Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Ukraina
Data dodania: 14 kwietnia 2020

Zapiski już bez dat, porzuciłem je, co za różnica, dni takie same, za którymś obrotem karuzeli przestaje się je liczyć, świat kręci się w głowie, mocno, za mocno. Trzeba uważać.

 

Jeszcze nie dzień, już nie noc

Co rano, wcześniejsze od słońca, wycie karetek. Powinniśmy się dawno przyzwyczaić, mieszkamy przy trasie do szpitala, nie zakaźnego, ale też zarażonego. A sygnały słychać teraz częściej, bo kwarantanna i na ulicy o wiele mniej samochodów.

Tak się pocieszamy. Gdzieś z bliska, z drzewa przed uchylonym oknem monotonne metaliczne trele ptaka, muszę sprawdzić nazwę, który… Już miałem napisać: który też szuka pocieszenia, ale przecież śpiewać każe mu tylko instynkt nakazujący przetrwanie gatunku.

W świecie nagle na nowo przerażonym śmiercią to jednak wcale nie tak mało.

 

Dzień któryś tam i kilka następnych

Zarażony świat nie przestaje być światem w obrazkach. Jakbyśmy to wszystko już gdzieś widzieli, w jednym z tysięcy katastroficznych filmów z ulukrowanym przesłaniem, mającym dawać widzom nadzieję. Te bezpiecznie przerażające obrazki zapadły w zbiorową pamięć tak mocno, że nawet nie zauważyliśmy, jak z publiczności staliśmy się aktorami. A jeśli to do nas dociera, na gwałt piszemy holywoodzkie scenariusze. No bo jak żyć, nie wierząc w happy end? Nawet nie ma kogo zapytać.

Ekologiczno – eschatologiczna pedagogika pandemiczna, rymuje się, nazbyt łatwo, ze strachem. A kiepskie rymy to też nieszczęście. Nowa wersja intelektualnego bigosu, przyrządzonego – jak to bigos – z mocno nadpsutych składników: z niuejdżyzmu, neooświeceniowego optymizmu i pop-humanizmu, głosi starą Dobrą Nowinę, że oto nadchodzi przemiana i coś wreszcie po ataku wirusa zrozumiemy. W internecie krążyło nawet ”podziękowanie” dla koronawirusa za to, że uświadomił ludzkości, jak niewiele od niej zależy, a jak wiele od natury, której powinniśmy słuchać, a nie słuchaliśmy.

Banalny odruch stary jak świat: gdy nie wszystko od nas zależy, szukamy sprawcy, większego niż nasz rozmiar. Na listach gończych umieszczamy różne wizerunki: sił i bezsił Natury, ślepego Losu, bezmyślnego Przypadku, nieobalalnego Systemu, uciskających nas spiskujących Onych, Klasy wiecznie skrzywdzonej, determinizmu Tradycji albo Darwina, wreszcie Boga nałogowo piszącego miliony scenariuszy, oddającego pięknym za nadobne w drugi policzek.

Te poszukiwania rzadko kiedy dają pewność, w czasach zarazy intensyfikują się i poszukiwania, i niepewność, czasem aż do szaleństwa lub wielkiej literatury. Ale odkrywamy coś jeszcze, pewną zależność na pozór zwyczajną, codzienną, potoczną, która jednak może być źródłem rozpaczy nie do ukojenia.

Aseptyczność jako konieczność, nieuchronne mycie klamek, klawiatur, śladów na meblach i na podłodze. Płyny, chusteczki, rękawiczki, maseczki, nieznośna czystość świata, nawet w powietrzu mniej pyłów zawieszonych, bo jednak kwarantanna. I oto pojawia się ten drugi, Inny, choć może i nie obcy, przeciwnie, całkiem bliski, który jak i my, kontaktuje się z innymi Innymi, też uważnymi, przecież nam życzliwymi.

Tak rośnie kościół międzyludzki, między nami, aseptycznymi Innymi, groteskowy, silniejszy od zakazów i innych form kastrowania życia społecznego i osobistego na czas zarazy, kościół wyjęty spod tych reguł i praw. I krąży w nim niczym komunia bezmyślny wirus, który nie wybiera, jest wszędzie jak duch. Długie wietrzenie i częste mycie na ducha nie poradzą.

Wirus się sam nie przenosi, przenoszą go ludzie. My lub inni. Więc oto nagle – mimo tej całej naszej aseptyczności, życia w wyjątkowym stanie nadostrożności, redukowania kontaktów i zamykania się w czterech ścianach więzienia urządzonego dobrowolnie – przychodzi Inny, choćby nawet i nasz najbliższy, kochany i kochający bez zastrzeżeń, bez którego nie wyobrażamy sobie i tak dalej …

…ale dalej może już nie być, bo razem z nim przychodzi wirus, trafia nas jak kula, kaliber 10 nanometrów, od strony najmniej oczekiwanej, przyniesiony na nie dość wyszorowanym paznokciu, w zagięciu łokcia obkichanego zgodnie z  zaleceniami wuhao, w oddechu, którego się nie uniknie, bo pragnienie bliskości silniejsze od strachu.

Czyż to nie idiotyczne i dlatego bardziej przerażające od demiurgiczności Natury czy Boga, nosicielem jest ten nieuchronny Inny, bez którego nie możemy się obyć, na którego jesteśmy skazani z racji naszej kondycji i formy, Kondycji i Formy, a który nawet gdy chce czynić dobro, zawsze czyni zło, jak powiada pismo, też ponoć przez Innego napisane?

Ten kościół międzyludzki jest pusty, jesteśmy w nim tylko my, nie mający żadnej wymówki, bo żadne higieniczne modły nie uchronią nas od bycia z Innymi i bycia Innymi. Możemy się starać, nic innego nam przecież nie wypada, ale należymy do siebie nawzajem i bez swoich wzajemności nie istniejemy. Skazani na siebie, na dobre i złe, z tym że na to drugie częściej.

I dudni nasze przerażenie w głuchej ciszy pustego kościoła, i sami siebie musimy wysłuchiwać, aż do znudzenia, rozpaczy albo i szaleństwa. Tak, w końcu i szaleństwa. Obrazek zawsze fascynujący pisarzy i naukowców zajmujących się wielkimi zarazami w historii: ludzie z szaleństwem wybiegający z zamkniętych domów na ulice, nie chcący już czekać, aż przyjdzie do nich dżuma czy inna cholera, więc wybierający kontakt z innymi, zarażonymi, oznaczający pewną śmierć. Przekroczona granica, poza którą śmierć pewna staje się pragnieniem, jest lepsza od śmierci niepewnej, odkładanej w czasie.

Nam jeszcze daleko do tego stanu. Za moim oknem widać tylko pijaków, pielgrzymujących do otwartego przez cała dobę monopolowego. To też desperaci, którzy raczej do innego kościoła nie pójdą. Zresztą nawet gdyby chcieli, to świątynie nie monopolowe, pozamykano wszystkie. Ale – jak powiedziano wyżej – kościół jest między nami, Innymi. Niekoniecznie trzeźwymi.

Tylko czyja to właściwie lekcja: pandemii czy Gombrowicza? On jest jak wirus, jeszcze jedna metafora z choroby. Co zrobić, że – niewierny Tomasz, imię jak los? – nie wierzę w przemianę świata, nie wierzyłem jeszcze zanim przeczytałem Gombrowicza. Więc i teraz myślę, że nawet jeśli ludzie po pandemii rzeczywiście stworzą inny świat, to nie będzie to świat projektowany przez Gombrowicza, lecz raczej inny świat czekający na swojego Herlinga Grudzińskiego.

Winni są zawsze Inni.

 

Chyba poniedziałek

Można by pomyśleć – jeśli komuś by się chciało myśleć w tym czasie zawieszonym, gęstniejącym w przestrzeni i osiadającym na naszych maskach – można by więc powiedzieć, że strach próbujemy opanować za pomocą swoistej memotechniki (sic!). Próbujemy zaśmiać się na śmierć, zamknięci, świątek i piątek.

Lanie wody, śmigus dyngus, smaganie brzozową witką, sauna humoru, pastisz samobiczowania, z pastiszami lepiej ostrożnie, jeszcze kto uwierzy w oryginalność. Niezłe jaja, oczywiście w maseczkach, pisanki czasu pandemii, jak malowane. Urodzaj, nie urok, epidemia memów wirusowych, pik przed nami, szczepionki na nie jeszcze nie wynaleziono. W końcu samo się wypłaszczy.

Koronawirusowa mowa-trawa. Jasne ciemne, każdy obłaskawia strach jak może, ale śmiech nie leczy wszystkiego, choć tak mówią. Lekarstwo niewłaściwie stosowane może przecież zagrażać … i tak dalej. Dalej? Co dalej?

Strach myśleć, co będzie po tym – czym? – wszystkim. Niektórzy mają nadzieję, że będzie inaczej. To znaczy lepiej. Bo w końcu przemyślimy, zrozumiemy. Skoro tak nagle nas dopadło, jak memento, to nie mamy wyjścia. Musimy dojrzeć.

Na pewno? Nie mamy? Musimy? My, Polacy, złote ptacy? My, ludzie, którym świat poddano?

Niedawno w sieci pojawił się obrazek, rozweselający jak gaz bojowy: zniszczona po powstaniu Warszawa sfotografowana z lotu ptaka, a na takim tle dopisek białymi literkami „bywało gorzej”.

Bywało, po co się ograniczać: ludzie milionami padali z głodu w sowieckiej Ukrainie, umierali w obozach i łagrach, zabijali innych rozwijając postęp naukowy w Hiroszimie i Nagasaki, palili napalmem w Wietnamie, zarzynali miliony w Armenii, Kambodży, Rwandzie, i tym podobnie, i tak dalej. Dalej.

Doprawdy, bywało gorzej. I bywa do dziś, więc jeszcze niejedno memento ostrugamy w mem.

Data dodania: 30 stycznia 2014

Takie czasy

Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Przed kamerą rozmawiają młodzi ludzie: ukraiński buntownik i polski dziennikarz. Niezmiennie od wieków to młodych wysyłają na pierwszą linię. Dziennikarz ma za mało lat, by pamiętać naszą rewolucję, z niecierpliwością dopytuje więc buntownika: ale co dalej, ile to potrwa, przecież nie będziecie tu tak stać w nieskończoność. Buntownik jest bezradny, odpowiada po polsku: nie wiem, nie potrafię powiedzieć, musimy zwyciężyć, ale ważni ludzie od was, co tworzyli Solidarność, mówili, słyszałem tu dzisiaj, że to nie będzie łatwe, że trzeba czekać, może nawet latami. Musimy być i czekać.

Dwa czasy: rewolucji i demokracji. Młody Polak, nie pamiętający buntu, zdziwiony. Zna tylko demokrację i jej najwyższe, ekonomiczne wcielenie. Jest więc nastawiony na zysk, efekt, niecierpliwe działanie z pragmatycznym celem i nagrodą za szybki sukces. Buntownik, wymarznięty i przerażony, wie tylko, że musi czekać. A nagroda wcale nie jest pewna.

Czas rewolucji okazuje się cierpliwszy. Paradoksalnie, biegnie wolniej.

Retorzy

Dwaj retorzy po próbie negocjacji przemawiają do tłumu. Prezydent-dyktator, mający za sobą pozory demokracji, tarczę i pałę Birkutu, a także Wielkiego Brata, wie, że może zwodzić i grać na zwłokę. Buntownicy nie są na tyle mocni, żeby obalić go siłą, a w nic innego niż siła nie wierzy. Panuje więc nad czasem, także nad czasem ich, majdańców.

Kliczko rozumie już, że przegrał, że choć chciałby może zaryzykować i przystać na wątpliwy kompromis, byle tylko dyktator cofnął rozkaz strzelania, to ludzie tu na majdanie, tłum, który zrobił go przywódcą, a teraz zaczyna w to przywództwo wątpić, ci ludzie nie chcą się cofnąć. Nie mają gdzie. Więc przygaszony, okopcony zmęczeniem mówi tylko, że zostaje tu z nimi, bo ich rozumie, a jedyne, czego się boi, to tego, że przyjdzie do niego ktoś i powie, że stracił właśnie brata, męża, syna.

Tiahnybok jest radykałem i na pewno cofać się nie chce. Wie jednak, że część towarzystwa na wiecującym majdanie z przerażeniem myśli o losie tych, których władza złapała i w każdej chwili może zamordować rękami nieznanych sprawców. Wie, że lęk tej mniejszości może być zaraźliwy i powszechny, więc postanawia ów lęk nazwać i nazywając, oswoić.

Mówi zebranym, że jeśli obietnic prezydenta nie odrzucą, jeżeli uznają go za człowieka, któremu można uwierzyć i walkę na ten czas przerwać, to być może ocalą z rąk oprawców swoich przyjaciół i współtowarzyszy. I nikt już może nie zginie.

A jeżeli niepewny kompromis odrzucą, jeżeli nie potrafią zapomnieć, że dyktator jest kłamcą z natury, to nie tylko pozostawią w rękach oprawców swoich przyjaciół, ale i sami pewnie trafią do więzień. Zwyciężą, lecz zwycięstwem słabych, zwycięstwem wyłącznie moralnym, honorową klęską, którą być może historia zapisze w rubryce gloria victis.

Wykrzyczawszy alternatywę, każe zebranym podjąć decyzję, głosować jak na wiecu kozackim, przez podniesienie ręki za walką lub rozejmem. Chce z buntowników zrobić obywateli, dając im wybór i odpowiedzialność. Pokazując, że ich głos się liczy, a każde słowo waży jak ołów.

Wieloznaczność, o której nie wolno zapomnieć: demokracja tworzona tym gestem to demokracja kozacka, wojenna. Tiahnybok przemawia ze sceny, widząc już zapewne, jak historia obsadza go w roli hetmana.

Tarczą bywa poeta

Kul już od dawna nie robi się z ołowiu. Czasem wyrabia się je ze słów, szybkich i celnych, niosących wolność lub śmierć, albo jedno i drugie. Dyktatorzy boją się słów, bo nigdy przecież nie zamkną wszystkich ust, wszystkim nie amputują pamięci i zapisanego w niej słownika, w którym są też słowa rzadko używane, bo zbyt patetyczne dla mowy codziennej. Przywoływane w czas szczególny, miewają straszliwą siłę rażenia.

Była premier apeluje z więzienia do milicjantów i żołnierzy: nie bierzcie krwi rodaków na swoje sumienie. „Ani praca, ani pensja, ani pagony nie są warte śmierci waszej duszy” – pisze. „Nie strzelajcie do tych, którzy czytają wiersze Szewczenki.” Tak na majdanie pojawia się literatura.

Jednym z pierwszych zabitych majdańców był dwudziestoletni poeta. Nie wiemy, co pisał i czy pisał dobrze. Może nie, a może za pół wieku uczeni krytycy będą spierać się o cenę, jaką dla literatury była jego śmierć. Jak my spieramy się dzisiaj o sens śmierci Baczyńskiego i innych piszących powstańców.

Teraz jednak poległy poeta jak nikt nadaje się na symbol ukraińskiej rewolucji. Siła słowa nie jest może ogromna, ale jednak historia pokazuje, że dyktatorzy zabobonnie boją się tych, co świetnie językiem władają. Dlatego najpierw strzelają do poetów i innych tragarzy wolnego słowa.

Przeklęte doświadczenie

Fotografia zastrzelonego poety obiegła świat. Jak z narodowej ikony-landszaftu: z rozwianym włosem i ogniem w spojrzeniu stoi na jakimś podwyższeniu, trzymając transparent z krótkim hasłem ustami ludu mówi Bóg.

Doświadczeni, wiemy, jak bardzo się myli. Jak bardzo pokrętne są ścieżki Boga, historii i polityki. Jak bardzo odległe od siebie. Ale im, majdańcom, bardziej niż pałki i tarcze potrzebna jest wiara. Więc wierzą, że tym razem będzie inaczej. Że tym razem nie zamienią jednej bandy na drugą. Że bandu pogonią.

Nie pogonią. Dobrze, jeśli sami nie staną się bandą, bo czerwona linia oddzielająca pokojowy protest od słusznej, samoobronnej, ale jednak przemocy, została przekroczona. A na Gruszewskiego najostrzej walczą ci, którzy swą wiarę budują na wrogości do innych.

I kto wie, co się jeszcze okaże, gdy opadną dymne zasłony z palonych opon, z  unoszących się nad nimi śpiewów i haseł.

Gdy narrację zastąpi interpretacja.

Na językach

Gdy stało się jasne, że dyktator używa rozdwojonego języka, że dobiera słowa zależne od okoliczności, a nie prawdy, ubiera je raz w europejski garnitur, a raz w berkutowski pancerz, Witalij Kliczko na majdanie zaczął mówić wyłącznie po rosyjsku. – Nie podzielą nas na tych, co mówią po ukraińsku, i na tych co używają rosyjskiego. Rozumiemy się i nie damy podzielić – krzyczał. Kliczko dobrze rozumie rosyjski: rosyjski język i rosyjski imperializm. Janukowycz zaś świetnie się nim posługuje, jak mową ojczystą.

Nie wiadomo, co na majdanie przeważy: euroentuzjazm czy też nacjonalizm. Wydaje się, że bez przywiązania do narodowej niezależności majdanu by już nie było, a Europa nie jest celem, lecz raczej kierunkiem ucieczki przed Rosją. Co z tego rozumiemy? Co z tego rozumieją wynajęci przez nas politycy? Z tego, co mówią, wynika niewiele. Używają słów, by nic nie powiedzieć.

Schowani w spódnice sklerotycznej Europy, udajemy, że rosyjskiego nie znamy. Że zapomnieliśmy: i języka, i imperializmu. Za to wciąż przypominamy sobie, że mordercy z Wołynia mówili po ukraińsku. Ta wybiórcza pamięć, historyczna afazja, może kosztować dużo. Historia znów zastanie nas szepczących pacierze nienawiści i niemocy. Niezdolnych do nazywania rzeczy po imieniu i niezdolnych do czynu.

 A banda nie śpi. Nigdy.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury