Blogi Muzeum Literatury
Archiwum wrzesień 2019
Data dodania: 16 września 2019

1.

Polska i Argentyna, dwie ojczyzny Gombrowicza, do obu miał stosunek miłosny, więc obie można traktować jako porzucone, zostawione, nieoczekiwanie i bezwzględnie.

 

Nawet złudzenia odjeżdżającego od nich były jak z romansowej opowieści: płynął do Argentyny nie myśląc o emigracji, został tam, gdy okazało się, że do Polski wrócić nie może; a z Argentyny wracał do Europy tylko na chwilę, kilkanaście miesięcy stypendium, nawet kiedy okazało się, że nie ma sił, nie tylko fizycznych, na powrót, to i tak swojego miejsca szukał na Południu.

 

I jak do porzuconych kochanek miał Gombrowicz stosunek bardzo emocjonalny i bardzo krytyczny. Siebie nimi tłumaczył i usprawiedliwiał.

 

2.

Znaków do napisania o tym dano mi niewiele, ale i tak oddajmy ich część Gombrowiczowi, niech mówi tekstem z „Dziennika”, bardzo znaczącym:

 

Burza, jaką nas powitał Atlantyk, nie była taka sobie codzienna (powiedział mi potem steward, że od bardzo dawna taka mu się nie zdarzyła), ocean był wszechzatracający, wiatr dławił i wiedziałem że na tej pustyni szalonej wyrasta już przede mną, wyznaczona kierunkiem naszym, Europa – tak, nadciągała już, a ja nie wiedziałem co zostawiam za sobą. Jaką Amerykę? Jaką Argentynę? Och, co to właściwie było, tych lat dwadzieścia i cztery, z czym ja płynę do Europy? Ze wszystkich spotkań, jakie mnie oczekiwały, jedno było najkłopotliwsze… musiałem się spotkać z jednym białym statkiem… który wypłynął z polskiej Gdyni w drodze do Buenos… z którym więc miałem się spotkać nieuchronnie za jakiś tydzień na pełnym oceanie… Był to „Chrobry”. „Chrobry” z roku 1939-go, z sierpnia, ja na nim byłem i Straszewicz i Rembieliński, senator, i minister Mazurkiewicz, rozbawione grono… tak, wiedziałem, że spotkać się muszę z owym Gombrowiczem, płynącym do Ameryki, ja, Gombrowicz, dziś odpływający z Ameryki. Jakaż ciekawość żarła mnie wtedy, potworna, odnośnie do losu mojego, czułem się wtedy w losie moim jak w ciemnym pokoju, gdzie pojęcia nie masz o co nos rozbijesz, ileż bym dał za najniklejszy promyk rozświetlający zarysy przyszłości – i oto dzisiaj ja nadpływam tamtemu Gombrowiczowi, jak rozwiązanie i wyjaśnienie, jestem odpowiedzią. Czy jednak, jako odpowiedź, będę na wysokości zadania? Czy zdołam w ogóle coś powiedzieć tamtemu, gdy „Federico” wynurzy mu się na mglistym obszarze wód z żółtym, potężnym kominem swoim, czy nie będę musiał przemilczeć?…

To byłoby przykre…

 

Tylko przykre? Mocarz Gombrowicz, który gdzieś tam po cichu myślał o sobie jako o współczesnym Szekspirze, zakłopotany? Tylko? Jak sztubak przyłapany na … (tu najbardziej wstydliwe skreślić).

 

3.

Wyczytany z tekstów Gombrowicza powrót do Europy po stabilizację, sukcesy i uznanie jest jednak klęską, w tym sensie, w jakim klęskę ponosimy wszyscy, nie znajdując odpowiedzi na pytania o egzystencję: po co? dla czego? w jakim sensie? Tyle, że Gombrowicz i z tej klęski potrafił zrobić literaturę. Takie spotkanie na pustyni oceanu zdarza się większości z nas. Zapisać je potrafi niewielu. Zapisać tak, żeby było znaczące i przejmujące po ponad półwieczu – mało kto.

 

4.

Wiadomo, opisywano to już po wielekroć: Gombrowicz z Polski do Argentyny uciekał przed formą narzuconą, w poszukiwaniu jeśli nie formy własnej, bo w nią już po „Ferdydurke” raczej nie wierzył, to formy luźniejszej, gęby dopiero stającej się, dającej jeszcze kształtować podług własnej twarzy. Ta polska forma, wspominana czy odtwarzana raczej po emigranckich latach, nie była imponująca: błoto, bieda, coraz bardziej dyktatorska forma urządzenia kraju, słabość i wtórność intelektualna. Do czego tęsknicie, pytał Gombrowicz bogoojczyźnianą emigrację:

Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! Cóż z tego, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście u siebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie, ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istotnością człowieka.

 

Gombrowicz uciekał również i przed formą własną, to też wiadomo. Z teatru, w którym role rozdane były raz na zawsze, czyli otępiającego środowiska ziemiańskiego, które w dworku w Bartodziejach pod Radomiem tak wykpiło jego debiut. Z żałosnej bohemy artystycznej, do której nawet dobrze nie należał, choć przecież z zawiścią zerkał na skamandrycki stolik w „Ziemiańskiej”. I od rodziny będącej źródłem cierpień, mówiąc banalnie, ale trafnie:

 

Więc cierpiałeś a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia i ty, który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie; dyskwalifikowany własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i stanąć tuż za tobą abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem twego życia.

 

Tak do siebie bartodziejskiego mówił jeszcze w Argentynie, ale przecież potem w Europie mógł to powtórzyć do siebie argentyńskiego, teraz z pozycji kończącej się starości. Zresztą robił to, odpominając i zmyślając „Kronos”, inkrustowany wzruszającymi inwokacjami do siebie sprzed lat.

 

5.

Puszczając się do Argentyny i potem podejmując decyzję o niepowrocie Gombrowicz uciekał od słabości nieuleczalnie chorej Europy, szykującej się do samobójstwa, oraz z marszowej kolumny ustawionej przez Marszałka i jego następców. Ale uciekał także od słabości bardziej intymnych: wstydliwego erotycznego niezdecydowania, rozbuchanego na kuchennych schodach i na gumnach, a także od dusznego sporu z czytelnikami i krytyką, nie czytającymi wcale albo tak, jakby wcale nie czytali. Gdy po latach odtwarza polską biografię w dzienniku intymnym, to właśnie o tym pisze najwięcej: o pokątnym erotyzmie i otwartej walce o pozycję i uznanie artystyczne.

Chyba od początku wiedział, iż pisarz, żeby się stworzyć, musi najpierw zostać nikim. Więc gdzie, jak nie na argentyńskim końcu świata, przynajmniej tego europejskiego?

 

6.

Pomógł przypadek, zaproszenie na dziewiczy rejs „Chrobrym”, choć jak wiadomo nie ma przypadków, przynajmniej w literaturze, są kreacje i konstrukcje:

 

… i skądże bym wiedział wtedy, że moim losem będzie Argentyna? To słowo nigdy nie dało się przeczuć. A jednak napisałem wówczas opowiadanie pod tytułem Zdarzenia na brygu Banbury. Płynę w tym opowiadaniu do Południowej Ameryki. (…)

Złudzenia! Miraże! Fałszywe związki! Żaden ład, żadna architektura, ćma w moim życiu, z której nie wyłania się ani jeden prawdziwy element kształtu – a przecież dzisiaj atakują mnie całe ustępy tego opowiadania, rodzące się we wspomnieniu, blade, zrozpaczone, jak zjawy.

 

Gombrowicz wiele był w stanie zrobić dla symbolicznego znaczenia, nawet datę przypłynięcia do Buenos Aires sfałszował, żeby była taka jak jego znacząca, najważniejsza liczba 22. Numerologia jak z „Paragrafu 22”. To nie był jednak „Paragraf…”, już raczej cyrograf.

Bo ta Argentyna była jednak diabelstwem, cena za wolność od siebie tamtego, za wolność poszukiwań artystycznych i erotycznych była wysoka: bieda, chwilami głodowa, kulturalne żebractwo i włóczęgostwo, kłopoty z policją ścigająca homoseksualizm, choroby weneryczne, chora nuda w Banco Polaco. Ale powstawały ważne teksty i zaczęły się tłumaczyć szerszej, międzynarodowej publiczności. Tłumaczyć przy użyciu młodości.

 

O tym też już powstały książki, o wampiryzmie Gombrowicza wysysającym  życie z młodości i przedłużającym własną. O argentyńskich ćwiczeniach w uwodzeniu, w stylu, o uczeniu się języka nowego, choć polskiego. Argentyna jako młodość i niższość, prawdziwie arystokratyczne. I jako możliwość.

 

7.

Polska w argentyńskim bezczasie była obecna chyba bardziej niż w polskim fragmencie biografii Gombrowicza. Człowiek Gombrowicz próbujący się spod niej wydobyć, ale przecież i patrzący na nią z oddali  – jak się okaże w Berlinie – patrzący tęsknie. Powrotu jednak nie było, w powietrzu berlińskiego ogrodu wisiał tamten zapach, zapamiętany z przedwojnia, ale był to zarazem zapach śmierci i rozkładu. Nie było już świata, do którego Gombrowicz mógł wrócić. Ale też imitował go do końca, Rita Gombrowicz wspomina, że ich mieszkanie w Vence umeblował pisarz według Małoszyckiego gustu.

 

Powrót okazał się niemożliwy w każdym wymiarze, nie tylko w przestrzeni i czasie, przetrwała przecież tylko pamięć tamtego świata. Niemożliwy okazał się także powrót do siebie tamtego. A potem i do siebie argentyńskiego, bo jak żalił się gdzieś w Dzienniku, argentyńska pamięć o nim pozostała powierzchowna, pamięć o skandaliście i oryginale, płytka. Trzeba było mocniej zadbać o swój obraz, wyrzuca sobie Gombrowicz, by potem do końca zajmować się już głównie właśnie tym – autokreacją.

 

8.

Więc tak naprawdę klęska, ani nie zostało ustalone, kim się jest, ani nie zaprogramowało się wystarczająco pamięci o sobie. Nawet spóźniony sukces artystyczny i komercyjny zostaje pomniejszony degrengoladą ciała. Ostatnie gry z młodymi, i jeszcze te zabiegi, nieco żenujące, do ostatniej chwili, ostatniego zapisu „Kronosu”, te gadaniny o Noblu, wykłócanie się o tłumaczenia i honoraria nawet z najbliższym przyjacielem. Małostkowość? Może, ale pewnie także to pragnienie, którego nasycić chyba nigdy nie można: żeby chociaż ta tak diabelnie kosztowna literatura przetrwała i była obecna, miała życie po życiu.

 

9.

Więc jaki był bilans tych porzuceń, ucieczek, poszukiwań?

To byłoby przykre. Jeśli on mnie zapyta ciekawie:

– Z czym wracasz? Kim teraz jesteś?… a ja mu odpowiem zakłopotanym gestem rąk pustych, wzruszeniem ramion… i może czymś w rodzaju ziewnięcia „aaach, nie wiem, daj mi spokój!” Kołysanie, wiatr, szum, ogromne piętrzenie się i rozbełtanie zlewające się u horyzontu z niebem nieruchomym, które nieruchomością uwieczniało płynność, a w dali majaczący się z lewej strony brzeg amerykański, jak wstęp do wspomnienia… czyż nie zdobędę się na inną odpowiedź? Argentyna! Argentyna! Jaka Argentyna? Co to było – Argentyna? A ja… co to jest teraz, to ja?

To ja teraz to literatura. Wielka, bo wielkim i odważnym pisarzem był, przyjmując bez uników swoją biografię i wpisując ją w tekst literacki.

 

10.

I jest jeszcze kwestia obecności/nieobecności, odwagi/dezercji, drażliwa dla Gombrowicza bardziej, niż chciał się do tego przyznawać. W „Kamiennym Potoku” Jan Kott przywołuje pewną scenę, rozgrywającą się w okupowanej Warszawie, podczas prywatki, która siłą godziny policyjnej trwała do rana:

Nad ranem dobiegły mnie dziwne odgłosy z sąsiedniego pokoju. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn klęczących naprzeciwko siebie. Walili głowami o podłogę, a potem na: raz, dwa, trzy! Podnosili głowy i przedrzeźniali się wzajemnie, wykrzywiając się jak najpotworniej. Była to walka na miny, aż do zupełnego zniszczenia przeciwnika, aż do miny, na którą nie było już żadnej kontrminy.

Ci dwaj mężczyźni, w których zabawie trwał Gombrowicz w miejscu najmniej oczekiwanym, nazywali się Jerzy Andrzejewski i Czesław Miłosz.

 

Zresztą, jak pisze Kott, nie ma to większego znaczenia, że byli to akurat ci dwaj. Albo ma o tyle, o ile pokazuje prawdziwą obecność pisarza, poprzez jego dzieło. Jedyną daną mu i możliwą formę obecności, jeśli naprawdę jest twórcą.

*tekst napisany na zamówienie „Teologii Politycznej Co Tydzień” i opublikowany w poświęconym Gombrowiczowi rocznicowym wydaniu tego czasopisma

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury