Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: system
Data dodania: 3 października 2012

Zlizywana z księżowskich kolan piana tylko na chwilę ożywiła rytualną debatę o potrzebie/ zbyteczności gimnazjum, złudnej powszechności wyższego wykształcenia i tym podobnych supełkach gordyjskich polskiej oświaty. Takie bicie piany towarzyszy co roku inicjacji szkolnej, bolesnej jak każda inicjacja.

W tym roku do dyskusji o szkole włączona została – odświętnie, jubileuszowo – Gombrowiczowska „Ferdydurke”, rozmieniona na najbardziej znane fragmenty, czyli kpiny z Pimki, Bladaczki i całego ciała pedagogicznego. Aliści księżowskie kolana uświadomiły dobitnie, że jak „ciało pedagogiczne” nie jest wyłącznie metaforą, tak powieść Gombrowicza nie jest jedynie kpiną ze szkolnego systemu.

„Ferdydurke” nie jest przecież opowieścią o jakimś szczególnym rodzaju opresji wobec „ja”. Szkolna opresja jest opresją życiową – wchodzenie w dorosłość oznacza oddanie się tej opresji na zawsze: uzależnienie od ocen wystawianych przez otoczenie, poddanie się osądowi innych, często (najczęściej – powiada Gombrowicz) głupich i głupszych niż wydane im na interpretację „ja”. Oznacza też wystawienie niedojrzałego „ja” na podszczypywania kulturalnych ciotek, ciamkanie pedagogów, oddanie (gwałt raczej przypominające) schematom, stereotypom, normom obowiązującym i obwiązującym niczym wisielczy sznur. Komu obce jest to doświadczenie? Nawet najszczęśliwsze dzieciństwo podszyte jest zawsze ciotką i gogiem, dorosłym, któremu podświadomie staramy się przypodobać albo przynajmniej nie narazić.

Grzeczny, ale odmieniec – tak oceniały mnie osobiste ciotki, pewnie ze względu na skłonność do samotności, której oddawałem się nawet podczas osadzenia w przedszkolu. Zamiast słuchać, wolałem czytać i z literami wiąże się moje pierwsze zderzenie ze szkołą jako instytucją „uczącą życia”. Czytać uczyłem się dość wcześnie i niejako podwójnie, bo oprócz liter łacińskich znalazłem sobie cyrylicę. Tak, znalazłem, dosłownie, w sieni, na drewnianej podłodze, którą matka przykrywała po umyciu wielkimi płachtami radzieckiej „Prawdy”. Czyniła tak nie z zamiłowania do wschodniego ustroju czy kultury, ale z racji darmowego dostępu do organu KC KPZR w zakładzie pracy. „Trybuna” zresztą też była za darmo, ale „Prawdę” drukowano na znacznie lepszym, mocniejszym papierze, przez który wilgoć z umytej podłogi nie przebijała się tak łatwo, podobnie jak naniesione z dworu błoto, które nie kalało desek „prawdą” nakrytych.

Nie wiem, co ciągnęło mnie do tych obco zadrukowanych płacht. Niezwyczajna biel papieru? Satyryczne rysunki nakreślone śmiałą, rozpasaną kreską? Daruję czytelnikom opisy burżujów palących cygara, trzymających Trumana na smyczy i miotających bomby, których zdolniejsi ode mnie uwiecznili w ostatnich latach na tysiącach stron powieści o krajach dziecinnych i maleńkich ojczyznach. Dość powiedzieć, że gdy litery zacząłem nie tylko czytać, ale i rysować, bukwy wychodziły mi lepiej i dokładniej. Prawdę powiedziawszy, łacińskie (wtedy myślałem: polskie) litery bazgrałem z męką, jak kura pazurem.

Szkoły się nie bałem, bo nie mogłem się bać miejsca, gdzie – jak mi mówiono – będę pisał, ile dusza zapragnie. Obietnice były jednak na wyrost. Cierpłem z nudów i bólu ręki, za pomocą której w zeszycie w trzy linie więziłem w karnych szeregach litery, powtarzane setki razy, posuwające się po liniowanym papierze jak po fabrycznej taśmie. Z odrętwienia wyrywało mnie jedynie błogosławieństwo kleksa, który burzył liniowy porządek postępu w nauce. Najgorsze nie były jednak ani cierpkość, ani cierpienie trzeszczących ławek z wiecznie utytłanym kałamarzem. Rychło dowiedziałem się, a raczej domyśliłem, że nie będę pisał do woli, według mojej woli, bo istnieje program nauczania i nauczania porządek, przystosowany do średniej klasowej. I że pisać mam nie piękne, krągłe bukwy, których kształty uwodziły moją dłoń, lecz nasze, polskie litery, bom Polak, a nie ruski jakiś. Nikt tego nie powiedział mi wprost, ale system sam doskonale się tłumaczył i szczęśliwie uniknąłem zaprzaństwa. Litery łacińskie wychodziły mi coraz lepiej, a ponieważ czytałem płynnie, to w imię niepsucia średniej i za pisanie dostawałem piątki. Kiedy po latach zaczęto znów mnie uczyć cyrylicy i zapisanego w niej języka, uświadomiony już, na przymus odpowiedziałem solidarnym bezwiednym oporem.

Wszyscy mamy jakieś prywatne opowieści o końcu dzieciństwa. Ale kto czytał „Ferdydurke”, ten już wie, że to koniec pozorny, bo dzieciństwo nigdy się nie skończy. Genialny eksperyment Gombrowicza: wrzucenie w szkolną magmę osobnika dojrzałego i obserwacja, jak łatwo staje się na powrót sztubakiem, tak łatwo, że podejrzewać można, iż nigdy sztubakiem być nie przestał, że wyrwany do odpowiedzi w „dojrzałym” życiu kluczy, zwodzi, jąka się i czerwieni tak samo, jak wtedy, gdy opowiadać miał dlaczego Słowacki wielkim poetą był. Nigdy nie jesteśmy dość przygotowani do odpowiedzi, a ku końcowi lekcji, książki, życia poruszamy się jednako: przez rozpad świata i przemoc kumulującą się w kolejnych „kupach”. To lekcja „Ferdydurke” i Gombrowicza. Okrutna.

Skazaliśmy się na ten los już jako dzieci, gdy zapragnęliśmy wejść w świat dorosłych. Wtedy to porzuciliśmy samotność, do której czasem tęsknimy dojmująco. Wszelakie egzaminy dojrzałości to fikcja, nigdy nie skończymy szkoły życia, nie wyrwiemy się z opresji bycia ocenianym i nierozumianym. Od tej sztubackiej pupy, która z czasem staje się naszą gębą, nie ma ucieczki – mówi Gombrowicz.

Ja jestem mniej pesymistyczny: ucieczki nie ma, ale czasem zdarzają się wagary. Gorąco na nie namawiam, choćbyśmy potem za karę latami stali w kącie.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury