Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Pióropusz
Data dodania: 8 lutego 2019

Są książki, które przychodzą w samą porę, dosłownie, jakby autor znał dobrze swojego czytelnika, zawsze tego jednego. Styczeń we Wsoli to pora książek, kurier przynoszący paczkę z wydawnictwa jest więc widokiem tak codziennym, jak chmury, które wcześniej czy później odbiorą nam słońce. Tego dnia pojawił się także, z kilkoma paczkami, ale jedna była wyraźnie mniejsza, więc raczej nie mogła pomieścić ośmiu egzemplarzy dzieła zgłaszanego do Nagrody Gombrowicza.

Czyżby ktoś wydawał jeszcze coś poza debiutami?

***

Dzień nie był dobry, od rana, żadnych szans na słońce. Na trawnikach przedwczorajszy śnieg, przewiany i topniejący, z trudem przykrywał skiszoną trawę, wyglądały jak wywalone sprzed drzwi wielkie szmaciane wycieraczki, zbutwiałe, poprzecierane i postrzępione. Namokłe namioty magazynów po drugiej stronie ulicy Gombrowicza domagały się czyszczenia lub wymiany równie niemo jak zwykle, ale znacznie wymowniej. Czekało mnie mnóstwo biurokracji, zaległej, innej nie ma, a także kilka telefonów żebraczych, budżet domagał się zapięcia.

Od razu, na dzień nie dobry, dowiedziałem się, że T. ma SN, cholerne litery, skrywające wyrok, odłożony w czasie, jak wybuch granatu z odwleczoną i zapodzianą gdzieś zawleczką.

T. jest prawie w moim wieku, chodząca pogodna witalność, nawet sportował się jeszcze po pięćdziesiątce. Ale to w tym przypadku nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, ma je tylko ślepak – przypadek. Rzecz nie do przyjęcia w świecie opętanym zdrowiem tym bardziej, im bardziej go traci, opętanym ideą niekończącej się młodości, giętkiej i atrakcyjnej, podległej przykazaniom zdrowego trybu życia, fizycznego i psychicznego. Bądź szczęśliwy albo giń, dziś nie bierzemy jeńców.

Ze zdrowym stylem życia mam osobiste porachunki, bo przed kilkunastu laty rzuciłem palenie. Ostatniego niewypalonego papierosa żal mi do dziś, czekałem w kolejce do kardiologa, ale nie chciało mi się wychodzić przed budynek, październikowe wieczory były już zimne. Zapalę po wizycie, pomyślałem. Z gabinetu jednak wyjechałem prosto do szpitala, parę dni później w łóżku na odcinku ratunkowym złożyłem przyrzeczenie, że rzucę, strach takie złamać.

Teraz, po prawie dwudziestu latach, ochota, żeby zapalić, czasem wraca. Zdarza się, że czuję wręcz głód nikotynowy, ale tylko wtedy, gdy jest mi naprawdę dobrze. Czyli na szczęście rzadko. Tani paradoks.

Tani jak całe to gadanie o wieku, chorobach, umieraniu, że biorą już z naszej półki, od pewnego czasu, całkiem szerokim gestem. Albo jak tłumione, bo przecież nie wypada, westchnienie ulgi, że to jeszcze nie ja, choć świst kosy słychać całkiem blisko. A może to tylko wiatr w szparach okiennych gwiżdże na wszystko?

Sentymentalne gie, kocopoły*, ale wobec fizjologicznego bólu i śmierci nawet Gombrowicz bywał stylistycznie bezradny jak zabobonna, rozhisteryzowana baba.

***

Ja na taką sentymentalną ulgę jestem już chyba za stary, nie działa na mnie, nie uspokaja ani pociesza. Co tu dużo mówić, przeszedłem w stadium następne i moja wyobraźnia popada czasem w stan paniki, gdy zaczynam myśleć o bezruchu i bezdechu, ostatecznym, bo w życie po życiu coraz trudniej mi wierzyć.

Ta panika nie jest – choć może to i tak wyglądać – objawem brzydkiego starzenia się czy hipochondrii. Nie bierze się nawet z chęci epatowania znużonej widowni, choć przyznaję, że drażnienie eschatologiczno-lirycznym gadaniem bywa czasem zabawne, szczególnie gdy młodość udaje, że słucha albo, zdenerwowana, szuka zdroworozsądkowych argumentów, na odczepnego.

Zresztą lepiej, a na pewno łatwiej, filtrować to wszystko ironią, flirtować z nią, obracać w lekki żart ciężkie przerażenie, że tyle jeszcze spraw niedokończonych, tekstów nie napisanych, uczuć nie wyczutych do końca, a nawet jeszcze nie odkrytych, i że jak to wszystko tak zostawić, co z tego, że taka kolej, kolej też się czasem spóźnia. U nas nawet dość regularnie.

Tym, którzy wiedzą, a raczej wietrzą w metalicznym styczniowym świście początek ciągu dalszego, być może jest trochę łatwiej, bo nie da się wykluczyć, że ciąg dalszy nastąpi. Ale też łatwiej tylko trochę, bo oni mają swoje podwójne rachunki, podwójną księgowość, która nie zawsze się zgadza, jako w niebie, tak i na ziemi.

To, co można zrobić jeszcze tu, w jedynym pewnym życiu, które niestety nie jest snem, to znaleźć sposób, język, słownik i gramatykę, by mówić o tym wszystkim, o żalu, o lęku, o chwilach radości i spełnienia, na zawsze już podszytych bólem, o utracie sił i o bezsilności kolejnej utraty. Znaleźć styl, odpowiednio miękki, by malował półcienie i odpowiednio twardy, by w karbach trzymał łzawy kicz, gdy opowiadamy, jak toczymy się z górki.

Do mówienia O TYM potrzeba stylu stwardniałego, lakonicznego, ale pozwalającego jednak wypowiedzieć się przerażonemu życiu. Trzeba znaleźć takie zdania, w których powie się to, co chce i ani słowa więcej, w których opowie się strach, skrywając zarazem jego wstydliwą dosłowność.

Jednym słowem, trzeba stwardnieć, twardym być, jasne – ale przecież być, czyli mówić. A skały milczą.

***

Ta najmniejsza paczka adresowana była do mnie, imiennie. W środku książka Mariana Pilota wydana niedawno przez Wydawnictwo Literackie, z dedykacją autora, krótką i serdeczną. Nienowe, ale ważne prozy mistrza polskiej mowy peryferyjnej. Wznawiają, znaczy pamiętają, choć przecież można dziś odnieść wrażenie, że polska proza jest jedną wielką, rozpisywaną co roku na pół setki wydawnictw, nowością.

Dla mnie największą prozą Pilota pozostanie już chyba Pióropusz. Nie dlatego, bym wątpił, że wiekowy autor (rocznik 1936) jest w stanie napisać kolejną wybitną powieść, nie, chodzi o co innego.

Trudno byłoby po raz drugi zamknąć tak wielki ładunek egzystencjalny i emocjonalny, tak intensywne doświadczenie życia w formie równie oszczędnej, co precyzyjnej, w języku, który akrobatycznie porusza się między ostrością i szaleństwem, nędzą i przepychem, metaforycznością a komunikatywnością.

Trudno byłoby ponownie zapisać ten garb w języku, który mówi o życiu i śmierci tak jasno i głęboko, nie wstydząc się ani ubabranej gnojem fizjologii, ani zasmarkanej od płaczu, dziecięco naiwnej wiary i któremu jednocześnie udaje się uciec przed banałem.

Książka, którą przysłał mi Mistrz, nosi tytuł Życie. Sposób użycia, przywołujący nieco wstydliwą dziś funkcję literatury, w której – naiwny albo i nie – czytelnik poszukuje właśnie sposobu. Nie recepty na dobre życie czy szczęśliwą długowieczność (te łatwo znaleźć w poradnikach i na jakże stosownych kursach), ale właśnie sposobu mówienia o tym życiu tak, by się i z nim, i z jego końcem łatwiej godzić. Przynajmniej ja takiego sposobu szukam.

***

W wydanych przed dwoma laty Niebotykach, przedziwnym zbiorze mniejszych i większych próz Mariana Pilota, znalazłem takie zdanie: U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana. Niespiesznie rozmawialiśmy o codziennych jakichś domowych sprawach.

Długo tego zdania, a formalnie dwóch, rozpoczynających fragment zatytułowany ZMARTWYCHWSTANIA, nie musiałem szukać, bo otwierają one całą książkę. I znacznie więcej.

***

Panu Marianowi jeszcze nie odpisałem z podziękowaniem. Bo jak tu zacząć list do kogoś, kto w jednym zdaniu potrafi zmieścić całe życie?

 

* https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/kocopoly;12321.html

Data dodania: 15 marca 2012

Pisarz: złodziej kradnący słowa i historie, donosiciel, wyciągający to, co skrywane, tłumione, wyparte. Literatura jako ocalenie i terapia. Symboliczny pelikan na wiecznym piórze. Odwieczne pytania, boleśnie teraźniejsze. „Pióropusz” Mariana Pilota.

Pytania o pomieszanie dobra i zła, status i źródła literatury, ludzką kondycję w trudnych czasach. Szukanie odpowiedzi nie u filozofów czy teologów, a w głodnym i usmarkanym dzieciństwie, w żelaznych szafach ubecji. Bo może źródła literatury niepiękne, nieszlachetne, niemoralne? Mętne, ubabrane błotem lęku, podłości, małości. Mimo talentu, a czasem geniuszu. Pilot pyta i nie daje odpowiedzi wprost. Odpowiada opowiadając historię dobra, które ma swoje zło, dobra, które może istnieć, bo opłacone zostało złem, czynionym po to, by chronić dobro. To historia ojca i syna: ojca – złodzieja, sowizdrzała, analfabety zapiekłego, kontestatora i trybuna ludowego, który walczy z władzą odmawiając korzystania z jej „dobrodziejstw”, z nauki pisania i czytania, i z całej reszty; syna – ćwiczącego się w pisaniu podań, donosów i literatury zaangażowanej, w imię ojca, by wyciągnąć go z więzienia, a potem by chronić jego ekstrawagancki bunt. Syn cierpi za ojca, ale zbawienia nie będzie. Tylko krzyż bez nagrody.

W „Pióropuszu” nie ma łatwych ocen i odpowiedzi, są tylko dręczące pytania. I pyszna ironia, gdy pisze o literatach – „więźniach sumienia”, władcach słów, którym deklaratywna wierność ideom kazała pisać teksty szlachetne i leżące po dobrej stronie, właśnie „leżące”, bo literacko martwe. Sążniste woluminy, „cuchnące, zatęchłe pierdle, pełne znieważonych, zdeptanych, osadzonych na dożywotni okres części mowy”. Kilka stron dalej tej literaturze nie mających wątpliwości, sumiennie czystych klasyków narrator przeciwstawia „gruby foliał w szafie pancernej w podziemiach Urzędu: zbiór prozy surowej jak bydlęce mięso. Brudna, obmierzła, mroczna, nożownicza literatura, fascynująca, odurzająca jawną podłością i nagim bezwstydem”. Dziś wiemy, jak często obie te literatury miały tych samych autorów.

Żeby było jasne: to nie jest lustracja, to lustro, zamglone i przydymione ze starości, ale i porażające krystalicznym obrazem. To nie publicystyka, lecz literatura, w najlepszym wydaniu, wspaniałym języku, niejednoznaczna, zachęcająca do hermeneutycznego wysiłku, bo Pilot pisze dla tych, którzy – jak on – wierzą jeszcze, że literatura ma sens inny niż tylko ona sama. Ma sens i prawdę, które nie dadzą się wyrazić ani w języku filozofii, ani w mowie polityki. Ale które można odgrzebać w sobie, w akcie lektury, który jest także aktem odwagi.

Jan Gondowicz napisał o powieści Mariana Pilota, że „szorstka, zuchwała, oszałamiająca”. Przymiotniki można mnożyć: okrutna, bezwstydnie szczera, niepoprawnie odważna. Zanurzona w rzeczywistość, wręcz werystyczna. I symboliczna, metaforyczno-oniryczna zarazem. Świat bezczelnie przedstawiony jest gdzieś pomiędzy: symbolizmem a naturalizmem, znaczonym a znaczącym. Ta powieść wchodzi głęboko pod skórę, jak drzazga, a potem ćmi i ropieje, paskudzi się i nie chce goić. Dlatego odrzuca i wciąga, jak wir.

I rzeczywiście szpicluje – niepamięć i podświadomość, repatriuje wyparte, przywołuje wygnane w zapomnienie. Mnie wyrwała z niepamięci lęk pomieszany z poczuciem krzywdy, gdy w czasach bardziej niż dawnych, w drugiej klasie podmiejskiej podstawówki moja dobra wychowawczyni-polonistka przemieniła się nagle w oszalałą furię, ciskającą po klasie pogniecione kartki z zeszytu do dyktand, w którym hitlerowcy napisałem z dużej litery. Karmiony gomułkowską antygermańskością uznałem widocznie, że Niemiec i Hitlerowiec to synonimy, dwa słowa na określenie tej samej nacji. I choć zrozumiałem chyba, dlaczego oszalała kobieta podwija rękaw i pokazuje mi siny tatuaż na przedramieniu, dyszącym szeptem oznajmiając: to oni mi zrobili; choć rozumiałem (albo zostało mi wytłumaczone), co poruszyłem, rozjątrzyłem w tej doświadczonej obozem kobiecie, to długo jeszcze tkwiło we mnie poczucie niezasłużonej krzywdy. Potem zapomniałem, ale lęk przed słowami, nieufność wobec języka i ludzkich języków pozostały do dziś i kto wie, czy – paradoksalnie – nie z ich powodu całe życie pracuję w słowie.

Od momentu, gdy przestałem utrzymywać się z pisania o literaturze, dzielę książki na konieczne i nie, czyli takie, których nieprzeczytanie nie byłoby stratą. Te konieczne nie są z reguły lekturą miłą, bywają bolesne. Dlaczego wybieram właśnie takie, jak powieść Mariana Pilota, która wygrzebała z mojej niepamięci wygnane historie, nie tylko tę opowiedzianą przed chwilą, ale i inne, o których opowiadał nie będę, bo trzeba by do tej opowieści odwagi i desperacji pisarskiej? Siły uwiecznionego na markowym piórze pelikana, który żywi się krwią z własnej piersi. Krwią raczej brudną, ciemną, zakażoną. Takie pióro ściska w ręku, niczym broń, bohater „Pióropusza”, pryszczaty prawdeuszek, skrytopisek nieuskrómiony, wielemożny piszpanek i piszmacher.

Moje pytania o te ciemne sprawy Marian Pilot przemilczał, zagadując je interesująco. Na koniec spotkania we Wsoli zauważył tylko, że może pisanie jest terapią i gdy się już napisze, to wtedy można nie mówić. Reszta nie jest jednak milczeniem. Jest pióropuszem ze słów, niepięknym, ale wspaniałym.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury