Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: popkultura
Data dodania: 13 maja 2014

Baba z brodą? Bomba. Zwycięstwo przebranego za kobietę z brodą artysty w turnieju europiosenki obudziło tych, których za Umberto Eco można nazwać apokaliptykami. Od półwiecza dostrzegają oni w dziwactwach popkultury znaki zbliżającego się upadku cywilizacji europejskiej. Na szczęście wciąż jeszcze albo oni się mylą, albo my czegoś nie dostrzegamy.

To, że europublika głosowała na estradową „babę z brodą”, nie jest niczym niezwykłym. Wbrew jednak entuzjazmowi miłośników postępu to raczej przejaw konserwatywnej niezmienności  masowych gustów. Telewizyjna gawiedź zareagowała tak, jak przed stuleciem reagowała publika waląca tłumnie do cyrku lub kabaretu, by napatrzeć się na brodatę kobietę, mężczyznę z biustem lub bliźniaki syjamskie, które jakimś cudem wytrzymały starania ówczesnej medycyny. Ci bardziej kulturalni i wówczas swoje ciekawskie podniecenie maskowali naukowymi zainteresowaniami albo koniecznością okazania światłej tolerancji i szlachetnego wyrozumienia dla ludzkich przypadłości.

Coś się jednak zmieniło: znacznie trudniej dziś wymyślić prawdziwą podnietę dla zjadaczy kultury masowej, więc i zwykła kobieta z brodą już nie wystarczy. Dzisiejszej publice potrzebne jest coś więcej, jakaś semiotyczna (albo neurotyczna) nadwyżka, jakaś komplikacja, choćby właśnie przebrany za zarośniętą kobietę mężczyzna. Oczywiście, nawet nie śmiem myśleć, że bierze się to z jakiejś nienasyconej plebejskiej ciekawości czy skłonności do perwersji, skrywanej jak wstydliwa choroba – wszak dzisiejsza gawiedź wolna jest nie tylko od tak pospolitych przypadłości, ale nawet od orzekania, co jest normalne, a co poza normę wykracza. Wyedukowana lepiej niż przed wiekiem, zna pojęcia wolności artystycznej, wolności obyczajowej, wolności rynku  kultury i parę innych modnych ości. Nawet cyrkowe dziwy potrafi objaśniać tradycjami kabuki i teatru elżbietańskiego.

Gusta gawiedzi są w istocie dosyć niezmienne, ale kto dziś jest gawiedzią? Okazuje się, że największy wpływ na wynik głosowania w konkursie Eurowizji mieli nie wysyłacze esemesów, lecz jurorzy. Wybrani przez telewizyjny biznes spośród uznanych znawców popu, pewnie na wypadek, gdyby ludowi europejskiemu bardziej od faceta odgrywającego drag queen spodobały się po słowiańsku wylewne biusty albo staropolskie kręcenie masła. Czyżby więc rację mieli apokaliptycy, dawno już ostrzegający, że kultura masowa nie bierze się z oddolnych i spontanicznych potrzeb, lecz odpowiada na oczekiwania odbiorców cynicznie wykreowane przez tych, którzy rządzą kanałami informacji i produkują popkulturę, zarabiając na niej ciężkie pieniądze? A może to jednak znak pogodzenia się elit z kulturą masową, abdykacja kultury wysokiej, bo jak długo można kopać się z koniem i patrzeć, jak inni obżerają się konfiturami?

Czytając pokonkursowe komentarze, wytykające krytykom eurowizyjnych wyborów polską zaściankowość i brak zrozumienia dla obyczajów wielkiego świata (jeden z komentatorów wyliczył nawet, że jesteśmy 70 lat za Europejczykami), zdziwiłem się, jak łatwo umknęło komentującym zachowanie duńskiej publiczności w konkursowym studiu, zachowanie znacznie bardziej znaczące niż cmokania i protesty wokół kiczowatej Conchity. Za każdym razem, gdy jurorzy nagradzali punktami występ reprezentujących Rosję bliźniaczek, splątanych warkoczami niczym Ruś Kijowska z Moskiewską, publika w kopenhaskim studiu głośno buczała, za nic mając polityczną poprawność i apele światłych konferansjerów, by nie mieszać polityki z kulturą.

Możliwe, że owi buczący mieli w pamięci inne widowisko, sprzed kilku godzin, przez telewizje informacyjne transmitowane z Placu Czerwonego, na którym z operetkowym przytupem swoją siłę demonstrowała Europie tęskniąca do imperialności Rosja. Przybrana w barwy z wstążki orderu świętego Jerzego, używane jako symbol przez carskich imperialistów, sowieckich internacjonalistów, a także walczących po stronie III Rzeszy własowców.

Możliwe też, że kopenhaska publiczność okazała się niewystarczająco światła i tolerancyjna, by zrozumieć świeżutki żarcik rosyjskiego wicepremiera, który  niewpuszczony w przestrzeń powietrzną NATO w drodze z Nadniestrza – ponoć już zaczynającego tęsknić za matuszką Rassiją – zapowiedział, że następnym razem poleci tam bombowcem strategicznym.

I już chciałem napisać, że europejskie masy prawdziwe zagrożenia rozpoznają szybciej niż ich ideologiczni preceptorzy, ale zabrzmiało mi to dziwnie znajomo,  jak wyznanie wiary dziewiętnastowiecznej postępowej inteligencji, wiary w mądrość i instynkt ludu, który potem tę inteligencję wyrzynał, najbardziej ochoczo zresztą w imperialnej Rosji właśnie.

Więc koniec. I bomba, jak mawiała stara służąca Gombrowiczów.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury