Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: wilk
Data dodania: 14 października 2013

… więc zamiast smucić jesiennie, powinienem raczej napisać o dyskusji wokół emigracji, której scenariusz zaproszeni do Wsoli pisarze wywrócili w anarchicznej odmowie nazywania siebie emigrantami. W złotopolskie niedzielne popołudnie, pod portretem Gombrowicza w czerwonym krawacie rozmawialiśmy o pisaniu poza krajem, o byciu – niebyciu emigrantem i o bagażu tradycji polskich emigracji większych i mniejszych.

My to znaczy: Zbigniew Kruszyński, który z emigracji wrócił, ale tylko geograficznie, bo pamięć politycznego wygnańca jest materiałem wszystkich jego książek, w których ogląda i bada język niczym nadinteligentny śledczy lub lekarz starej daty i w ten sposób próbuje odzyskać władzę nad swoją biografią, choćby przez kompensację. Im bardziej zresztą autobiograficzny, tym mocniej zakonspirowany w intymnym podziemiu.

Bronisław Świderski, przez antysemitów pozbawiony polskiego obywatelstwa Duńczyk, człowiek o trzech tożsamościach, który odmawia mówienia o sobie, choć uczynił siebie bohaterem wszystkich swoich powieści, używając prozy jako wygodnego wehikułu myśli albo jak jucznego muła, dźwigającego akt oskarżenia wobec polskości i wobec Zachodu, akt rozwojowy – jak mówią, żeby nic nie powiedzieć – prokuratorzy.

I Mariusz Wilk, który z Polski ujechał dobrowolnie i od lat buduje swoją tożsamość, pragnąc uwolnić się od wspólnotowych potrzasków i schematyzujących etykiet, wierząc wciąż, że jest to możliwe. Ruski pisarz piszący po polsku, dla mnie najbardziej interesujący wtedy, gdy dalekiemu światu dziwił się zdziwieniem przybysza, dziś przystający coraz częściej nad brzegiem jeziora, zadumany, ale i zapatrzony w swoje zapatrzenie. I żeby zobaczyć ukryte w północnej toni zazierkale, przebijać się musi przez taflę zwierciadła z bajki sławnego północnego pisarza, przybranego krajana Świderskiego.

Wszyscy trzej wespół wywrócili zbyt skrupulatny scenariusz rozmowy, uciekali od nazywania, a nawet opowiadania o sobie, a przynajmniej tak im się wydawało. Najpierw wpadłem w panikę. Później jednak w miejsce przerażenia, że oto rozmowa wymyka się spod kontroli, a goście zamiast odpowiadać na pytania, czytają wiersze, fragmenty próz i referatów, w  miejsce strachu, że zagadają mnie na śmierć, pojawiła się złośliwa radość, że oto omijając zastawione sidła, poruszając się własnymi tropami, ci nieznośni indywidualiści oddali w końcu hołd lenny Gombrowiczowi: o nim mówiąc, stwarzali siebie, jak przykazał. Takie to już widać miejsce, że o czym byśmy nie mówili, mówimy o nim. My z niego wszyscy – stwierdził Kruszyński i była to nie tylko ironia.

***

Najciekawsze rzeczy działy się jednak, jak zwykle, w mniej oficjalnych momentach spotkania. Choć i tu teatrum iście Gombrowiczowskie się działo, bo przecież każdy z gości to twórca prawdziwy, a więc i domagający się uznania (choćby się zarzekał, że nie dba o to), i prężący się w odruchowej rywalizacji, gdy inni włażą na to samo terytorium. Tyle tylko, że nie każdy potrafi się jak Gombrowicz do swojej słabości przyznać. Nie literackie zawody jednak spotkanie zdominowały, lecz Martusza, kilkuletnia córka Wilka, która w tok rozmowy wkroczyła niespodzianie i cichym papa, papa, któremu towarzyszyły lekkie za rękaw pociągnięcia, wywołała Wilka z sali na kolokwium. Króciutkie, na szczęście.

O Martuszy rozmawialiśmy i później, bo to coraz ważniejsza bohaterka książek Wilka, obdarzonego – jak mówi – łaską późnego ojcostwa, uważnego, chwytającego każdą chwilę, ale zapatrzonego też w przyszłość, tam, gdzie skończy się biografia. I dla niej, przyszłej czytelniczki ojcowej biografii, próbuje Wilk opowiedzieć, kim on sam jest i jak świat rozumie, bo od tego, jaką ojcowiznę, jaką oćczyznę córka odziedziczy, zależy to, kim ona będzie, kim zechce być. Także wtedy, a nawet przede wszystkim wtedy, gdy ojciec stanie się już tylko wspomnieniem,  tekstem, odczytywanym i pamiętanym. W tym budowaniu tożsamości kilkuletniej dziś dziewczynki jest pewnie i ojcowska miłość, i wychowawczy projekt zawsze z przymusem skoligacony, ale jest też ostatnia może próba zbudowania ja, własnej tożsamości, budowania wobec i w obecności kogoś najbliższego, najcenniejszego.

Czy nie jest to w istocie zabieg jak najbardziej literacki, relacja wymarzona przez każdego piszącego między nim a oddanym czytelnikiem, literackie życie po życiu, cel każdej chyba twórczości? Czy dziś, w czasach upadku więzi wspólnotowych, pod rządami absolutnymi egoizmu i egotyzmu, nie jedyna to możliwa forma autorytetu, takiego, który nie jest oparty na przemocy i manipulacji?

***

I tak od dzieciństwa zbliżyliśmy się do śmierci, ulegając w końcu jesiennym klimatom. Następnego dnia po wsolskiej rozmowie Bronisław Świderski wykładał jeszcze dla młodzieży na temat wspólnoty biograficznej Gombrowicza i Kierkegaarda. Na wykładzie być nie mogłem, bo w tym samym czasie w kościele farnym rozpoczynało się pożegnanie mojego, starszego o kilka zaledwie miesięcy, kolegi. Muzyka niezmiennie chwytająca za krtań, jedwabiste kazanie prześlizgujące się zgrabnie między życiem a śmiercią, szloch żony, wieńce od instytucji, łzy koleżanek, zaciśnięte szczęki przyjaciół. Uroczystości pogrzebowe, jak pisze się na klepsydrach.

Poprzedniego dnia Zbyszek Kruszyński opowiedział, że podczas spaceru po rodzinnym mieście zobaczył właśnie przy farze nekrolog z moim nazwiskiem, z moim wiekiem zapisanym jako czas przeszły dokonany: żył, tylko z (jeszcze) innym imieniem. Nie sprawdzałem, czy nekrolog ten rzeczywiście wisi na przykościelnej tablicy ogłoszeń ostatecznych. Być może, wiedząc, że przejąłem się śmiercią rówieśnika, Zbigniew wymyślił prowokację, by obserwować jak reaguję, a nuż jakiś wątek psychologiczny się z tego wywinie. Nie wiem, wiem natomiast, że na taki splot rozmów o przemijaniu, pogrzebów i znaków jak memento pozwolić sobie może tylko życie, bo w literaturze byłyby banalnym kiczem.  Nie potrafię jednak przestać o nich myśleć, pisząc.

***

W wyborze wierszy Larsa Gustafssona, przetłumaczonym przez Kruszyńskiego, czytam ten zatytułowany „Żywi i umarli”. Kończy się tak:

 

Wszystko, co imituje życie, zawodzi,

nie zmyli nas.

 

Ale wszystkie te rzeczy, kryształy,

zabawki, trębacz

wyrażają żal, tęsknotę.

Ona nie jest udawana.

 

Czujemy to od razu.

Pamiętając siebie.

 

Czy Ona to bardziej tęsknota, którą wiersz wypowiada, czy też śmierć, którą się tu milczy? Nie wiem. Trudność przekładu, trudność wytłumaczenia: skandynawska, północna śmierć jest rodzaju męskiego, jest mężczyzną. Nie przychodzi jako dobra pocieszycielka cierpiących czy jędza z kostuchą, którą można oszwabić albo przekupić. Co najwyżej można z nią (z nim) zagrać w szachy. Jest zimnym, po luterańsku pragmatycznym urzędnikiem, który przybywa zrobić, co mu kazano. Bez względu na to, czy  już czas, czy jeszcze wydawać by się mogło za wcześnie.

Jeszcze nie listopad, ale liście opadają po nocy, ociężałe jak powieki.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury