znowu. Uderzyła nawet w ekran komputera, muszę widocznie zmienić tapetę na mniej barwną. Wyleciała dopiero, gdy otworzyłem okno na oścież. Pewnie nie przeżyje nocy, pomyślałem, za zimno.

W autobusie było za to gorąco, słońce słońcem, ale jest listopad, więc trzeba się dogrzewać. Promienie z trudem prześwietlały brud na szybach, w końcu mieliśmy już za sobą tydzień jesiennej, październikowej pluchy. Nie chciało mi się gadać ze znajomym kierowcą, wykorzystałem moment, gdy na następnym przystanku pokazało się kilkoro oczekujących, zrobiłem im miejsce, przesuwając się w głąb autobusu. Pojazd był klimatyzowany, więc zakręconego na śrubę okna nie dało się otworzyć. Przytknąłem czoło do szyby, była trochę chłodniejsza.

Jechaliśmy jeszcze przedmieściem. Za oknem byle jakie, byle większe, tablice reklamowe, szyldy autokomisów i składów budowlanych, nieskoszone zarośla na jeszcze pustych działkach oznaczonych kawałkiem dykty z numerem telefonu, chałupy i domki ocieplane faliście albo styropianem w bieliźnianych kolorach – to wszystko równie dobrze mogło prowadzić do R., jak i do każdego innego miasta. Wyglądało, jakby polskie miasta postanowiły zamaskować się przedmieściami, by wróg, kiedy przyjdzie, a przecież zawsze kiedyś tutaj przychodzi, nie mógł rozpoznać, która to miejscowość rozpościera się przed nim, rozkłada przy ziemi w geście chwilowej uległości, jak szczeniak przed starszym kundlem.

Na kolejnych światłach, zatrzymywały nas dzisiaj wszystkie, też jakby się zmówiły, zobaczyłem coś nieoczekiwanego. Pomyślałem najpierw, że muszę zmienić okulary, bo po tych kilku godzinach z książką i komputerem rozmazują mi się szczegóły. Ale to nie była wina wzroku, podeszli bliżej, więc widziałem dobrze, matka i dziecko, na przejściu. Ono zsunęło czapkę na koniec głowy, też było mu za gorąco, ociągało się, odwracało, zerkając na obły przedmiot, który ciągnęło za sobą na szarym kablu jak na smyczy. To była mysz, tak, nie myliłem się, dzieciak zabrał na spacer komputerową myszkę.

Zacząłem więc uważniej i podejrzliwiej przyglądać się mijanym obrazom. Za rowem po drugiej stronie ulicy robotnik w czerwonym kombinezonie trzymał oburącz grubą linę w kolorze gliny, jakby prowadził na smyczy małą, zieloniutką koparkę w wieku mamucim. Dwaj inni pchali przed sobą wielką szpulę z kablem, wyglądali jak krasnale wykradające z komody czarną nitkę, stalowa igła tkwiła już w konstrukcji zabezpieczającej wykop.

Dalej trzy stare kobiety, pochylone, więc nie widziałem dobrze jak stare, sprzątały otoczenie błękitnej kapliczki z matką i dzieckiem, wichura porozrzucała postawione na ich chwałę plastikowe chryzantemy i lilie. Zbierały je z ziemi dziarsko jakby nigdy między kręgami nie objawiła im się żadna przepuklina.

Chłopak w autobusie zdjął dłoń z karku dziewczyny i przeżegnał się pospiesznie. Ona, choć autobus minął już figurkę, zrobiła to samo ręką uwolnioną z jego drugiej dłoni, a potem znowu spletli palce i złożyli je między jej udami. Doprawdy, Bóg jest miłością, pomyślałem i przez chwilę wcale nie wydawało mi się to ironiczne.

Teraz za oknem nie było ludzi, za to daleko od szosy, przy bocznych uliczkach tłoczyły się domy jak marzenie. Powstały rzeczywiście z marzeń tych wszystkich zaradnych i zapracowanych tak bardzo, że nie mają czasu w nich pomieszkać, ledwo zdążają przecież na przykrótki sen, bez snów. Te nowe osiedla to życie na kredyt, i śmierć na kredyt, cała ich przyszłość. Na dywidendę po życiu i grzechów umorzenie nikt tu pewnie nie liczy.

Wysiadłem tam, gdzie zwykle. Na przystankowej wiacie widniał napis inny, już nie skrótowy, choć też popularny. Radomiak pan…, namazał jakiś kibol, ostatnia litera uciekła pewnie razem z nim, wypłoszona przez przechodniów lub przejeżdżającą przypadkiem straż miejską.

Robotnicy, którzy sprzątali parking przy sądach opodal przystanku, przeklinali głośno i dosadnie. Wiatr nieustannie zaganiał w ich stronę liście spadające w pobliskim parku. Mieli czerwone kurtki, a żółtozielona zamiatarka była niewiele mniejsza od tamtej koparki. Bluzgi przebijały się przez warczenie silnika, wystarczająco jednak głośne, by zagłuszyć modlących się za dusze przy figurce na skraju parku.

Na przejściu przez jezdnię, podwójnym, bez świateł, więc szerokim i niebezpiecznym jak rzeka, matka poganiała córkę, dźwigającą wielkie siaty, wracały z grzebalnika albo z mopsu. Ubrane dziwacznie, w stylu eklektycznym, delikatnie mówiąc, omawiały łupy, ze znawstwem rozprawiając o modzie, może nie najnowszej, ale dzięki nim nieprzemijającej.

W sklepie „po schodkach”, koło mojego bloku, nie było kolejki. Fryzjerka z niedawno otwartego w tym samym pawilonie zakładu znów wyszła na papierosa. Interes rozkręca się jej powoli, dużo wolniej niż nałóg. Niech pani nie rzuca tu petów, upomniała ją kobieta o twarzy pokrytej liszajami i przetłuszczonych włosach, którą często widuję z okna, zbiera śmieci rozrzucone obok śmietnika, głośno przeklinając. Męczennica czystości, wariuje już nie tylko pogoda i meteopaci.

O barierkę przy schodach opierał się, chyba trzeźwy, znajomy alkoholik. Wódka zniszczyła mu sploty nerwowe, wysztywniła do tyłu tak mocno, że poruszał się wbrew prawu grawitacji, nocny kosmonauta. Tak prawdę powiedziawszy, to myślałem, że już umarł, nie pokazywał się przez długi czas, może odwykł. Teraz stał blady, jakby ktoś rzeczywiście odwinął go ze śmiertelnych prześcieradeł. Wskrzeszenie na ostatnią setkę? Więc zawsze jest nadzieja? Ukłonił się, prawie prostując, ale i tak nie widziałem dobrze jego twarzy, była szarą plamą, już po stronie zmierzchu.

W sumie nie zdarzyło się więc nic nadzwyczajnego, ale jednak ten dzień rymował się zbyt łatwo. Poezja ulewała się światu jak mleko niemowlęciu.

***
Nazajutrz pszczoła wróciła do mojego pokoju, gdy tylko słońce rozgoniło mgłę wokół rosnącego naprzeciw dębu. Wpadła przez ledwo uchylone okno i zachowywała tak, jakby tym razem postanowiła zostać na zawsze. Machałem rękoma coraz szybciej i bezładniej, uciekała i brzęczała mi gdzieś z tyłu głowy, uparta i rozwścieczona, coraz bliższa.

Nie było na co czekać, złapałem leżący na biurku ostatni numer zasłużonego czasopisma literackiego. Z powodu wstrzymania państwowej dotacji numer był mocno spóźniony i podwójny. Na tyle więc gruby, że wystarczyło jedno celne pacnięcie.

Data dodania: 7 listopada 2018

                                                                                                                                              3 listopada, sobota

Zaduszyłem się w tym roku jak nigdy. Ale o tym już ani słowa, bez sensu znów pisać o śmierci, ona pisze nam się sama. Więc lepiej o sprawach pogodniejszych, o leniwym słońcu i cudzej miłości, które dają energię, przynajmniej na jakiś czas.

***

Zdarzyło się to, nic wielkiego, powiedzmy od razu, tuż przed porą dżdżystą, podczas której nawet najwięksi twardziele okręcają szyje kunsztownie zasupłanymi szalikami, wyglądającymi jak węże, które zasnęły w trakcie duszenia ofiary. Na głowy naciągają czapki przylegające do czaszek jak czepki pływackie, wyglądają w nich jak niedorozwinięte grzyby na deszczu, który lada moment przeleje się w potop.

Naprawdę nic wielkiego, po prostu rąbałem drewno, ni stąd, ni zowąd, nieumiejętnie, bo zdarza mi się to niezwykle rzadko. Nie było wyjścia, trafiło na mnie, nie mogłem przecież patrzeć, jak robią to kobiety, z konieczności może i bardziej wprawne niż ja, ale przecież niemłode już, nie wchodząc w szczegóły. Musiałem więc zachować się jak mężczyzna.

Zresztą dobrze jest być prawdziwym mężczyzną, takim naprawdę najprawdziwszym. Prawdziwy mężczyzna ma szansę dostąpić spełnienia jeszcze za życia i stosunkowo łatwo: spłodzi syna, zbuduje dom (a jak nie, to spłodzi kolejnego syna albo i córkę), posadzi drzewo, potem je zetnie i porąbie, a szczapy spali w kominku lub pod kuchnią, z pożytkiem, bez ględzenia o kole życia, symbolice ognia i innych dyrdymałach, czyli bez dzielenia włosa na czworo. Bo na czworo to dzieli się kawałki pocięte na krajzedze, trafiając siekierą w odpowiednie miejsce pionowo ustawionego kloca.

Tak sobie myślałem, tnąc i rąbiąc drewno w dzień od pracy wolny choć powszedni, więc świąteczny tym bardziej. Zębata tarcza piły świszczała i popiskiwała na sękach, aż cierpły dziąsła i zęby. Młode jabłonki, połamał je wiatr, są bardzo twarde, uważaj na palce, drewno może odbić, trzymaj mocno, mocniej, ale siekiera i tak odbiła się od pieńka i wyrwała z ręki, w tył, między szeroko rozstawione nogi, właśnie dlatego staje się w rozkroku. Szybko złapałem rytm, uderzenie w dobre miejsce, prawie w sam środek, ostrze wbite mocno, na sztywno, potem trzy lub cztery uniesienia nad głowę, siekiera z przyczepionym kawałem drewna spada i stuka głucho o pieniek, kawałki rozlatują się na boki, jeszcze za duże, więc powtórka. Bardziej oporne, wyschnięte na kamień, rozłupuje się metalowym klinem. Jest czerwony, ze wstydu lub może ze złości na moją niezgrabność nowicjusza, żartowałem w myślach, antropomorfizując narzędzie.

***

Przekonałem się szybko, że rąbanie wcale nie jest takie trudne, wystarczy ćwiczyć. Znacznie trudniejsze jest bycie prawdziwym mężczyzną. Nieprawdziwy od prawdziwego różni się nie techniką rąbania, ale tym, że nie potrafi rąbaniu oddać się cały, przeciwnie, nawet przy tej czynności myśli, mózgowiec nieufny wobec automatyzmu mięśni. I żeby to chociaż zamyślał się nad techniką uderzenia albo obliczał siłę zamachu, nie, on zastanawia się na przykład nad tym, czy ścięte przed kilku dniami i ociosane z gałęzi pnie są nadal drzewem zachowującym pamięć lasu, wiatru, porannej rosy i osuszającego ją słońca, czy też w zgodzie ze słownikiem są już tylko drewnem, bezdusznym przedmiotem, materiałem oczekującym na obróbkę, truchłem, które ożyje raz jeszcze, ostatecznie, dając ciepło i płomień.

Nieprawdziwość mężczyzny nie prawdziwego bierze się właśnie stąd, iż nie potrafi on zjednoczyć się z zamachem, stać się jednią z uderzeniem, osiągnąć to półboskie spełnienie poza intelektem. Przeciwnie, mężczyzna nieprawdziwy zamyśla się bez umiaru, wymyśla nałogowo, zapisuje w pamięci albo przepowiada ją jak różaniec. Nie potrafi być tak po prostu tu i teraz, no i nieszczęście gotowe.

***

O czym więc, niepoprawnie nieprawdziwy, myślałem w ten dzień  nieoczekiwanie wolny, choć wbrew zamiarom pracowity? Wspominałem inny taki dzień, naprawdę leniwy, z dala od kieratu i netu, dzień sprzed tygodnia, który wtedy wydawał się ostatnim momentem październikowego lata, ale nim nie był, ostatnim nie okazał się nawet i ten przerąbany dzień nieoczekiwanej siekierezady. Lato nie chciało odejść, bawiło się z nami odkładając na później zapowiadany koniec, niepoważne.

Przypomniałem sobie niezbyt istotną scenę, której nie zapisałem zapamiętując tamten, niby-ostatni, dzień. Błahostkę, którą trzeba było odrąbać od głównej opowieści niczym nieobciosany konar, zawadzający przy obróbce, przeszkadzający rozłupywaniu opowiadania na zdania i akapity. Scena ta, wtedy odrzucona, warta jest paru słów choćby dlatego, że zamykała tamten dzień, pogrążony we wspomnieniach jak pierwszo listopadowe wypominki na wiejskim cmentarzu.

Pamiętacie może, jak rozczarowany, opuszczałem Stary Ogród, park od czasów moich spacerów z ojcem tak odmłodzony i porżnięty, że zupełnie nie przypominający tamtego, zapamiętanego w kilku, za przeproszeniem,  archetypizujących się już obrazach. Wygnaniec z raju dzieciństwa, można by pomyśleć, mając skłonności do patosu i hermeneutyki, więc tak o sobie myślałem.  (Czy prawdziwi mężczyźni wspominają tak drobiazgowo, a na dodatek publicznie swoje smarkate lata?).

Przeniosłem się więc, autobusem linii pięć, do innego parku, trochę młodszego i trochę mniej porżniętego – może chronił go geniusz wojenny Tadeusza Kościuszki, którego imię park nosił. Park Kościuszki, mówiło się w skrócie, bo język-ekonom uwielbia oszczędzanie, do granic zrozumiałości. Dla przykładu: czy przyjezdny, odwiedzając po raz pierwszy radomski cmentarz, może nie zastanowić się choćby odruchowo, kim był ten straszliwy Firlej, którego ofiary do dziś upamiętnia nazwa drogi prowadzącej do nekropolii? A tak na marginesie: do ulicy Ofiar Firleja wpada zupełnie boczna uliczka Witolda Gombrowicza, mistrza dygresji i paradoksów.

***

Wracajmy jednak do parku naczelnika. Gdy tam dotarłem, byłem już dosyć znużony tym dniem odpoczynku i rocznicowej refleksji nad przemijaniem, przygniecionej sztampą, bo tak nieuchronnie kończy się wywołanie duchów na zawołanie, z pamięci, nad którą przecież nie mamy władzy. Co w końcu sobie uświadomiwszy, postanowiłem porzucić naturalistyczny sentymentalizm i pójść na kompromis, czyli do kawiarnianego ogródka. Usiadłszy na zacienionej do połowy ławce, pozostałem w ten sposób wciąż wśród drzew i ptaków, mogąc zarazem zaspokajać pragnienie, absolutnie fizyczne, choć w tych okolicznościach może trochę i meta.

Wybrałem miejsce najbardziej w park wysunięte, na trawniku poniżej tarasu, obok pustego na szczęście w dzień powszedni placu zabaw, tuż za ogrodzeniem oddzielającym ławki obsługiwane od tych nieobsługiwanych, i jeszcze zanim kelnerka z zaśpiewem radującym serca miłośników kresów utraconych przyniosła mi pierwsze piwo, za ogrodzeniem pojawił się dość schludny bezdomny, zmęczony tąż samą potrzebą, w której był cały oczywisty. Nie wdając się w słuchanie jego homeryckiej opowieści, spełniłem dwuzłotowy, więc podwójnie dobry uczynek, a potem – odmówiwszy napojenia kolejnego bliźniego niezabliźnionego warknięciem, w którym słów było niewiele, ale i dosyć – zmoczyłem zarost w twardawej, chłodnej pianie, a poczuwszy na języku łagodną gorycz południowego chmielu, mogłem wreszcie oddać się ulubionej czynności, czyli przyglądactwu.

Słońce nachalnością swoją wciąż uciekające od jesieni dawało dobry pretekst, by założyć najcudowniejszy wynalazek człowieka, czyli ciemne okulary, pozwalające patrzeć bez ograniczeń, samemu pozostając niewidzianym. Tak więc, niepodejrzewalny, mogłem spokojnie przyglądać się przechodzącym, a także tym, którzy obsiedli okoliczne ławki, stojące poza strefą pokus i zamówień. Mogłem nawet bezkarnie pogapić się na dwie młode, choć zrobione na pełnoletniość, dziewczęta, co jest przecież zajęciem niebezpiecznie dwuznacznym w dzisiejszych, wcale nie tak znowu ferdydurkicznych, a raczej poprawnościowych czasach. Dziś wystarczy siwa broda i parę krzyżyków na karku, by stać się brzydko podejrzanym, nawet jeżeli Zuzanna nie grzeszy urodą.

Dziewczęcia odziane były niezwykle skromnie, tak pod względem barwy, dostojnej, wręcz żałobnej, jak i gdy chodzi o ilości materiału nader oszczędnie zużytego na sukienki. Dwie małe czarne na stylowej ławce w wyzywającym słońcu, z nogami założonymi jedna na drugą, wycelowanymi czubkami butów w świat, zakładu z którym zupełnie jeszcze nie były świadome. Pochłaniał je inny zakład, inne przedsięwzięcie, nie od razu dla mnie jasne, podobnie jak i ich podniecona radość, zwyczajnie:  dwie dzierlatki nie widzące świata poza swoimi iphonami. Nie wiedziałem więc, co je tak pochłania, ale gdybym zawierzył semantyce i frazeologii, domyśliłbym się, że pochłania je jakiś szatański koncept.

***

Przez kwadrans pokazywały sobie coś w aparatach, muskając ekranik szybkimi dotknięciami, bezwiedne ekshibicjonistki, niewinnie perwersyjne. Po kilku minutach zaczęły rozglądać się wkoło, trochę niespokojne. W końcu ta starsza, a może tylko bardziej rozkobiecona, wstała i ruszyła powoli w moim kierunku, krótką alejką prowadzącą do kawiarni, przysiadając po drodze to na jednej, to na drugiej ławce. Wybrała tę pierwszą, dyskretniejszą, bo przesuwając się lekko, mogła za grubym pniem kasztanowca skryć się przed wzrokiem tamtej młodszej, a może tylko mniej rozkobieconej. Znów pochyliły się nad ekranami telefonów, ożywione, ale spoważniałe.

Pomyślałem, że znudziła im się konwencjonalnie bezpośrednia rozmowa i teraz czatują na siebie w sieci, co nie było tak rzadkie w ich pokoleniu, czułość i bliskość mierzącym w gigabajtach. Ale nie, to było coś innego, starannie zaplanowana akcja, jak z feministycznego filmu sensacyjnego: ofiarą był on, samiec naiwny i ślepy, bo zapatrzony w siebie. Jak w piosence Grechuty, kto nie zna, niech sobie wygugluje.

Chłopak przysiadł się do tamtej, pozostałej w głównej alejce parku jak na głównym planie, a ja stałem się przypadkowym widzem naerotyzowanej pantomimy, pień zasłaniał mi część ławki, więc widziałem tylko jego ręce, niespokojne, nazbyt  przymilne, choć momentami władcze i zaborcze. Dzień się sposobił do uspokojenia, wiatr cichł unieruchamiając park, poległe pod drzewami liście okrywał wilgotniejący cień, jego ręce przyspieszyły, szarpnęły się w jej stronę, ale nie zmysłowo, nie, raczej raptownie i szorstko. Domyśliłem się, że usiłuje zabrać jej telefon, albo może tylko przerwać transmisję, przeznaczoną – jak mogłem o tym nie pomyśleć? – dla tej drugiej, czatującej w bocznej alejce. Zaatakowana nagle, wywijała się sprytnie, ręce obojga wyginały się wbrew fizyce jak w hinduskim tańcu, w końcu poderwali się z ławki, widziałem teraz oboje.

Wsunęła telefon do torebki, wpadł w nią jak w ciemną jamę, nie miał czasu na reakcję, bo oplotła go szybko rękoma, unieruchomiła, zawisając na jego szyi, ozdobnie, teatralnie, jak omdlała heroina w klasycznej operze, kurczowo trzymająca się życia zanim kochanek nie dźgnie jej nożem, rekwizytem przecinającym intrygę w najwyższych rejestrach. Całowali się równie teatralnie, wyraźne, choć zapewne nieuświadomione, wpływy Stanisławskiego. Inaczej jednak niż w porządnej operze on nie pchnął jej ani nożem, ani nawet gestem, odeszli spowolnieni, kolebiąc się lekko.

Wisiała wciąż na nim, teraz u boku, oburącz, jak zapaśnik chcący w klinczu doczekać końca walki. Rozplotła uścisk na chwilę, uwolnioną dłonią pomachała za jego plecami tej drugiej, pozostawianej na ławce. On jakby nie zauważył teatralnego gestu, patrzył przed siebie z uporem, wysztywniony, gdzieś nad głowami przechodniów, i tak w większości od niego niższych.

I wtedy przyszło mi do głowy, że może tylko udawał, może był świadomy tej gry od samego początku? I z ochotą uczestniczył w tym trójkącie na dwie ławki i internet, perwersyjnym jak każde podglądactwo. Ale nie, oni nie uprawiali podglądactwa, nie byli aż tak  anachroniczni, oni pomnażali rzeczywistość, przenosili ją w nową przestrzeń, tajemniczą dla mnie, ledwo dostępną, lecz dla nich oswojoną już dawno, może nawet od dawna  jedynie prawdziwą. Nie można być podglądanym, gdy robi się wszystko, by nieustannie być na widoku, w przekonaniu, że zniknięcie choćby na chwilę z wirtualnego świata jest groźniejsze niż realna śmierć, która nie istnieje przecież, dopóki nie przyjdzie.

Odwróciłem się od nich zanim zniknęli za drzewami, a wtedy ukraińska kelnerka zapytała troskliwie, czy podać kolejne piwo. Boh trojcu lubit’, zażartowałem głupawo i poprosiłem o rachunek.

Czułem, że już dziś jestem wczorajszy.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury