Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: wat
Data dodania: 20 marca 2020

 

piątek, 13 marca 2020

Na niebie i ziemi

Nie wierzył w znaki, od dawna nikt w nie wierzył, ale faktem jest, że to wszystko zaczęło się tamtą niezwykłą pełnią. Niby nic takiego, znany cykl, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek nic nie jest takie, jakim się wydaje, nawet pejzaż. Dziś, trzeciego dnia od tamtego momentu, już go nie ma, zniknął jakby się czegoś wystraszył, jak wszyscy. Zresztą może to tylko za dużo chmur. Ale wcześniej nie dawał spokoju, wyraźny i jasny, snuł się po niebie i odbierał sen.

Kiedy pierwszego dnia pełni pojawił się nad dachem bloku, był ogromny, dużo większy niż zazwyczaj, i złocisty. Tak wyglądało by pewnie słońce, gdyby wschodziło wieczorem. Słońce w kwarantannie, ta metafora przyszła mu do głowy później, gdy już po imieniu nazwano epidemię.

Ale wtedy, pierwszego dnia, pomyślał o czymś bardziej praktycznym: że tak niezwykłemu księżycowi powinien zrobić zdjęcie, niech tylko wgramoli się wyżej, żeby w kadrze nie widać było szczytu bloku z brudnymi zaciekami i odpadającym kawałkami styropianu, który niczego już nie ociepla. Jak księżyc.

Po godzinie księżycowa kula rzeczywiście wspięła się sporo wyżej, wycinając z kadru skraj budynku i koronę drzewa, wyrośniętego ponad dach. Ale też i zmieniła się podczas wspinaczki. Była teraz mniejsza i bledsza, wyglądała jak zrobiona z cyny, którą roztopić może co żarliwszy promień słońca.

Taki zwyczajny, banalny księżyc, o rozmytych konturach, posiniaczony jak po bójce, nie mógł już być żadną konkurencją dla słońca. Stał się podejrzany, bo może te wcześniejsze żółcie po prostu ukradł miejskim latarniom. Teraz, bez złoceń, nie świecił już tak mocno, ledwie odbijał światło.

Blady hochsztapler, wyglądał jakby dopadła go gorączka. Żałośnie, aż chciało się wyć.

 

niedziela, 15 marca 2020

„…mój ołówek cierpi”

W niedzielę miał on – on, czyli podmiot niezbyt liryczny tej przedziwnej kwarantanny, która wciąż wydawała się konceptem literackim raczej, fantastycznym i niewiarygodnym – więc miał on uczestniczyć w spotkaniu z pewną poetką, trudną i wybitną. Rozmowa została odwołana, oczywiście z powodu epidemii –  wirusa, nie słów – czyli z powodu choroby.

To się samo kojarzy, żadne więc to w sumie odkrycie: między literaturą i chorobą istnieje silny związek, nie tylko metaforyczny. Zabawne, że – może i przypadkiem, ale jednak znaczącym – nawet dzień pisarzy i dzień chorych ustanowiono pod tą samą datą, trzeciego  marca.

Ten związek można opisać paradoksem: pisanie to lekarstwo na chorobę, którą samo pisanie wywołuje. Taka choroba jest niebezpieczna i bardzo trudna do wyleczenia, bo autoimmunologiczna. Literatura bywa bolesna jak martwica. To ból nie do wyobrażenia, ale ona go wyobraża.

Dziś ból to centralny temat literatury, przekonywał Gombrowicz przed ponad półwieczem. Ból to dotknięcie rzeczywistości. „Człowiek rzeczywisty to taki, którego boli”. Więc zapisywanie bólu to przynajmniej od kilkudziesięciu lat najważniejsza chyba rola literatury, jeśli można nakładać na nią jakieś obowiązki, choćby prywatne.

Aleksander Wat, człowiek nader rzeczywisty według definicji Gombrowicza, który pół swojej twórczości zapisał przeciw bolesnej chorobie psychosomatycznej, uważał, że można: „kiedy wymagam od przyjaciół zrozumienia dla moich cierpień, żądam od nich (…), żeby sobie wyobrazili choćby z nerwowego, bolesnego charakteru pisma, że mój ołówek cierpi”.

Cierpiący ołówek, metafora zastępująca dziesiątki słów, tama dla logorei. Dla owładniętego bólem pisanie staje się czynnością przymusową, by posłużyć się terminem z opisu nerwicy natręctw. Literatura jako nerwica?

Coś w tym jest, skoro – jak się wydaje – tylko pisząc można opanować szaleństwo swoje i świata. Jeszcze jedna lekcja Wata, z „Dziennika bez samogłosek”: „piszę tu nie dla pamiętnika, dla pamięci, ale by mieć zupełnie jasne widzenie”.

Obraz wbijający się w pamięć czytającego: Wat wychodzący z kina i nie rozpoznający się w szybie wystawowej, w której odbija się twarz starego, zniszczonego człowieka. Moment dystansu, w którym można zobaczyć i opowiedzieć siebie jako obcego. Czy literatura dlatego jest chorobą autoimmunologiczną, że jest chorobliwie autobiograficzna? Szczerość w pisaniu o sobie? Na ile możliwa? I jaka?

„… jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna”, Gombrowicz nie miał złudzeń, więc i nam ich nie pozostawił.

„Pisać tak, aby przy końcu zdania ujawnić sobie i innym wstyd za to zdanie”, odpowiadał mu Wat z drugiego końca ołówka. Może być coś bardziej osobistego i bolesnego?

Literatura jako zapisywanie niewyobrażalnego, ale jednak wyobrażonego bólu i lęku, do wywołania którego wcale nie trzeba pandemii. Wystarczy coś znacznie mniejszego, pojedynczego, na przykład cierpiący ołówek.

I zamknięcie „w czterech ścianach swego bólu”.

To też niestety nie ja, to Wat napisał.

 

poniedziałek, 16 marca 2020

Inni i obcy

U nas epidemii nie było tak długo nie dlatego, że jesteśmy narodem wybranym, ale dlatego, że nawet władza boi się pewnych słów. Że nie jesteśmy narodem wybranym, to zresztą może i lepiej, bo gdybyśmy byli, to dopiero dostalibyśmy w kość. A wtedy zaczęlibyśmy szukać proroka, który by nas przez ten wzburzony czas poprowadził suchą stopą. I twardą ręką.

 

Więc najpierw były strusie półsłówka, jedynie brukowce od razu pisały o „zarazie”. Gdy ta jako pandemia przekroczyła w końcu nasze granice, zamknęliśmy je. Teraz jeszcze lepiej będziemy mogli zajmować się sami sobą, czyści tacy, umywający ręce co chwila. Bo zarazę, jak wiadomo, zawsze roznoszą obcy.

 

Wszystko to już było i tym bardziej wszystko może się powtórzyć. Jean Delumeau, autor klasycznej pracy o strachu w kulturze Zachodu, nie pozostawia złudzeń, analizując epidemie sprzed stuleci:

„Potencjalni winowajcy, ku którym może zwrócić się agresywność zbiorowa, to przede wszystkim obcy, podróżnicy, ludzie z marginesu i wszyscy nie dość dobrze zintegrowani ze wspólnotą bądź dlatego, że nie chcą akceptować jej wierzeń – to przypadek Żydów – bądź dlatego, że należało ich odrzucić z oczywistych względów na peryferie grupy – jak trędowatych – bądź po prostu dlatego, że przybywają skądinąd i z tego tytułu są w pewnej mierze podejrzani.”

 

Obcych już u nas nie będzie, nie przybłąkają się, bo ich nie wpuścimy. Będziemy więc musieli poszukać sobie Żydów i trędowatych. Cóż, kultura Zachodu nigdy nie miała z tym większych problemów. Wschód tym bardziej.

 

środa 18 marca 2020

Zaraza w pępku świata

 

Za kilka dni uświadomimy sobie, że jesteśmy w samym środku tego diabelstwa, bo ofiary będą liczne, oczywiście jak na tę naszą krainę spokoju i pokoju. Na razie strach pełznie powoli, tak to się zawsze zaczyna, jeszcze nie chwyta za gardło, ale już obezwładnia wyobraźnię.

Na drugi plan spycha wszystko inne, jak choćby dziewiątą rocznicę wybuchu ludobójczej wojny syryjskiej, a nawet modne do niedawna wśród wrażliwych internetowych intelektualistów straszne sceny z Lesbos: gaz, bicie, tonących uciekinierów, wojsko odpędzające się od nich jak od zarazy, znęcających się nad tymi, którzy dopłynęli faszystów i tak zwanych normalnych ludzi.

Sceny odległe i nierealne, jak pandemia, na razie, mogą powtórzyć się gdziekolwiek. I pewnie się powtórzą. Pandemia, pan demos, lud rządzi. Na razie na peryferiach, u nas ważniejszy jest brak maseczek i płynów odkażających.

Ten czas – nie taki znowu niezwykły jak wydaje się nam, którzy już dawno z zapominania złych rzeczy uczyniliśmy cnotę, bo przecież ma być miło i przyjemnie – ten czas, powracający, przypomina od razu kilka myśli, co nie nowe, acz powtarzane nadaremno.

Przypomina choćby, że normalny człowiek nie jest dobry z natury, nawet ten oświecony. Że bywa dobry z kultury. Ta zaś jest zobowiązaniem, najłatwiej przejawiającym się w zbiorowych gestach, jednorazowych jak akcesoria medyczne, których teraz nie wystarcza dla wszystkich.

Wystarczy jednak, że przykusy cynik w modnym garniturku lub operetkowym mundurze, dla zdobycia albo utrzymania władzy – zawsze chodzi o władzę – zwolni tłum z tego zobowiązania, wmawiając mu, iż lenistwa, głupoty, podłości nie trzeba się już wstydzić, nie trzeba się z nimi kryć; więc wystarczy, że nazwie człowieka masowego nową, prawdziwszą elitą, a będzie ten człowiek leniwy, głupi, bezwzględny. Będzie zły, bo tak przecież wygodniej.

To nie jest rezonerstwo, lecz doświadczenie. Już to widział, poznawał długo, choć przecież nie tak tragicznie, dawno temu, gdy system – miniony słusznie choćby właśnie dlatego – wyrwał go na rok z życia i zamknął w koszarach. oglądał tam jak w laboratorium, co można zrobić z ludźmi i co ludzie potrafią zrobić sami ze sobą. Doświadczenie trochę groteskowe, a trochę tragiczne.

Statystował w tragifarsie, siermiężnej i orężnej, ale przejmującej. I pouczającej. Przekonał się wtedy, że w sytuacjach kryzysowych człowieka nie chroni nawet wiedza, przeciwnie, im ona większa, tym większy lęk podpowiada wyobraźnia, tym mocniej wybuchają instynkty. Najmocniej te złe, niesłusznie nazywane zwierzęcymi. Są ludzkie, arcyludzkie.

Widział subtelnych filologów z nadgorliwą starannością tłumaczących sobie głupawe rozkazy, błyskotliwych prawników ćwiczących erystykę w donosach do dowódcy kompanii, filozofów ze stoickim spokojem czyszczących kible i zlewkownie z gnijącymi resztkami jedzenia, wolnych artystów z baletowym wdziękiem prężących się na baczność przed idiotami bez matury, ale ze szczerymi chęciami.

Pamiętał cały ten wyścig, darwinowski spryt, żeby wyrwać jeszcze jeden dzień urlopu albo chociaż czterdziestoośmiogodzinną przepustkę. I pamiętał też swoją obojętność, przyzwalającą na to wszystko jak przyzwala się na pory roku, ale z chichotem, usprawiedliwiającym i dyskretnym, ma się rozumieć.

Dlatego teraz nie miał złudzeń, choć przecież wolałby je mieć, normalne. Wiedział, że każdy człowiek, także i on, może być ludzki w taki właśnie „zwierzęcy” sposób, wystarczy, że pojawi się manipulator na jego miarę. Albo gdy on sam znajdzie się nagle w centrum kryzysu tak wielkiego, że podołać mu mogą jedynie bohaterowie i święci.

Zresztą i to nie takie oczywiste: bohaterstwo i świętość poznaje się zwykle po czasie, po czasie się je nazywa, definiuje, jeśli w ogóle znajdzie się ktoś, kto zapamięta, by opowiedzieć i jeszcze jeśli opowieść znajdzie słuchaczy. On był przekonany, że nie jest ani bohaterem, ani świętym. I nie tęsknił za czasem, w którym to przekonanie dało by się zweryfikować.

Jasne, czytał i pamięta: podobno wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Tak mówił wielki poeta, jedną z dwu części siebie. Tej drugiej nikt nie słuchał, bo czas potrzebował niezłomnych, bez wątpliwości.

Ale on wtedy i teraz wolał innych poetów. Miał nadzieję, bezwstydną, że jednak nie przytrafi mu się znowu czas próby, której bał się jak każdy śmiertelnik. Bodaj byś żył w ciekawych czasach, chichotało coraz częściej stare przekleństwo.

Śmieszne, strasznie śmieszne, nie jak te memy o zarazie.

 

czwartek 19 marca 2020

Milczenie dzwonów

Piszę tu w trzeciej osobie nie dla manierycznej zabawy, ale dla dystansu, do siebie i rzeczywistości. Nieobliczalna, znów rozkręca ruletkę form, przedrzeźnia je, wykoślawia, psuje i skleja na nowo.

Kiedy w poniedziałek wyjeżdżaliśmy z E. ze Wsoli, zamknąwszy muzeum na głucho, na skrzyżowaniu koło kościoła natknęliśmy się na pogrzeb, nie od razu pojmując, co się tu dzieje.

Przed okazałym krzyżem na przykościelnym placu stało kilkanaście osób, wszyscy w czerni, rozproszeni jak wrony na naszym trawniku przed pałacem. Najbliżej krzyża ksiądz w żałobnym ornacie, z brewiarza odmawiający modlitwy.

Najbardziej niezwykłe było jednak coś, co nie od razu zauważyłem, a nawet jeśli zauważyłem, zaskoczony mózg zarejestrował to z opóźnieniem. Na cokole krzyża stała trumna, z jasnego lakierowanego drewna, ustawiona nieco na skos, wystająca poza murek, symetrycznie, jakby łapała równowagę.

Skojarzyłem w końcu, że przecież kościoły zostały zamknięte, przynajmniej w rzeczywistości, bo prawo czasu epidemii tylko je mocno przymknęło, jakby rządzący zabobonnie bali się Boga i jego wyrobników.

A potem dotarło do mnie coś jeszcze: milczenie dzwonów. W książkach, do których teraz wróciłem, opisujących zarazy dopadające ludzkość w przeszłości, przeczytać można, że w czasach dżumy albo cholery kościelne dzwony najpierw biły na trwogę, zapewne długo i histerycznie, a potem milkły nagle, bo kościoły pustoszały i nie miał kto pociągać za sznury.

Milczenie też może być wymowne. Muszę zmienić lektury.

Data dodania: 19 września 2018

Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.

Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą –  odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?

Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?

Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.

Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.

Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.

Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.

Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.

Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.

Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.

Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant,  dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.

Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.

I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.

Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?

Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?

To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.

Data dodania: 3 kwietnia 2018

1.

Zbyt krótko byłem ministrantem, by dostąpić wtajemniczenia, jak przygotować kadzielnicę, by we właściwym momencie nabożeństwa podać ją celebransowi gotową do symbolicznych czynności. Do tego zadania wyznaczani byli starsi, doświadczeni, obdarzeni na dodatek kuglarską zręcznością. Młodszym i nieporadnym pozostawało asystowanie.

Lubiłem wpatrywać się w rozkołowaną kadzielnicę, uwięzioną na łańcuszku o regulowanej długości. Nabierała niebezpiecznej prędkości, wirując hipnotycznie. Cała sztuka polegała na podtrzymywaniu żaru tak, by dymił, wypalając się powoli, bez płomienia.

Kadzielnicy używa się między innymi podczas mszy pogrzebowych. Nigdy nie chciałem do nich służyć.

2.

Kilka lat później Bóg umarł w synu, któremu zabrał Ojca. Duch, osoba trzecia, więc i trochę postronna, jeśli przeżył, to i tak ledwo tchnący.

Trudne porachunki, niewiadome równanie bez rozwiązania, duszna buchalteria.

3.

Jak pokazuje opowieść o Hiobie, Bóg odmawia targu. Gdziekolwiek jest, jeśli jest, milczy, nie podejmując zakładu. Uczono nas tego nawet w szkole, na lekcjach martwego języka: ojciec polskiej literatury rymujący dramat ojca, który pogrzebał córkę. Treny kontra alleluja.

Cykl o przemyślnej konstrukcji: rozpacz, bluźnierczy bunt, a na koniec wykoncypowane pocieszenie – życie wieczne, jedyna nadzieja na jeszcze kiedyś spotkanie. Wiecznie wielka literatura. Kanon.

4.

Ta historia toczy się przez wieki. Mój przyjaciel niedawno stracił córkę. Chorowała długo, beznadziejnie. Umierała – opowiadał – trzy razy. Modlił się, błagał, wierzył w ratunek. Trzeciego cudu nie było, dziś są gorzkie żale i rachunki. I jeszcze pytanie, komu je wystawić?

5.

Pytania trudne jak rachunek sumienia lub prawdopodobieństwa:

Czy pragnę zmartwychwstania? Sam nie wiem. Myśl o nim wydaje się bardzo mecząca, a nawet trochę zawstydzająca. Podobno zmartwychwstaniemy „ze wszystkim, co uczyniliśmy”, a nie wedle „dobrych uczynków”… i co wtedy? Czy nie lepiej być całkiem zapomnianym, nie lepiej w ogóle zniknąć?

(…) Prawie nie życzę sobie zmartwychwstania, czy też lepiej powiedzieć: chciałbym zmartwychwstać i być z Bogiem sam na sam, bez „innych”… bez świadków i podglądaczy. Pragnąłbym zmartwychwstać nie „dla Boga” w sensie teologicznym, tylko po to, by móc pamiętać i dalej kochać tych, których znałem i kochałem na ziemi.

W ostatecznym rachunku „ziemia” jest dla mnie wszystkim: bez wspomnień „o ziemi”, bez ludzi, których na niej spotkałem, stanowczo nie życzę sobie zmartwychwstania. Nie mam żadnego interesu we wskrzeszaniu.

Tak myślę. Może nie najmądrzej, ale tak myślę.

6.

Powyższe oczywiście nie ja napisałem, choć to i moje pytania. Czekały na mnie od dawna w „Wiecznym temacie” Wasilija Rozanowa, pisarza nazywanego czasem rosyjskim Nietzschem, człowieka wierzącego, gwałtownie, niepokornie, z trudem.

Odpowiedzi, które daje Rozanow, są jakoś bliskie ludowym wyobrażeniom i pobożności, ale przecież filozoficzne. Wolne więc od tej oczywistości i bezwzględności ludowej wiary, dziecinnie ufnej i naiwnej.

7.

W pamięci: głośny, zdyszany szept babci, przekrzykujący telewizor, wieczorem, zza zamkniętych drzwi pokoju. Milknący nagle, zapadający w drzemkę, potem tym głośniejszy, z pośpiechu połykający głoski. Wyznanie wiary na bezdechu, adogmatycznym, wbrew intonacji i interpunkcji: Ukrzyżowan podponckimpiłatem, pogrzebion trzeciego dnia… Zmartwychwstał. Westchnienie ważniejsze pewnie od traktatów. Czemu tak mnie nieraz irytowało?

Czy zazdrościłem utraconej ufności? A może zbyt przypominało mi o dziecinnym lęku przed sądem, ostatecznym, bez odwołania. Bo jak mówili sumienni tłumacze Boga: przecież po to dano mi władzę sądzenia, co dobre a co złe, by mnie w końcu osądzić. Nagrodzić lub (częściej) ukarać.

8.

Jeszcze raz Rozanow:

Jestem taki malutki. Po co Bóg miałby mnie karać? Nie wiem. Walczyć ze mną, pokonać mnie, okaleczyć mnie, „spalić w ogniu”? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Aż do chwili tego „nie wiem” nie boję się.

9.

Cytowane fragmenty, przetłumaczone przez Piotra Nowaka, pochodzą z eseju napisanego przed stu dwudziestu laty. Ten i inne teksty Rozanowa, choć mocno zanurzone w historię, nie są anachroniczne. Bywają za to narkotyczne, szczególnie wtedy, gdy rozpadają się na fragmenty, akapity. Rozlatują jak opadłe liście.

10.

Oryginalna notka na skrzydełku tomu zatytułowanego „Przez śmierć”:

„Pamflecista, dziennikarz, prowokator, immoralista. Jeden z najciekawszych pisarzy rosyjskich, wybitny myśliciel religijny nazywany rosyjskim Nietzschem. Do najważniejszych, zebranych w trzydziestu tomach prac Rozanowa należy zaliczyć książki o Chrystusie, Dostojewskim, Gogolu, seksie i apokalipsie. Stworzył niepowtarzalny styl literacki, w którym połączył plotkę i refleksję filozoficzną z niespotykaną błazenadą. Miał pięcioro dzieci.”

Był płodny. Zadawał pytania, nam i za nas.

11.

Wielu fascynował i uwodził. Choćby Czapskiego albo Wata, ich zresztą nie przypadkiem. Obaj przeżyli apokalipsę naszych czasów. Przeszli przez piekło i nie zamarzli.

Część myśli Rozanowa była dla nich nie do przyjęcia, choć dla każdego z odmiennych powodów. Ale forma, namiętna, krzycząco pytająca – ona ich pociągała. Wolność pisania i wolność myślenia. Radość ze zdań własnych, jeszcze nie napisanych, nie przemyślanych, a znajdowanych u innego.

12.

Takie zdania znalazłem niedawno u  Christine Lavant w „Zapiskach z domu wariatów”, przetłumaczonych przez Małgorzatę Łukasiewicz:

Dlaczego, jeśli istnieją aniołowie, żaden z nich nie ma za zadanie zapobiegać tu na ziemi rzeczom, którym wolno się zdarzać dopiero w najgorszym piekle.

Zapisuję to zwyczajnymi słowami, zapisuję, jakby to nie było nic szczególnego, a właściwie powinna bym rozwalić te ściany i kamień po kamieniu ciskać w niebo, ażeby sobie uprzytomniło, że ma jakieś obowiązki także tu, na dole.

13.

Na Siennej kadzielnicę rozpalało się tuż obok kaplicy. Małe wnętrze w świątecznym czasie nie mieściło wszystkich wiernych, wiernych od święta, więc stali na zewnątrz. Niektórzy przytuleni do ścian jakby chcieli się ogrzać.

Trzeba było więc uważać, by rozkręconym trybularzem nie trafić kogoś, gdyby nawinął się zbyt blisko.  A także, by z urządzenia obracającego się jak sputnik uwięziony na orbicie nie wyleciał żar. Mógłby wtedy okazać się jedynie małym, szybko dopalającym się okruchem.

14.

I po świętach. A tamtego żaru mi żal.

 

Data dodania: 5 lutego 2018

Nieufny wobec doniesień frontowych mediów, postanowiłem sprawdzić, czy rzeczywiście fraza o „polskich obozach” zyskała w ostatnich dniach popularność idącą w miliony. Wpisałem w wyszukiwarkę słowa „ustawa, ipn, prokurator, polskie obozy”, coś jednak zrobiłem źle, bo wynik wyszukiwania był mętny i niezadowalający.

Za to już kilka minut później na moje konto pocztowe przyszedł e-mail z ofertą firmy, która zajmuje się taką internetową statystyką i chętnie pomoże. Więc jednak kto pyta, nie błądzi? Nie wiem. Ale dziś na pewno zostawia ślady. Dawne policje -jawne, tajne i dwupłciowe – mogłyby pozazdrościć Internetowi. Parafrazując stare gomułkowskie zawołanie: wolności raz oddanej, nie odzyskamy nigdy?

Tak więc znów trzeba uważać na słowa? Miarkować, co się mówi, do kogo i w jakim gatunku? Genologia jako wiedza prawnicza? Prokurator i sędzia definiujący, co jest, a co nie tekstem literackim? Wyznaczający granice działalności artystycznej? I naukowej? Rozsądzający sensy i znaczenia?

Prawda, na słowa trzeba uważać zawsze, to znaczy czytać je uważnie. W nich jest wszystko, dzisiejsze doświadczenia zostały już dawno zapisane. Słowa dają nie tylko wiedzę. Dają też władzę. Dlatego każda władza chce zawładnąć słowami, mieć klucz do słownika i gramatyki. Wziąć je we władanie lub pod but. Używając pieniędzy, haków albo prokuratora.

Aleksander Wat, polski Żyd i komunista, a potem pozbawiony złudzeń znawca sowieckiego systemu, także więziennego, wspomina gdzieś o człowieku, którego posadzono za literówkę w gazecie. Nie byle jaką, bo w nazwisku Stalin zmieniającą „t” na „r”. Więziono go jako wroga systemu, bynajmniej nie językowego. Srogi wyrok za słowa. Władza nad słowami doprowadzona do granic absurdu.

Nie pamiętam, czy ten nieszczęśnik był tylko zecerem, czy redaktorem wydania. A może posadzono obu? Zabrakło mi cierpliwości, by znaleźć ten fragment. Ale przeglądając pisma Wata trafiłem na inne, też mówiące o władzy i języku. O władzy nad językiem.

„A jeśli nie jest się panem swego języka – nie ma dyskusji, nie ma dialogu. Jest królestwo jednostajnego monologu, deklaratywnego wydawania werdyktów. Nie ma już pytań. Jest tylko królestwo odpowiedzi.”

I co wtedy? „To proste: 1. najpierw nie mówi się tego, co się myśli; 2. następnie mówi się to, czego się nie myśli, a myśli się to, czego się nie mówi; 3. jeszcze później zmusza się do myślenia tego, co się mówi – stadium trudne, lecz konieczne dla higieny moralnej i pomyślności kariery. Wreszcie: 4. nie myśli się wcale.”

 

Cytaty te pochodzą z tomu esejów Aleksandra Wata, wydanych przed trzydziestu laty poza cenzurą i opatrzonych wspólnym tytułem: „Świat na haku i pod kluczem”.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury