Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: podróż
Data dodania: 11 marca 2020

Opowiadał mu dziadek, to działo się, gdy jeszcze nie było tu autobusu, nie było niczego, a on musiał dojść na randkę, nie, wtedy jeszcze nie z babcią, ale z inną, której zresztą było mu żal do końca, musiał i chciał, to drugie pewnie bardziej, więc ruszył z tej wsi, na której mieszkał, bo w mieście nie dał rady się utrzymać i musiał uciec znów na wieś, więc jeszcze raz: teraz ruszył do tego miasta, przeklętego, ale kuszącego obietnicą powrotu, ruszył szybko, ale nie za bardzo, na tyle, żeby nie zmęczyć się zanim dojdzie, po blisko trzech godzinach marszu, bez przerw, jak bez przerw były zdania, którymi teraz mu to opowiadał.

Później robił tak już zawsze, gdy było mu po prostu źle na świecie. A właściwie nie po prostu, bo nigdy nie wiedział, dlaczego jest mu źle, więc nagle wstawał, z łóżka albo od stołu, wychodził i szedł przed siebie, daleko i długo, jakby myślał, że tam gdzieś znajdzie powód, przyczynę tego, że jest mu źle, nawet nie znał słowa melancholia. Nie znajdował, więc wracał.

Robił tak do końca swoich dni, wielu, wydawało mu się czasem, że zbyt wielu. Wychodził przez wypaczoną bramę od strony pola, nigdy nie zrobił tu łatwiejszej w użytku furtki, chociaż zamierzał. Za bramą zaczynała się krzywa ścieżka, z roku na rok mniej widoczna, pozarastana wysoką trawą i badylami chwastów. W końcu stała się niewidoczna, istniała tylko w pamięci, automatycznej, zmagazynowanej w mięśniach.

Ale za to wokół, na pustym kiedyś ugorze, porosły brzozy samosiejki, całkiem spore, choć cienkie, bo wysiały się gęsto, za gęsto, by stanąć mocno na ziemi. Wyglądały malowniczo, szczególnie jesienią, jakby ucharakteryzowane do filmowej sceny, symbolicznej, owinięte ni to zwojami papirusu czekającego na zapisanie, ni to bandażami, ale takimi jak na starym filmie, jeszcze nie nasiąkniętymi czerwienią, bo kiedyś widzom oszczędzano widoku krwi.

Podczas tych marszów najbardziej lubił, gdy ukośne światło zachodu, dla niego zawsze zbyt wczesnego, sprawiało, że trawy przed kępami brzóz robiły się pożółkłe jak stare listy lub książki, a kontury drzew wyostrzały się i nieruchomiały, zawsze w tym momencie, gdy wiatr porzucał dzień, wiedząc, że już nigdzie go nie wyciągnie przed nocą, na żadną włóczęgę przeciw czasowi.

A dalej, w miejscu, gdzie kończyła się istniejąca tylko w pamięci ścieżka, rosły modrzewie, za nimi iglaki, ciasno, potem znów ugór, pokryty trawą i odchodami saren, przeganianych czasem przez dziki, szukające pod darnią lepszego życia, którym według nich jest po prostu lepsze żarcie. Psy płoszyły sarny, goniąc je długo, ale zawsze tak, żeby nie złapać. Natomiast gdy czuły ostrą woń dzików, udawały, że nic nie widzą i nie słyszą, a potem nagle postanawiały zmienić tradycyjną trasę spaceru albo od razu zawrócić na podwórko. Czasem tęsknota jest instynktem samozachowawczym.

Więc chodził tam, na te nie kończące się o żadnej sensownej porze spacery, niespieszne włóczęgi bez marszruty, w poszukiwaniu sensu smutku albo dla zgubienia go, zachodzenia na śmierć, skołowaną od powtarzających się szlaków. Nie zaprzestał snucia się po polach także długo po tym, jak ortopeda zabronił mu łażenia po nierównym, z powodu kolan, w których wytarła się jakaś maź, bo wyciera się w końcu, na starość, jak wszystko. Nie porzucił włóczęgi nawet wtedy, gdy lekarz zakazał mu stanowczo jakiegokolwiek intensywnego ruchu, a potem nogi bezczelnie odmówiły posłuszeństwa, zaś w głowie przesunęła mu się jakaś zapadka i tracił równowagę, nawet gdy stał w miejscu, musiał łapać się krzeseł, stołu, ściany, żeby nie upaść. Trasy robiły się więc coraz krótsze, czasem znosiło go ze ścieżki na nierówności ugoru, niebezpiecznie, ale przecież nigdy nie ośmieszyłby się przed samym sobą, posługując się kijkami bez śniegu i nart.

Wydawało się, że chodzi nawet i wtedy, gdy już nie mógł o własnych siłach wstawać z fotela, w którym na koniec przesiadywał całymi dniami, w domu, którego pewnie nigdy nie było, w mieście, którego nigdy nie widział i do którego nigdy nie przyszedł ze wsi, która nawet jeśli istniała, to zupełnie gdzie indziej, a najpewniej jedynie jako składanka z obrazów schowanych w wyobraźni. Tylko w czyjej?

A on? On nadal słuchał opowieści dziadka, którego przecież właściwie nie miał, skoro tamten umarł jeszcze przed jego narodzinami. Słuchał, choć czy rzeczywiście mógł ich słuchać, skoro były opowiadane przez kogoś, kto nigdy właściwie nie istniał? A jeśli istniał, to umarł, zanim zaistniał.

Więc kogo słuchał tak naprawdę? Kim był ten, który opowiadał? I kim był słuchający? A także o czym była ta opowieść? Pytania, bez których nie ma literatury.

Data dodania: 20 listopada 2018

…również w epoce kultu rozumu poeta zawsze był pszczołą, ponieważ „bredził” w mowie niepodobnej do języka codziennego; ponieważ przemieniał kwiaty w miód, to znaczy chwile w wieczność.
Ryszard Przybylski „Klasycyzm, czyli …”

Tak było, naprawdę, w połowie listopada, tej lepszej, bo słonecznej. Wystarczył jeden dzień bez samochodu. Nie miał mnie kto podwieźć, więc wracałem autobusem, podmiejskim, linii A, to naturalne, że tu we Wsoli zaczyna się alfabet, z przystankiem przy muzeum Gombrowicza. Aby dotrzeć do przystanku w kierunku R., trzeba przejść na drugą stronę trasy numer siedem, w jednym z dwóch miejsc, jednakowo oddalonych od muzeum. Wybrałem drogę koło kościoła, która najpierw cofa się wbrew kierunkowi jazdy, nawraca dopiero po drugiej stronie ruchliwej szosy.

Zaczęło się jeszcze przed przejściem, czerwone światło pali się tu długo, zwłaszcza jeśli nikt nie naciśnie przycisku, nazywanego śmiesznie i fachowo wzbudzaczem. Biły dzwony, a z kościelnych drzwi wychodzili ostatni żałobnicy. Miejscowi, jak co dzień zamieniający zasiłki w wino tuż obok plebanii, oderwali się od ściany sklepu, żeby sobie popatrzeć.

Czoło konduktu utknęło przed pasami, sześciu mężczyzn dźwigających trumnę przestępowało z nogi na nogę, tak ciężar przez chwilę wydawał się lżejszy. Pogrzeb na światłach nie ma pierwszeństwa, jak chociażby karetka na sygnale ścigająca się ze śmiercią, więc zmarły po raz ostatni musiał poddać się prawu żywych.

Kondukt spotkał się z falą samochodów w tym krótkim momencie, gdy ruch na skrzyżowaniu zamiera, bo dla obu stron świeci czerwone, żeby ryzykanci zdążyli zjechać z drogi tym bardziej przywiązanym do życia. Blaszana rzeka ruszyła po chwili, okadzając trumnę spalinami. Siłą rzeczy, nie tylko ostatecznych, na chwilę stałem się częścią żałobnego orszaku, rozstaliśmy się zaraz za przejściem, ostatnia droga prowadziła prosto, moja w lewo, wzdłuż trasy szybkiego ruchu.

Przystanek był wiecznie zaśmiecony i wypaprany sprejem, choć z trzech najpopularniejszych polskich skrótowców wymalowano tylko jeden: CHWDP, bo kto by tam bazgrał na murach PKO czy NMP. Oczekiwanie było nawet przyjemne, samochody wyły co prawda i smrodziły tuż obok, ale listopadowe słońce grzało jak letnie, musiałem nawet zdjąć kurtkę, okazała się nagle kolejnym dowodem na ocieplenie klimatu.

Dyskusje klimatologiczne staja się coraz modniejsze, a argumenty przy rodzinnych obiadach miewają siłę słynnych dowodów na istnienie Boga, tyle że jest ich więcej, każdy bez trudu może podać przynajmniej siedem własnych przykładów i anegdot. Bo i dzieje się teraz w powietrzu coś dziwnego i niespotykanego dotąd.

Na przykład tamtego dnia, przecież już listopadowego, do mojego gabinetu wpadła pszczoła. Okien nie zamykam nawet zimą, więc czasem muchy, wybudzone z diapauzy słońcem, próbują wydostać się na zewnątrz i wpadają w pułapkę między ramami podwójnych okien. Rano znajduję je martwe, leżące z rozczapierzonymi w górę odnóżami i rozłożonymi skrzydłami.

Tym razem była to jednak pszczoła, pewnie jedna z tych, które ogrzewają w ulu zimowy kłąb. Oszukana prawie letnim słońcem, wyciskającym z roślin ostatnie zapachy, rozbudzona, tłukła o szyby, potem wracała, i znowu. Uderzyła nawet w ekran komputera, muszę widocznie zmienić tapetę na mniej barwną. Wyleciała dopiero, gdy otworzyłem okno na oścież. Pewnie nie przeżyje nocy, pomyślałem, za zimno.

W autobusie było za to gorąco, słońce słońcem, ale jest listopad, więc trzeba się dogrzewać. Promienie z trudem prześwietlały brud na szybach, w końcu mieliśmy już za sobą tydzień jesiennej, październikowej pluchy. Nie chciało mi się gadać ze znajomym kierowcą, wykorzystałem moment, gdy na następnym przystanku pokazało się kilkoro oczekujących, zrobiłem im miejsce, przesuwając się w głąb autobusu. Pojazd był klimatyzowany, więc zakręconego na śrubę okna nie dało się otworzyć. Przytknąłem czoło do szyby, była trochę chłodniejsza.

Jechaliśmy jeszcze przedmieściem. Za oknem byle jakie, byle większe, tablice reklamowe, szyldy autokomisów i składów budowlanych, nieskoszone zarośla na jeszcze pustych działkach oznaczonych kawałkiem dykty z numerem telefonu, chałupy i domki ocieplane faliście albo styropianem w bieliźnianych kolorach – to wszystko równie dobrze mogło prowadzić do R., jak i do każdego innego miasta. Wyglądało, jakby polskie miasta postanowiły zamaskować się przedmieściami, by wróg, kiedy przyjdzie, a przecież zawsze kiedyś tutaj przychodzi, nie mógł rozpoznać, która to miejscowość rozpościera się przed nim, rozkłada przy ziemi w geście chwilowej uległości, jak szczeniak przed starszym kundlem.

Na kolejnych światłach, zatrzymywały nas dzisiaj wszystkie, też jakby się zmówiły, zobaczyłem coś nieoczekiwanego. Pomyślałem najpierw, że muszę zmienić okulary, bo po tych kilku godzinach z książką i komputerem rozmazują mi się szczegóły. Ale to nie była wina wzroku, podeszli bliżej, więc widziałem dobrze, matka i dziecko, na przejściu. Ono zsunęło czapkę na koniec głowy, też było mu za gorąco, ociągało się, odwracało, zerkając na obły przedmiot, który ciągnęło za sobą na szarym kablu jak na smyczy. To była mysz, tak, nie myliłem się, dzieciak zabrał na spacer komputerową myszkę.

Zacząłem więc uważniej i podejrzliwiej przyglądać się mijanym obrazom. Za rowem po drugiej stronie ulicy robotnik w czerwonym kombinezonie trzymał oburącz grubą linę w kolorze gliny, jakby prowadził na smyczy małą, zieloniutką koparkę w wieku mamucim. Dwaj inni pchali przed sobą wielką szpulę z kablem, wyglądali jak krasnale wykradające z komody czarną nitkę, stalowa igła tkwiła już w konstrukcji zabezpieczającej wykop.

Dalej trzy stare kobiety, pochylone, więc nie widziałem dobrze jak stare, sprzątały otoczenie błękitnej kapliczki z matką i dzieckiem, wichura porozrzucała postawione na ich chwałę plastikowe chryzantemy i lilie. Zbierały je z ziemi dziarsko jakby nigdy między kręgami nie objawiła im się żadna przepuklina.

Chłopak w autobusie zdjął dłoń z karku dziewczyny i przeżegnał się pospiesznie. Ona, choć autobus minął już figurkę, zrobiła to samo ręką uwolnioną z jego drugiej dłoni, a potem znowu spletli palce i złożyli je między jej udami. Doprawdy, Bóg jest miłością, pomyślałem i przez chwilę wcale nie wydawało mi się to ironiczne.

Teraz za oknem nie było ludzi, za to daleko od szosy, przy bocznych uliczkach tłoczyły się domy jak marzenie. Powstały rzeczywiście z marzeń tych wszystkich zaradnych i zapracowanych tak bardzo, że nie mają czasu w nich pomieszkać, ledwo zdążają przecież na przykrótki sen, bez snów. Te nowe osiedla to życie na kredyt, i śmierć na kredyt, cała ich przyszłość. Na dywidendę po życiu i grzechów umorzenie nikt tu pewnie nie liczy.

Wysiadłem tam, gdzie zwykle. Na przystankowej wiacie widniał napis inny, już nie skrótowy, choć też popularny. Radomiak pan…, namazał jakiś kibol, ostatnia litera uciekła pewnie razem z nim, wypłoszona przez przechodniów lub przejeżdżającą przypadkiem straż miejską.

Robotnicy, którzy sprzątali parking przy sądach opodal przystanku, przeklinali głośno i dosadnie. Wiatr nieustannie zaganiał w ich stronę liście spadające w pobliskim parku. Mieli czerwone kurtki, a żółtozielona zamiatarka była niewiele mniejsza od tamtej koparki. Bluzgi przebijały się przez warczenie silnika, wystarczająco jednak głośne, by zagłuszyć modlących się za dusze przy figurce na skraju parku.

Na przejściu przez jezdnię, podwójnym, bez świateł, więc szerokim i niebezpiecznym jak rzeka, matka poganiała córkę, dźwigającą wielkie siaty, wracały z grzebalnika albo z mopsu. Ubrane dziwacznie, w stylu eklektycznym, delikatnie mówiąc, omawiały łupy, ze znawstwem rozprawiając o modzie, może nie najnowszej, ale dzięki nim nieprzemijającej.

W sklepie „po schodkach”, koło mojego bloku, nie było kolejki. Fryzjerka z niedawno otwartego w tym samym pawilonie zakładu znów wyszła na papierosa. Interes rozkręca się jej powoli, dużo wolniej niż nałóg. Niech pani nie rzuca tu petów, upomniała ją kobieta o twarzy pokrytej liszajami i przetłuszczonych włosach, którą często widuję z okna, zbiera śmieci rozrzucone obok śmietnika, głośno przeklinając. Męczennica czystości, wariuje już nie tylko pogoda i meteopaci.

O barierkę przy schodach opierał się, chyba trzeźwy, znajomy alkoholik. Wódka zniszczyła mu sploty nerwowe, wysztywniła do tyłu tak mocno, że poruszał się wbrew prawu grawitacji, nocny kosmonauta. Tak prawdę powiedziawszy, to myślałem, że już umarł, nie pokazywał się przez długi czas, może odwykł. Teraz stał blady, jakby ktoś rzeczywiście odwinął go ze śmiertelnych prześcieradeł. Wskrzeszenie na ostatnią setkę? Więc zawsze jest nadzieja? Ukłonił się, prawie prostując, ale i tak nie widziałem dobrze jego twarzy, była szarą plamą, już po stronie zmierzchu.

W sumie nie zdarzyło się więc nic nadzwyczajnego, ale jednak ten dzień rymował się zbyt łatwo. Poezja ulewała się światu jak mleko niemowlęciu.

***
Nazajutrz pszczoła wróciła do mojego pokoju, gdy tylko słońce rozgoniło mgłę wokół rosnącego naprzeciw dębu. Wpadła przez ledwo uchylone okno i zachowywała tak, jakby tym razem postanowiła zostać na zawsze. Machałem rękoma coraz szybciej i bezładniej, uciekała i brzęczała mi gdzieś z tyłu głowy, uparta i rozwścieczona, coraz bliższa.

Nie było na co czekać, złapałem leżący na biurku ostatni numer zasłużonego czasopisma literackiego. Z powodu wstrzymania państwowej dotacji numer był mocno spóźniony i podwójny. Na tyle więc gruby, że wystarczyło jedno celne pacnięcie.

Data dodania: 19 września 2018

Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.

Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą –  odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?

Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?

Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.

Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.

Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.

Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.

Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.

Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.

Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.

Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant,  dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.

Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.

I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.

Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?

Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?

To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.

Data dodania: 10 lutego 2014

Przerywając na chwilę poszukiwania straconego budżetu muzealnego, zabrałem się do lektury Nieba i ziemi, zapisków Sandora Marai’a, zaczynających się tak: „Szanuję już tylko tych, którzy śmią czuć się zbytecznymi. Którzy są dość odważni, aby myśleć zbytecznie. Wszyscy są już tacy celowi…”.

Książkę Marai’a kupiłem przed tygodniem w Składzie Tanich Książek „Dedalus” w Krakowie, który odwiedzam za każdym wyjazdem pod Wawel. Zakupy w nim robione są rzeczywiście mniej kosztowne, więc usprawiedliwiają te dwudniowe wypady, które z punktu widzenia budżetu (tym razem domowego) uznać trzeba za zupełnie zbyteczne, bo dzieciaki i tak często odwiedzają nas w R. Najwyraźniej nie mam jeszcze tyle odwagi, by porzucić praktyczność celu.

Wizyty w „Dedalusie” wymagają samozaparcia. Nie tylko z racji pokus, zalegających stosami te księgarskie sukiennice, ale także ze względu na temperaturę panującą w zatłoczonym zwykle wnętrzu. Pracujący tuż przy drzwiach subiekci obawiają się pewnie przeciągów, wpadających do sklepu z kolejnymi poszukiwaczami przecenionych skarbów. Ruch bowiem w „Dedalusie” niczym na dworcu kolejowym.

Gdy wyjeżdżaliśmy z R., tłoku w dworcowej poczekalni nie było. Pociągów stąd odjeżdża coraz mniej, omijają miasto dużym łukiem, grzebiąc go bezlitośnie na gubernianej prowincji. W hali dworcowej – świeżo zmodernizowanej, jak można przeczytać na okolicznościowej tablicy – ledwie kilkunastu pasażerów czekało na swoje odjazdy, chowając się tu przed lodowatym zimnem grasującym na nieosłoniętych peronach. Generalnie na kolejach bez zmian, nawet ta wyremontowana hala wygląda niemal tak, jak przed remontem, tylko gorzej.

Zima powoli schodziła z rozciągniętych między trakcyjnymi słupami drutów, więc i rozkład jazdy zrezygnował z ekstrawagancji, stał się punktualny do przewidzenia i zaziewania na śmierć. Ale wychodząc na peron lepiej nie wywoływać złego. W ogóle lepiej zmilczeć, żeby usłyszeć komunikat z trudem przeciskający się przez zachrypnięte megafony.

Jedynie pociąg z Warszawy, jadący niewiele dalej poza R., spóźniał się ze stołeczną wyższością: komuż tam może być spieszno do Kielc? Ciepły głos dyżurnej spikerki podróżnych oczekujących, którzy mogliby ulec zmianie, zapraszał na bezpłatną kawę i herbatę. Niby zima zaczynała odwrót, ale wciąż wiało lodem, wystarczyło pięć minut na peronie, by jęzor wiatru poczuć nawet na dobrze opatulonych plecach. Czy peron też był po remoncie, nie wiem, wyglądał tak samo jak od lat.

Dawno nieremontowany był na pewno nasz wagon, mimo niedomykających się okien nagrzany niczym ruska bania. Jest w kolejowej niezmienności jakiś urok rozpadu i zniszczenia, właściwy starówkom, które przetrwały dwudziestowieczne ofensywy i odwroty: obite bordowym materiałem siedzenia wykrzywiał starczy reumatyzm, bezlitośnie przypalany na grzejnikach kurz zeznawał, że każda jego drobina w przegrzanym przedziale skazana jest na wieczne trwanie.

Wciąż słyszeliśmy głosy, tym razem tenor konduktorski informował o przebiegu podróży. Kierownik pociągu tak bardzo starał się nadać powagę swojemu głosowi, że pożegnanie wysiadających (byle z niepozostawionym bagażem) brzmiało nader ostatecznie. Na dworcu w Krakowie było znacznie cieplej niż w R. przed trzema godzinami, co raz jeszcze potwierdziło historyczne różnice między dawnymi zaborami. U nas, w rosyjskim, lute bywają bardziej lute niż w dawnym cesarstwie dwojga narodów, wystarczy poczytać Dukaja.

Przed i po rodzinnych obowiązkach włóczęga po Krakowie, błotnym i niezbyt przyjaznym, jakby najeżonym nie tylko przeciw gołębiom, ani przysiąść. To miasto rzeczywiście zimą nie wygląda najlepiej, zmęczone smogiem i gruźliczą wilgocią roztopów. Ale Wisła, przynajmniej pierwszego dnia, trzymała się dzielnie, niemal cała skuta ośnieżonym lodem, okupowana przez szarobiałe stada łabędzi, mew i łysek, czerniejących niczym kropki na pogniecionej kartce nerwowo wyszarpniętej z psującej się drukarki.

Te obowiązki to wizyta w salonie ślubnym, skromnym saloniku, z właścicielką cierpiącą za ladą niczym pozbawiona sukcesów swatka. Ale i ona przeżywa metamorfozę, gdy córka – nagle dojrzałem: dojrzała przedziwnie – przymierza suknię, jakby stworzoną dla niej, mistrzostwem rzemieślnika i siłą obyczaju, i wzruszeń banalnych, no i co z tego, że banalnych.

Panno młoda, młoda panno, dziś co zechcesz, to się stanie …. Uciekam z salonu, paniom zostawiając część praktyczną, niesentymentalną, a tu w głębi Grodzkiej powóz jak z bajki, konie kare z białymi czubami roztapiają mokre powietrze, które obejmuje je z czułością, nagle rozedrgane.

Do R. wracamy następnego dnia, pospiesznym znów rozpalonym z gorączki, więc tym razem czytam na korytarzu, czytam Tworki Bieńczyka i wszystko jakoś tak się składa ku puencie o sile miłości, i że ta siła czasem nie wystarcza, że są takie czasy i takie szaleństwa, które potrafią zniszczyć wszystko, nawet miłość. I jeszcze: że dokoła widać już oznaki znużenia nienaturalnie długim pokojem, i że być może znowu szpital dla obłąkanych będzie najnormalniejszym miejscem na ziemi, choć nad Utratą.

Przed łatwizną puenty uciekam w widoki za oknem. O zimowym zmierzchu jelenie, nie bojąc się myśliwych i kiczu, porzucają leśną partyzantkę i wychodzą na pola. Wyskubują odtajałe kępy roślin, sterczące jak niedogolony zarost, co uciekł spod brzytwy i szpeci śnieżną gładź podbródków, w jakie układają się tu pofałdowane pola. Dużo tych podbródków, przecież nie odjechaliśmy jeszcze zbyt daleko od mieszczańskiego, sytego Krakowa.

Data dodania: 13 lutego 2012

Lęk Polaka przed podróżą na Wschód, odległy, ale nie daleki, nie jest czymś nowym ani niezrozumiałym. Kibitki, wagony, mróz i śnieg, zasypujący ślady i drogę powrotną. Stereotypy, ale taka już pamięć-strażniczka. Mnie jednak nie usprawiedliwia, bo jaki tam ze mnie Polak, mieszaniec jestem, ruski w ułamku, w jednej ósmej.

Zaproszenie wyznaczało marszrutę nie tak znowu odległą, nad Newę, do stolicy carów na Europę zerkających. Bo rozrasta się prowincja Gombrowicz, nawet tam, gdzie wydawać się może, że miejsca dla niej mało. Yuriy Chainikov przetłumaczył „Dziennik”, wstęp napisał oczywiście Mariusz Wilk, on teraz ambasadorem Gombrowicza w Rosji jest wielkim. (Po prawdzie i po trochu to każdy dziennik piszący nim jest, byle się o swoim „ja” mówić nie obawiał, nawet jeśli zaboli zderzone ze światem, bo na widok wystawione. Zresztą od czego gry i sposoby literackie, przed ekshibicjonizmem chroniące.) Ja z ulgą przyjąłem, że petersburska promocja „Dziennika” odbędzie się właśnie w terminie, gdy urlop już dawno zaplanowałem, więc jechać na Wschód nie mogę i nie muszę. Dlaczego?

Przypomniała mi się podróż inna, w przekazie rodzinnym przetrwała, choć uprzedzam – chwilami trudno dać jej wiarę. Podróż tę odbyła przed dziewięćdziesięciu pięciu laty moja prababka, jeszcze jako Ksenia Turiszczew – Kisieliewa. Turiszczewa z domu, Kisielewa po pierwszym mężu, który odumarł ją niedługo po ślubie. Potem miała kolejne nazwisko, i nowe imię, bo podróż do Polski wymagała ponownego nazwania. Młoda wdowa była siostrą przyjaciela mojego pradziadka. Pradziad do Rosji trafił zwyczajnie, z poboru, przez prawie pięć lat służył w carskiej armii. Pewnie najpierw przerażony i samotny, a potem asymilujący się, zaprzyjaźniony, w końcu zakochany? Prababkę poznał na urlopie, przyjaciel zabrał go do rodzinnej wsi, dostatniej podobno, zadbanej. Swatali ich z rozsądku i zwyczaju, młodą wdowę i tego Polaka – przystojnego na jedynym zdjęciu z tamtych czasów, silnego, zawadiackiego – czy też zakochali się w sobie, bo byli młodzi i samotni? Nie wiem, nie dopytałem, gdy był czas, a teraz już nie bardzo mam kogo.

Nie dopytałem o wiele rzeczy, więc nie jestem pewien, co rzeczywiście się wydarzyło, co opowiadającej tę historię babci się wydawało, a co jest jeszcze moim wymysłem albo i zmyśleniem. Nie wiem na przykład, czy pradziadek i prababcia wzięli ślub w cerkwi. Pewnie tak, bo inaczej nie mogliby być razem. I pewnie pradziadek nie dostałby zgody, by prababkę zabrać na statek, którym ewakuowali się po rewolucji do Polski. Jakie znaczenie dla niego, katolika miałby jednak taki ślub? Czy dostałby go bez przejścia na prawosławie? W każdym razie, gdy dotarli do rodzinnego potem Radomia, Ksenia musiała się ochrzcić, by otrzymać katolicki sakrament małżeński. Na imię dali jej(sama sobie wybrała?) Zofia. Ciekawe, czy wiedziała, co to imię znaczy po rosyjsku? Podobno była cicha i mądra, i zawsze pogodna. Tak zapamiętała ją moja mama.

Ta podróż do Polski, której część odbywała się statkiem, jest w tej całej opowieści najbardziej zadziwiająca i straszna. Prababka wtedy przekonała się, jak bardzo pradziadek ją kocha i że są mężem i żoną naprawdę. Bo nie dla wszystkich tamte ruskie związki były prawdziwe. Zabierali w podróż te żony, nieżony, a potem im bliżej kraju, tym bardziej tamto wydawało się obce, niepotrzebne, więc wyrzucali swoje kobiety za burtę, na śmierć, jak balast. Mój mnie nie wyrzucił – cicho, ale z dumą, powtarzała prababka. Zgodna rodzinna pamięć zaświadcza, że kochali się zawsze i pradziadek nigdy krzywdzić jej ani obcym, ani swoim nie pozwolił. Prababcia zresztą nigdy się nie skarżyła, bo miała jego, a gdy znów go zabrali do polskiego teraz wojska, pewność, że do niej wróci. I ląd pod nogami.

Więc może ten mój lęk przed podróżą na wschód, przed każdą daleką podróżą, to jakaś genetyczna podświadoma pamięć o tamtych falach zabierających przerażone kobiety, o ucieczce, strachu i radości, gdy znów można było osiąść na skrawku ziemi. Swojej, choć obcej i nieprzychylnej. A może wszystko było inaczej? Trzeba by kiedyś tę rodzinną opowieść zweryfikować, poczytać o powrotach Polaków wymiatanych rewolucyjną falą, sprawdzić, jakiej formacji był mundur, w który wystroił się pradziadek do jedynego zdjęcia z przyjacielem. Tak jak i tę moją Rosję, wyczytaną, wysłuchaną i wymyśloną trzeba by kiedyś przenieść w przestrzeń geograficzną, realną. Ale jeszcze nie teraz, na razie niech jurodiwiec , któremu Pan pomieszał języki, szuka słów zamarzniętych pod śniegiem. Moja Rosja pozostanie jeszcze krainą z wyobraźni i zakamarków genetycznej pamięci, z literackich, nie wilczych, tropów.

Banalna wilgoć pod powiekami, pewnie od mrozu, który co roku przynosi rosyjski wyż.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury