Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: warszawa
Data dodania: 14 kwietnia 2020

Zapiski już bez dat, porzuciłem je, co za różnica, dni takie same, za którymś obrotem karuzeli przestaje się je liczyć, świat kręci się w głowie, mocno, za mocno. Trzeba uważać.

 

Jeszcze nie dzień, już nie noc

Co rano, wcześniejsze od słońca, wycie karetek. Powinniśmy się dawno przyzwyczaić, mieszkamy przy trasie do szpitala, nie zakaźnego, ale też zarażonego. A sygnały słychać teraz częściej, bo kwarantanna i na ulicy o wiele mniej samochodów.

Tak się pocieszamy. Gdzieś z bliska, z drzewa przed uchylonym oknem monotonne metaliczne trele ptaka, muszę sprawdzić nazwę, który… Już miałem napisać: który też szuka pocieszenia, ale przecież śpiewać każe mu tylko instynkt nakazujący przetrwanie gatunku.

W świecie nagle na nowo przerażonym śmiercią to jednak wcale nie tak mało.

 

Dzień któryś tam i kilka następnych

Zarażony świat nie przestaje być światem w obrazkach. Jakbyśmy to wszystko już gdzieś widzieli, w jednym z tysięcy katastroficznych filmów z ulukrowanym przesłaniem, mającym dawać widzom nadzieję. Te bezpiecznie przerażające obrazki zapadły w zbiorową pamięć tak mocno, że nawet nie zauważyliśmy, jak z publiczności staliśmy się aktorami. A jeśli to do nas dociera, na gwałt piszemy holywoodzkie scenariusze. No bo jak żyć, nie wierząc w happy end? Nawet nie ma kogo zapytać.

Ekologiczno – eschatologiczna pedagogika pandemiczna, rymuje się, nazbyt łatwo, ze strachem. A kiepskie rymy to też nieszczęście. Nowa wersja intelektualnego bigosu, przyrządzonego – jak to bigos – z mocno nadpsutych składników: z niuejdżyzmu, neooświeceniowego optymizmu i pop-humanizmu, głosi starą Dobrą Nowinę, że oto nadchodzi przemiana i coś wreszcie po ataku wirusa zrozumiemy. W internecie krążyło nawet ”podziękowanie” dla koronawirusa za to, że uświadomił ludzkości, jak niewiele od niej zależy, a jak wiele od natury, której powinniśmy słuchać, a nie słuchaliśmy.

Banalny odruch stary jak świat: gdy nie wszystko od nas zależy, szukamy sprawcy, większego niż nasz rozmiar. Na listach gończych umieszczamy różne wizerunki: sił i bezsił Natury, ślepego Losu, bezmyślnego Przypadku, nieobalalnego Systemu, uciskających nas spiskujących Onych, Klasy wiecznie skrzywdzonej, determinizmu Tradycji albo Darwina, wreszcie Boga nałogowo piszącego miliony scenariuszy, oddającego pięknym za nadobne w drugi policzek.

Te poszukiwania rzadko kiedy dają pewność, w czasach zarazy intensyfikują się i poszukiwania, i niepewność, czasem aż do szaleństwa lub wielkiej literatury. Ale odkrywamy coś jeszcze, pewną zależność na pozór zwyczajną, codzienną, potoczną, która jednak może być źródłem rozpaczy nie do ukojenia.

Aseptyczność jako konieczność, nieuchronne mycie klamek, klawiatur, śladów na meblach i na podłodze. Płyny, chusteczki, rękawiczki, maseczki, nieznośna czystość świata, nawet w powietrzu mniej pyłów zawieszonych, bo jednak kwarantanna. I oto pojawia się ten drugi, Inny, choć może i nie obcy, przeciwnie, całkiem bliski, który jak i my, kontaktuje się z innymi Innymi, też uważnymi, przecież nam życzliwymi.

Tak rośnie kościół międzyludzki, między nami, aseptycznymi Innymi, groteskowy, silniejszy od zakazów i innych form kastrowania życia społecznego i osobistego na czas zarazy, kościół wyjęty spod tych reguł i praw. I krąży w nim niczym komunia bezmyślny wirus, który nie wybiera, jest wszędzie jak duch. Długie wietrzenie i częste mycie na ducha nie poradzą.

Wirus się sam nie przenosi, przenoszą go ludzie. My lub inni. Więc oto nagle – mimo tej całej naszej aseptyczności, życia w wyjątkowym stanie nadostrożności, redukowania kontaktów i zamykania się w czterech ścianach więzienia urządzonego dobrowolnie – przychodzi Inny, choćby nawet i nasz najbliższy, kochany i kochający bez zastrzeżeń, bez którego nie wyobrażamy sobie i tak dalej …

…ale dalej może już nie być, bo razem z nim przychodzi wirus, trafia nas jak kula, kaliber 10 nanometrów, od strony najmniej oczekiwanej, przyniesiony na nie dość wyszorowanym paznokciu, w zagięciu łokcia obkichanego zgodnie z  zaleceniami wuhao, w oddechu, którego się nie uniknie, bo pragnienie bliskości silniejsze od strachu.

Czyż to nie idiotyczne i dlatego bardziej przerażające od demiurgiczności Natury czy Boga, nosicielem jest ten nieuchronny Inny, bez którego nie możemy się obyć, na którego jesteśmy skazani z racji naszej kondycji i formy, Kondycji i Formy, a który nawet gdy chce czynić dobro, zawsze czyni zło, jak powiada pismo, też ponoć przez Innego napisane?

Ten kościół międzyludzki jest pusty, jesteśmy w nim tylko my, nie mający żadnej wymówki, bo żadne higieniczne modły nie uchronią nas od bycia z Innymi i bycia Innymi. Możemy się starać, nic innego nam przecież nie wypada, ale należymy do siebie nawzajem i bez swoich wzajemności nie istniejemy. Skazani na siebie, na dobre i złe, z tym że na to drugie częściej.

I dudni nasze przerażenie w głuchej ciszy pustego kościoła, i sami siebie musimy wysłuchiwać, aż do znudzenia, rozpaczy albo i szaleństwa. Tak, w końcu i szaleństwa. Obrazek zawsze fascynujący pisarzy i naukowców zajmujących się wielkimi zarazami w historii: ludzie z szaleństwem wybiegający z zamkniętych domów na ulice, nie chcący już czekać, aż przyjdzie do nich dżuma czy inna cholera, więc wybierający kontakt z innymi, zarażonymi, oznaczający pewną śmierć. Przekroczona granica, poza którą śmierć pewna staje się pragnieniem, jest lepsza od śmierci niepewnej, odkładanej w czasie.

Nam jeszcze daleko do tego stanu. Za moim oknem widać tylko pijaków, pielgrzymujących do otwartego przez cała dobę monopolowego. To też desperaci, którzy raczej do innego kościoła nie pójdą. Zresztą nawet gdyby chcieli, to świątynie nie monopolowe, pozamykano wszystkie. Ale – jak powiedziano wyżej – kościół jest między nami, Innymi. Niekoniecznie trzeźwymi.

Tylko czyja to właściwie lekcja: pandemii czy Gombrowicza? On jest jak wirus, jeszcze jedna metafora z choroby. Co zrobić, że – niewierny Tomasz, imię jak los? – nie wierzę w przemianę świata, nie wierzyłem jeszcze zanim przeczytałem Gombrowicza. Więc i teraz myślę, że nawet jeśli ludzie po pandemii rzeczywiście stworzą inny świat, to nie będzie to świat projektowany przez Gombrowicza, lecz raczej inny świat czekający na swojego Herlinga Grudzińskiego.

Winni są zawsze Inni.

 

Chyba poniedziałek

Można by pomyśleć – jeśli komuś by się chciało myśleć w tym czasie zawieszonym, gęstniejącym w przestrzeni i osiadającym na naszych maskach – można by więc powiedzieć, że strach próbujemy opanować za pomocą swoistej memotechniki (sic!). Próbujemy zaśmiać się na śmierć, zamknięci, świątek i piątek.

Lanie wody, śmigus dyngus, smaganie brzozową witką, sauna humoru, pastisz samobiczowania, z pastiszami lepiej ostrożnie, jeszcze kto uwierzy w oryginalność. Niezłe jaja, oczywiście w maseczkach, pisanki czasu pandemii, jak malowane. Urodzaj, nie urok, epidemia memów wirusowych, pik przed nami, szczepionki na nie jeszcze nie wynaleziono. W końcu samo się wypłaszczy.

Koronawirusowa mowa-trawa. Jasne ciemne, każdy obłaskawia strach jak może, ale śmiech nie leczy wszystkiego, choć tak mówią. Lekarstwo niewłaściwie stosowane może przecież zagrażać … i tak dalej. Dalej? Co dalej?

Strach myśleć, co będzie po tym – czym? – wszystkim. Niektórzy mają nadzieję, że będzie inaczej. To znaczy lepiej. Bo w końcu przemyślimy, zrozumiemy. Skoro tak nagle nas dopadło, jak memento, to nie mamy wyjścia. Musimy dojrzeć.

Na pewno? Nie mamy? Musimy? My, Polacy, złote ptacy? My, ludzie, którym świat poddano?

Niedawno w sieci pojawił się obrazek, rozweselający jak gaz bojowy: zniszczona po powstaniu Warszawa sfotografowana z lotu ptaka, a na takim tle dopisek białymi literkami „bywało gorzej”.

Bywało, po co się ograniczać: ludzie milionami padali z głodu w sowieckiej Ukrainie, umierali w obozach i łagrach, zabijali innych rozwijając postęp naukowy w Hiroszimie i Nagasaki, palili napalmem w Wietnamie, zarzynali miliony w Armenii, Kambodży, Rwandzie, i tym podobnie, i tak dalej. Dalej.

Doprawdy, bywało gorzej. I bywa do dziś, więc jeszcze niejedno memento ostrugamy w mem.

Data dodania: 5 grudnia 2018

Długo brakowało mi odwagi, żeby o niej napisać, bo spisać trzeba i tę historię jak z wojennego melodramatu. A przecież ona sama nigdy jej nie opowiadała, więc dlaczego miałbym to robić ja, który nawet nie pomyślałem, by odpowiednie pytania zadać w odpowiednim czasie. Póki był czas.

Nie znosiła, gdy mówiło się do niej ciociu. To jakby wołać świnie, ciuć, ciuć, ciuciała zabawnie, nauczyła się w Bąkowej Górze, ważnym miejscu, które jeszcze powróci. Kazała mówić sobie po imieniu, nie potrafiłem, więc szukałem form osobowych, ale bezimiennych, ćwicząc język. Dziś żałuję, że niektóre imiona nie zostały wtedy wypowiedziane głośno. Wtedy, to znaczy, gdy ciocia Bronia żyła i słyszało się co nieco, choć nie należało o to pytać.

Nie odważyłem się nigdy mówić do niej Bronisława, gdy zacząłem spotykać ją częściej, miała mniej więcej tyle lat, co ja teraz. Mnie, szesnastoletniemu, powinna wydawać się stara. Ale nie, stara była krótko, na sam koniec życia, wcześniej po prostu wydawała się poważna i ważna, choć uwielbiała ironię. A może właśnie dlatego.

Zapamiętałem ją tak, jakby nie zmieniała się wcale przez ten czas, gdy ją spotykałem. Elegancka, wysoka, wyrazista, tak, to dobre określenie: wyrazista. I ciepła, ale nie czułostkowa, nic z cioci na rodzinnym obiedzie. Nie mam żadnego zdjęcia, więc jej rysy się rozmyły, choć były ostre. Czy była ładna? Nie wiem, na pewno piękna, ale czy urodziwa? Jeśli, to urodą już wtedy nieco archaiczną, przedwojenną, z innego świata, o którym wtedy nie myślałem, z innej formy.

Nie z tego świata wydała mi się już przy pierwszym spotkaniu, pamiętanym mgliście, mieszkaliśmy wtedy jeszcze na przedmieściach R., więc mogłem mieć kilka lat, pięć, może sześć. Nie wiem, dlaczego przyjechały wtedy na Żakowice, obie z Jadwigą, siostrą ojca, więc ciotką prawdziwą, w odróżnieniu od Bronisławy, którą rodzice nazywali śmiesznie „przyszywaną”, jak mocnym szwem, przekonałem się później.

Nie bywaliśmy u siebie, ojciec miał chyba jakiś kompleks albo żal, był zbuntowany przeciw inteligenckim domom swojego rodzeństwa, a może po prostu wstydził się tej naszej nie naszej chałupy, skleconej tanio, obitej papą, zdeformowanej sienią z dykty, gdzieś przecież trzeba było trzymać węgiel, potrzebowali go dużo, żeby ogrzać źle ocieplony pokój, z kuchnią wstawioną za zasłony z wzorzystego, brązowego materiału.

Ciotki naprawdę przybywały z innego świata, pobrudziły zamszowe buty na ścieżce prowadzącej do domu, kawałek od szosy, po deszczu rozmiękała i czepiała się podeszew. Podarowały mi książkę, kolorową i rymowaną, dużą, w twardej oprawie, ciężko było utrzymać ją na kolanach, ale bez podpórki drętwiały ręce. Potem książki dostawałem od nich często, trochę układały mi spis lektur, nie myśląc jeszcze o tym, że i tak w końcu wszystkie trafią do mnie. Trudny spadek, musiałem zawołać stolarza.

Z tej pierwszej wizyty pamiętam też wielkie sprzątanie, omiatanie kątów z pajęczyn, szorowanie podłóg szczotą ryżową, mycie okien, choć żadne święta nie czaiły się w kalendarzu, białe rajtuzy, które brudziły się już przy zakładaniu, podtrzymując poczucie winy, gdyby na chwilę przygasło. Tylko kapa na łóżko nie chciała ułożyć się jak trzeba, więc i tak widać było ślad po żelazku, nowej rodzice nie mieli za co kupić, spłacali raty w ORSie, nie wiedziałem, gdzie to jest, wolałem nie pytać, musiało być tam strasznie.

***

W domu u ciotek czysto i schludnie było zawsze, nawet bez zapowiadania się, wszystko na swoim miejscu, którego było niewiele. Mieszkały w prawdziwym wieżowcu, choć za nisko, żeby z okien oglądać pałac kultury, nie wiem zresztą, czy by chciały. Maleńkie mieszkanko, z ciemną kuchnią i przedpokojem, w którym teraz bym się pewnie nie zmieścił, ale za to w samym centrum Warszawy, przy ulicy Hibnera, niedawno zdekomunizowanej, nie pamiętam, jak się dziś nazywa, jakoś tak znowu po warszawsku.

Ład wymuszał szacunek, uważałem, żeby nie nakruszyć francuskim ciastem, kruchym z natury, to był smak tych odwiedzin. Tylko stara pisarka, komunistka, przyjaciółka Bronisławy z kręgu kwadrygi, zbitka jak dzwon, miała gdzieś odkurzony dywan, strzepywała popiół z papierosów przed siebie, sprytnie unikając podsuwanej przez Jadwigę popielniczki. Paliła najtańsze papierosy, przecinane na połówki, jeden po drugim, w długiej szklanej fifce, której chyba nigdy nie czyściła, ciotki na wszelki wypadek miały zapas nowych. To nie była oszczędność, te połówki, ale nawyk z więzień, przed i powojennych.

Ja też mogłem palić, nieletni jeszcze, zupełnie legalnie, choć Jadwiga zżymała się trochę na liberalną nowoczesność Bronisławy, ale to ciocia Bronia była autorytetem w wychowywaniu dzieci. Wprowadziła Jadwigę w krąg Instytutu, zajmującego się nauczaniem niepełnosprawnych, głuchych, niemych albo tylko opóźnionych w rozwoju. Wprowadziła ją też do swojego mieszkania, na parę miesięcy, które okazały się kilkudziesięcioma laty, gdy Jadwiga trafiła do Warszawy z polecenia pewnego księdza, wyrzucona uprzednio z prowincjonalnego seminarium nauczycielskiego.

Siostra ojca dostała wilczy bilet po tym, jak zamiast na zebranie socjalistycznej organizacji młodzieżowej poszła przystrajać kapliczkę na majowe nabożeństwo, randka nie z tym partnerem. Działo się to oczywiście dawno, w czasach, gdy władza bała się, że może zostać obalona modlitwą. Ciotki zamieszkały wtedy na Pradze, do centrum przeniosły się pod koniec gomułkowszczyzny. Palić wtedy można było wszędzie, choć w miejskich autobusach chyba jednak już nie.

Pierwszego papierosa wypaliłem z ciocią Bronią nie u nich w domu, lecz w palarni na czwartym piętrze kliniki przy Banacha. Czekaliśmy na zakończenie operacji ojca, poważnej, niewiele wtedy robiło się tak poważnych, sztuczne tętnice, z gwarancją na kilka lat, dosłowną. Eksperyment, jednym słowem, pomógł jakiś znajomy ciotki, z czasów wojny. Nigdy go nie poznałem, podobnie jak innych, o których ciotki opowiadały niewiele. Pojawiali się tylko czasem w codziennych rozmowach, pomocni właśnie w drobnych, praktycznych sprawach, każdy do innych zadań, żadnych nazwisk, tylko imiona, cichociemni.

Tworzyli prawdziwą siatkę, dawni konspiratorzy, powiązani z wieloma instytucjami i  urzędami, mający dojścia i możliwości, bez których trudno było wtedy żyć na przyzwoitej stopie, to znaczy móc niewymienialny na nic pieniądz wymieniać jednak na towary, zawsze deficytowe. Siatka była nawet międzynarodowa, ciotki dostawały czasem, przez kogoś, trochę dolarów z Kanady, od przyjaciółki z czasów okupacji, a potem inny przyjaciel, pan Jurek, wymieniał te dolary na złotówki, po dobrym kursie, niepaństwowym, u cinkciarzy. Pan Jurek załatwiał też wiele innych spraw, był złotnikiem, serce też ma złote, mawiała Jadwiga.

Złotą rączką był z kolei portier, który za czerwoną stówkę wymieniał ciotkom żarówki, naprawiał kapiące krany, uszczelniał okna i oliwił zawiasy. To wszystko po godzinach, kiedy nie siedział w szklanym akwarium na służbie, zaczepiając wchodzących pytaniami gdzie i do kogo. Sprawdzał ich, z zaskoczenia, małymi, okrągłymi jak judasze oczkami prześwietlając zmieszanych gości.

Jego pewność siebie brała się stąd, przypuszczały ciotki, że służył na dwóch etatach, w służbie spółdzielni mieszkaniowej i w służbie bezpieczeństwa. Tajny współpracownik, ukryty w szklanej klatce. Miał na imię Bolesław, Bolek, mówiły ciotki, naprawdę, to nie był pseudonim. Donosiciele też mają imiona, inaczej jak mogli by tracić te dobre. Tak więc na tyłach domów towarowych Centrum splatały się dwie wrogie siatki, ledwo tajne, jak to u nas.

Domyśliłem się w końcu, co wszystkich ich łączyło, tych tajemniczych nieobecnych, żywe i praktyczne duchy z przeszłości. Na polonistyce uczono nas umiejętności cennych również dla śledczych: czytania między wierszami, przeszukiwania wygłosów, rewidowania przemilczeń. Trochę też wiedziałem o historii, nie tak dawnej, ale zapominanej z ideologicznego poruczenia, co nieco słyszałem w domu. Że istnieje inna opowieść, nie zapisana w podręcznikach, dawali nam do zrozumienia także niektórzy nauczyciele.

Jak mój licealny polonista, którego ciotki zaprosiły na obiad po wręczeniu nagród zwycięzcom olimpiady polonistycznej. Najpierw jednak wysłały nas do teatru, wielkiego, na wielką operę, narodową. Same z nami nie poszły, straszny dwór był rzeczywiście straszny. Podczas obiadu profesor M-ski siedział sztywny jak zwykle, dawno nie stałam tak długo na palcach, śmiała się Bronisława, częstując mnie carmenem, gdy już  sobie wreszcie poszedł. Przejęty sobą, był groteskowy jak wtedy, gdy puszczał do nas oko przy socrealistycznych kawałkach Gałczyńskiego. Dosłownie, zza grubych szkieł. Ale historyka o lewicowych poglądach, sekretarza organizacji partyjnej, który na lekcjach opowiadał nam prawdziwą wersję Katynia, M-ski nie znosił.

O akowskiej przeszłości mówiło się w domu ciotek niewiele, prawie wcale. Tak było w wielu polskich domach, które przeżyły Hitlera i Stalina, ale w domu przy Hibnera milczenie nie brało się z tamtego lęku z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. O tamtym nie wolno było mówić tylko przy Bronisławie, jakaś zmowa, omerta, dorozumiana, choć  nikt jej nie zarządził. To milczenie powstało pewnie dawno, gdy krzyk ugrzązł w krtani, kalecząc ją jak przełykana zbyt pospiesznie skórka suchego chleba. Może to wtedy po raz ostatni padło imię tamtego, kto wie, w każdym razie ja nie wiem, nigdy nie poznałem jego imienia. O nim i o tym kawałku swojego życia Bronisława milczała jak jej głuchonieme podopieczne, zupełnie jakby tamten ostry okruch naprawdę podciął jej struny głosowe.

***

To wyszło jakoś tak przy okazji opowieści o Bąkowej Górze, ciotki jeździły tam co roku na wakacje, aż do śmierci tych, u których się zatrzymywały na letnisko. Śmierci, po której Bąkowa Góra mogła wreszcie odejść tam, gdzie odchodzili jej mieszkańcy i ci, którzy w tej wsi bywali kiedyś. Dowiedziałem się w końcu, że Bronisława spędziła w Bąkowej Górze trochę wojennego czasu, najpierw jeżdżąc tam na konspiracyjne kursy, a potem ostatnie kilkanaście miesięcy wojny, po wielkiej wsypie, zagrożona aresztowaniem. Prawie cały jej oddział ewakuowano wtedy do podwarszawskich miejscowości.

Na moim wiejskim przedmieściu wyrazu wsypa używało się w najpierwszym słownikowym znaczeniu: worek z gęstej tkaniny, który po wypełnieniu pierzem stanowi poduszkę lub pierzynę. Inaczej też czytało się skrót AK, „a kury, a kaczki”, innych partyzantów babcia nie znała, ci, którzy podczas okupacji pojawiali się na Żakowicach, pasowali do stalinowskiej propagandy, bandyci jak ulał. Parę kilometrów dalej, w mieście, pamięć była już inna, może dlatego, że tu też przechowywano zagrożonych wsypami warszawiaków.

Ewakuowano prawie cały oddział, ale jego i kilku innych nie. Zginęli wszyscy, od razu w pierwszych dniach powstania, które nie mogło się udać, o czym Bronisława była przekonana, nie wiem tylko, już wtedy czy dopiero po latach. Bez imienia, nie jest bezimienny, narzeczony cioci, padło bodaj raz, jakoś tak oficjalnie, Jadwiga zaraz zmieniła temat, ale ja tak o nim myślę dziś.

Mam nadzieję, że Bronisława dowiedziała się o jego śmierci szybko, jeszcze tam, na wsi, i nie musiała potem czekać na powrót, szukać przez Czerwony Krzyż, rozpytywać, przedłużać nadzieję. Nie związała się już nigdy z żadnym mężczyzną, o tym też się raczej nie mówiło. Chyba nigdy nie wybaczyła tamtym, którzy rozkazali mu umrzeć. Więcej niż przypuszczenie, bo przekonałem się o tym na własnej skórze, choć nie od razu zrozumiałem.

***

To było dzień po ogłoszeniu stanu wojennego, historyk lewicowiec patrolował rodzinne miasto z opaską ormo na rękawie, a ja wróciłem do Warszawy sam, bez żony, tylko po rzeczy, zamykano akademik i nasze uczelnie. Zebranie na polonistyce, ktoś chce strajkować, nie ma szans, dopiero przed paru dniami zakończyliśmy akademickie strajki, skoty jeździły już w pobliżu uniwersytetu zanim zawiesiliśmy protest.

Potem zdarzenia jak z tragikomedii, gatunku dziś nieuprawianego. Maciek pyta, czy pojadę z nim na Żoliborz, w pewne miejsce, raczej niepewne, musi z niego coś zabrać. Mam czekać w pobliżu, jeśli nie wyjdzie za kwadrans, to muszę wrócić i zawiadomić innych. Nie bardzo wiem, kim są ci inni, może dlatego czekam dłużej, mija dwadzieścia minut, jest zimno, chyba spadł śnieg.

Wychodzi prawie po dwu kwadransach, idziemy na przystanek. Po drodze daje mi jakiś zwitek, nie banknoty, jakieś zdjęcia, mikrofilm. Wsiadamy do autobusu, jest jak w filmie, on wyskakuje w ostatniej chwili, przytrzymując hydrauliczne drzwi. Pocę się, choć nigdy nie zakładam czapki, wyskakuję dwa przystanki dalej, wsiadam znowu, niezgrabnie, blokuję jedno skrzydło. Powtarzam ten manewr jeszcze dwa razy, w dwu różnych autobusach. Przyglądają mi się pasażerowie, odsuwają na wszelki wypadek, tak, rzeczywiście wcale nie zwróciłem na siebie uwagi. Wysiadam na Świętokrzyskiej, kawałek idę pieszo, dalej niż trzeba, robię kółko zanim wejdę w pasaż przy Amforze.

Wymyśliłem, że w akademiku jest zbyt niebezpiecznie, więc zawiniątko zostawię u ciotek, wygląda niewinnie, tylko do jutra, jutro mam przekazać dalej. Ale przecież muszę im powiedzieć, pytają, co to, i tak bym powiedział. Tylko, że sam wiem niewiele, tyle ile trzeba, to też widzieliśmy na filmach, nie powiesz więcej niż wiesz, one przecież zrozumieją, są po dobrej stronie, doświadczone.

Bronisława zmienia się nagle, w momencie, jak dobra aktorka, takiej jej jeszcze nie widziałem, jednocześnie wściekłej i lodowatej, cedzącej słowa nie swoim głosem. Pyta, czy wiem, co jest na tym mikrofilmie, czy wiem, kto mi go tak naprawdę dał i komu mam go przekazać. I czy się w coś nie wplątałem?

Plączę się, ale dopiero teraz, nie chcę odpowiadać na te pytania, sobie i jej, więc dukam coś o konspiracji, zasadach, że tak lepiej, mniej wiesz, krócej zeznajesz. Przerywa, wciąż opanowana, wiem, że jestem śmieszny, smarkacz przyłapany na gorącym uczynku, znowu się pocę, próbuję jeszcze coś tłumaczyć. Pomyślałeś o ojcu, o jego sercu? – pyta wtedy, nie spodziewając się odpowiedzi.

Naprawdę, nie pamiętam, czym się skończyła nasza rozmowa, choć mógłbym jej zakończenie wymyślić, w naszej literaturze pełno takich dialogów, sierpniowych, listopadowych, styczniowych. Ale ja zapomniałem, wyparłem, nawet nie wiem, czy w końcu przyjęły to, co u nich chciałem ukryć. Pewnie tak, może nie?

***

Nie pamiętam także, czy już wtedy rozumiałem jej lęk, może zrozumienie przyszło później: nie bała się o siebie, to był lęk z pamięci, ćwiczony wiele razy. Ale widzę jej twarz, nie rysy, te się zatarły, ale wrażenie, gdy znika z niej podbita ironią inteligencja, a pojawia się coś pospolitego, ostrego, nienawiść, ale nie dzisiejsza, choć też nie przedawniona, do tamtych, których nigdy nie brakuje, wydają rozkazy łatwo, za łatwo, bo giną zwykle inni, bezimienni w odróżnieniu od wodzów.

Naprawdę, nigdy jej takiej nie widziałem, ani wcześniej, ani później. Zresztą później widywaliśmy się rzadziej, jakbym jej unikał. Potem urodził się syn, zabierałem go czasem, cieszyły się bardzo, jak babcie, znowu byliśmy rodziną, sfastrygowaną na chwilę. Po roku wyjechaliśmy, wróciliśmy do R., poszedłem do wojska, spotkania były coraz rzadsze. Wpadałem na krótko, bywałem co prawda w Warszawie raz w tygodniu na zebraniach w instytucie, ale rzadko miałem czas, by zajrzeć akurat do nich. O tamtym nie rozmawialiśmy nigdy, jakby się nie wydarzyło. Zresztą działo się coś innego, ważniejszego, Jadwiga miała rację, ciotka zaczęła starzeć się nagle i szybko.

Słabła i milkła, uśmiechała się jeszcze, ale do środka, w siebie, daleką. Właściwie rozmawialiśmy już tylko o przeszłości, opowiadała o przedwojniu, ojcu kolejarzu, znajomych poetach, kawiarniach, uniwersyteckich profesorach. Mnóstwo szczegółów, ale i teraz bez tego jednego, bez tej jednej opowieści, nieopowiedzianej. Nigdy jej też nie zapisała, przynajmniej nie znalazłem niczego w jej papierach, które trafiły do mnie razem z książkami.

Wyobrażam sobie, jak zapisuje to wspomnienie, gdy patrzę w stary zeszyt, kupiony jeszcze przed wojną, na Świętokrzyskiej, w fabrycznym składzie przyborów szkolnych i kancelaryjnych Edwarda Zimnego, tel. 681-64. To skoroszyt alfabetyczny, równiutko zapisane notatki, piękne pismo, w szkole uczyli wtedy kaligrafii. Tytuł na trzeciej stronie: kurs sanitarny w Bąkowej Górze w czasie wojny w 1940 – 1941 oraz dopiski późniejsze; może tu gdzieś jest klucz do tamtej opowieści? Zaglądam najpierw pod R, taki odruch, bezwarunkowy: Rana jest nagłym przerwaniem tkanek. Bywa: cięta, kłuta, miażdżona, szarpana i postrzałowa. Zapis konkretny, jasny, dosłowny, świetny materiał do powtórki, żeby nie zapomnieć.

Ostatni dopisek powinienem zrobić o tym, jak w końcu zaczęła tracić pamięć. Ale żadnego błogosławieństwa, żadnej ulgi, zapominała tylko to, co wczoraj i nas, ciągle obecnych. Odzywała się coraz rzadziej, przerywała, zanim skończyła myśl, cofała się, milkła, wpatrując w okno bez firanek. Było coraz gorzej, myliła mnie z bratem, myliła naszych synów, mieszała nasze imiona, coraz bardziej niema, za każdym spotkaniem.

A może jednak nie, może było inaczej: niczego nie mieszała, lecz znowu gotowa, nadawała nam pseudonimy w miejsce imion, tak na wszelki wypadek, gdyby tamto wróciło. Przecież zawsze tu wraca.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury