Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: nagroda gombrowicza
Data dodania: 8 lutego 2019

Są książki, które przychodzą w samą porę, dosłownie, jakby autor znał dobrze swojego czytelnika, zawsze tego jednego. Styczeń we Wsoli to pora książek, kurier przynoszący paczkę z wydawnictwa jest więc widokiem tak codziennym, jak chmury, które wcześniej czy później odbiorą nam słońce. Tego dnia pojawił się także, z kilkoma paczkami, ale jedna była wyraźnie mniejsza, więc raczej nie mogła pomieścić ośmiu egzemplarzy dzieła zgłaszanego do Nagrody Gombrowicza.

Czyżby ktoś wydawał jeszcze coś poza debiutami?

***

Dzień nie był dobry, od rana, żadnych szans na słońce. Na trawnikach przedwczorajszy śnieg, przewiany i topniejący, z trudem przykrywał skiszoną trawę, wyglądały jak wywalone sprzed drzwi wielkie szmaciane wycieraczki, zbutwiałe, poprzecierane i postrzępione. Namokłe namioty magazynów po drugiej stronie ulicy Gombrowicza domagały się czyszczenia lub wymiany równie niemo jak zwykle, ale znacznie wymowniej. Czekało mnie mnóstwo biurokracji, zaległej, innej nie ma, a także kilka telefonów żebraczych, budżet domagał się zapięcia.

Od razu, na dzień nie dobry, dowiedziałem się, że T. ma SN, cholerne litery, skrywające wyrok, odłożony w czasie, jak wybuch granatu z odwleczoną i zapodzianą gdzieś zawleczką.

T. jest prawie w moim wieku, chodząca pogodna witalność, nawet sportował się jeszcze po pięćdziesiątce. Ale to w tym przypadku nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, ma je tylko ślepak – przypadek. Rzecz nie do przyjęcia w świecie opętanym zdrowiem tym bardziej, im bardziej go traci, opętanym ideą niekończącej się młodości, giętkiej i atrakcyjnej, podległej przykazaniom zdrowego trybu życia, fizycznego i psychicznego. Bądź szczęśliwy albo giń, dziś nie bierzemy jeńców.

Ze zdrowym stylem życia mam osobiste porachunki, bo przed kilkunastu laty rzuciłem palenie. Ostatniego niewypalonego papierosa żal mi do dziś, czekałem w kolejce do kardiologa, ale nie chciało mi się wychodzić przed budynek, październikowe wieczory były już zimne. Zapalę po wizycie, pomyślałem. Z gabinetu jednak wyjechałem prosto do szpitala, parę dni później w łóżku na odcinku ratunkowym złożyłem przyrzeczenie, że rzucę, strach takie złamać.

Teraz, po prawie dwudziestu latach, ochota, żeby zapalić, czasem wraca. Zdarza się, że czuję wręcz głód nikotynowy, ale tylko wtedy, gdy jest mi naprawdę dobrze. Czyli na szczęście rzadko. Tani paradoks.

Tani jak całe to gadanie o wieku, chorobach, umieraniu, że biorą już z naszej półki, od pewnego czasu, całkiem szerokim gestem. Albo jak tłumione, bo przecież nie wypada, westchnienie ulgi, że to jeszcze nie ja, choć świst kosy słychać całkiem blisko. A może to tylko wiatr w szparach okiennych gwiżdże na wszystko?

Sentymentalne gie, kocopoły*, ale wobec fizjologicznego bólu i śmierci nawet Gombrowicz bywał stylistycznie bezradny jak zabobonna, rozhisteryzowana baba.

***

Ja na taką sentymentalną ulgę jestem już chyba za stary, nie działa na mnie, nie uspokaja ani pociesza. Co tu dużo mówić, przeszedłem w stadium następne i moja wyobraźnia popada czasem w stan paniki, gdy zaczynam myśleć o bezruchu i bezdechu, ostatecznym, bo w życie po życiu coraz trudniej mi wierzyć.

Ta panika nie jest – choć może to i tak wyglądać – objawem brzydkiego starzenia się czy hipochondrii. Nie bierze się nawet z chęci epatowania znużonej widowni, choć przyznaję, że drażnienie eschatologiczno-lirycznym gadaniem bywa czasem zabawne, szczególnie gdy młodość udaje, że słucha albo, zdenerwowana, szuka zdroworozsądkowych argumentów, na odczepnego.

Zresztą lepiej, a na pewno łatwiej, filtrować to wszystko ironią, flirtować z nią, obracać w lekki żart ciężkie przerażenie, że tyle jeszcze spraw niedokończonych, tekstów nie napisanych, uczuć nie wyczutych do końca, a nawet jeszcze nie odkrytych, i że jak to wszystko tak zostawić, co z tego, że taka kolej, kolej też się czasem spóźnia. U nas nawet dość regularnie.

Tym, którzy wiedzą, a raczej wietrzą w metalicznym styczniowym świście początek ciągu dalszego, być może jest trochę łatwiej, bo nie da się wykluczyć, że ciąg dalszy nastąpi. Ale też łatwiej tylko trochę, bo oni mają swoje podwójne rachunki, podwójną księgowość, która nie zawsze się zgadza, jako w niebie, tak i na ziemi.

To, co można zrobić jeszcze tu, w jedynym pewnym życiu, które niestety nie jest snem, to znaleźć sposób, język, słownik i gramatykę, by mówić o tym wszystkim, o żalu, o lęku, o chwilach radości i spełnienia, na zawsze już podszytych bólem, o utracie sił i o bezsilności kolejnej utraty. Znaleźć styl, odpowiednio miękki, by malował półcienie i odpowiednio twardy, by w karbach trzymał łzawy kicz, gdy opowiadamy, jak toczymy się z górki.

Do mówienia O TYM potrzeba stylu stwardniałego, lakonicznego, ale pozwalającego jednak wypowiedzieć się przerażonemu życiu. Trzeba znaleźć takie zdania, w których powie się to, co chce i ani słowa więcej, w których opowie się strach, skrywając zarazem jego wstydliwą dosłowność.

Jednym słowem, trzeba stwardnieć, twardym być, jasne – ale przecież być, czyli mówić. A skały milczą.

***

Ta najmniejsza paczka adresowana była do mnie, imiennie. W środku książka Mariana Pilota wydana niedawno przez Wydawnictwo Literackie, z dedykacją autora, krótką i serdeczną. Nienowe, ale ważne prozy mistrza polskiej mowy peryferyjnej. Wznawiają, znaczy pamiętają, choć przecież można dziś odnieść wrażenie, że polska proza jest jedną wielką, rozpisywaną co roku na pół setki wydawnictw, nowością.

Dla mnie największą prozą Pilota pozostanie już chyba Pióropusz. Nie dlatego, bym wątpił, że wiekowy autor (rocznik 1936) jest w stanie napisać kolejną wybitną powieść, nie, chodzi o co innego.

Trudno byłoby po raz drugi zamknąć tak wielki ładunek egzystencjalny i emocjonalny, tak intensywne doświadczenie życia w formie równie oszczędnej, co precyzyjnej, w języku, który akrobatycznie porusza się między ostrością i szaleństwem, nędzą i przepychem, metaforycznością a komunikatywnością.

Trudno byłoby ponownie zapisać ten garb w języku, który mówi o życiu i śmierci tak jasno i głęboko, nie wstydząc się ani ubabranej gnojem fizjologii, ani zasmarkanej od płaczu, dziecięco naiwnej wiary i któremu jednocześnie udaje się uciec przed banałem.

Książka, którą przysłał mi Mistrz, nosi tytuł Życie. Sposób użycia, przywołujący nieco wstydliwą dziś funkcję literatury, w której – naiwny albo i nie – czytelnik poszukuje właśnie sposobu. Nie recepty na dobre życie czy szczęśliwą długowieczność (te łatwo znaleźć w poradnikach i na jakże stosownych kursach), ale właśnie sposobu mówienia o tym życiu tak, by się i z nim, i z jego końcem łatwiej godzić. Przynajmniej ja takiego sposobu szukam.

***

W wydanych przed dwoma laty Niebotykach, przedziwnym zbiorze mniejszych i większych próz Mariana Pilota, znalazłem takie zdanie: U schyłku chłodnego kwietniowego dnia szliśmy z matką polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana. Niespiesznie rozmawialiśmy o codziennych jakichś domowych sprawach.

Długo tego zdania, a formalnie dwóch, rozpoczynających fragment zatytułowany ZMARTWYCHWSTANIA, nie musiałem szukać, bo otwierają one całą książkę. I znacznie więcej.

***

Panu Marianowi jeszcze nie odpisałem z podziękowaniem. Bo jak tu zacząć list do kogoś, kto w jednym zdaniu potrafi zmieścić całe życie?

 

* https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/kocopoly;12321.html

Data dodania: 19 września 2018

Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.

Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą –  odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?

Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?

Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.

Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.

Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.

Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.

Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.

Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.

Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.

Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant,  dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.

Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.

I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.

Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?

Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?

To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.

Data dodania: 11 czerwca 2018

Boże Ciało pogrodziło drogi procesjami, więc zabijając czas przed wyjazdem na wieś, trafiłem na kolejną powtórkę pancernych i psa. Zabijania czasu nie wstydzę się od dawna. Nie ma w nim nic złego: skoro czas zabija nas, czemu mielibyśmy okazywać mu łaskę?

Niczego złego nie ma też w powtórzeniach, jeśli dzięki nim powstają nowe teksty o starych sprawach. A powrót czterech pancernych (nie licząc psa) przypomniał mi moje wejście w świat artystycznej fikcji: pierwsze odkrycie, że za każdą artystyczną opowieścią kryje się rodzaj oszustwa, iluzji małpującej rzeczywistość, sztukmistrzowskie kuglarstwo. Ale i że nie wystarczy go użyć, by osiągnąć artystyczny sukces. Trzeba czegoś więcej.

„Czterej pancerni i pies” to mistrzowsko zrobiona opowieść propagandowo-przygodowa z czasów środkowego peerelu – że przypomnę lub wyjaśnię tym, dla których okres to równie zamierzchły jak czasy wypraw krzyżowych. Tym, dla których dzieciństwo miało Poli Raksy twarz albo uśmiechniętą diastemę Janusza Gajosa, niczego tłumaczyć nie muszę. Z nimi mogę co najwyżej podyskutować o wyższości pancernych (i psa) nad kapitanem Klosem – taki wybór był nam dany w czasach bez wyboru.

Czas nie ma litości, więc tych niepamiętających jest dziś pewnie więcej niż nas, z doskonałych roczników sześćdziesiątych. Przypomnę więc pokrótce, iż serial ten opowiadał o załodze czołgu, walczącej w podporządkowanej sowieckiemu dowództwu armii polskiej. Czołg na cześć pięknej sanitariuszki nazwano „Rudy” (ryszawy – mówił  Gustlik, grany przez Franciszka Pieczkę, kolejnego wielkiego w przyszłości aktora), a superpancerniacy dokonywali w nim – albo i bez niego – prawdziwych cudów.

W jednym tylko odcinku wraz z dwójką rosyjskich artystów wodewilowych w przyfrontowej trasie objazdowej zmuszali oni do kapitulacji niemiecką kompanię piechoty, posłusznie drepczącą potem do niewoli w eskorcie wilczura Szarika i kudłatej, kanapowej Kroszki. Potem przekonywali dowódcę pułku, że wbrew jego rozkazowi nie mogą przesiąść się na nowocześniejszą maszynę, lecz muszą wyremontować swój nadający się na złom czołg, bo ich poległy dowódca chciał, by dojechali „Rudym” do Berlina. Łza kręciła się na ekranie i przed nim, ale superpancermeni  nie tracili czasu i w następnym odcinku sentymentalnym złomem doganiali front, wyzwalali Kołobrzeg i odnajdywali ojca. Jankowego ojca, dla jasności, bo ten wspólny, batiuszka Stalin, w filmie się nie pojawiał, przynajmniej nie wprost.

„Czterech pancernych” oczywiście łatwo dziś obśmiać, ale miał przecież ten serial piekielną siłę. Uwodził nie tylko dobrze opowiedzianymi losami mężnych pancernych i arcymądrego psa, z rzadką dziś dbałością o szczegół i drugi plan, czarował nie tylko dobrym aktorstwem oraz długą szyją i dołkami w policzkach Marusi czy też pięknymi głosami Edmunda Fettinga i Hanny Skarżanki, śpiewających teksty – tak, tak – Agnieszki Osieckiej i Wiktora Woroszylskiego. (Jakżeż Skarżanka artykułowała to „ł” w refrenie, jakże – przy całej sympatii dla Szarika – spsiała nam dziś mowa.)

Podstępnie uwodzicielska siła „Czterech pancernych” brała się także z puszczania perskiego oka do widza. Scenarzysta i reżyser niemal w każdym odcinku przemycali wątki i sceny pozornie polemiczne wobec oficjalnej stylistyki i propagandy, jak choćby w przywoływanym już odcinku zatytułowanym „Na rozstajnych drogach”.

Oto porucznik West, partyzant i współtwórca kaszubskiego oporu przeciw hitlerowcom, wchodzi do pokoju dowódcy polskiego pułku czołgów i spostrzega siedzącego za stołem sowieckiego pałkownika. Zastyga na moment, waha się, wykonuje ledwo zauważalny gest, jakby chciał złapać za klamkę i uciec. Dziś nic nieznacząca migawka, wtedy znacząca dla tych, którzy wiedzieli, jak tragiczny los spotykał ujawniających się oficerów podziemia. West nie ucieka, bo ojcowskim gestem zatrzymuje go dobroduszny pułkownik i po chwili wszystko wraca do „normy” –  partyzant rozmawia z Rosjaninem, a w końcu pyta  przymilnie: nie ufacie mi?

Takich „wrzutek”, przykładów propagandowej drużby znaleźć można w „Czterech pancernych” bez liku, aż po groteskowe pytanie, czy Szarik to polska ili ruska sabaka. – Eta polsko-sawieckij pios – brzmi rozstrzygnięcie, bo przecież nic nie może poróżnić sajuznikow. Wtedy, w środku peerelu, nawet wśród dorosłych nieliczni tylko dostrzegali tę propagandową przewrotność, większość oglądała serial jak leciał. Władał on wyobraźnią masową nie gorzej niż dzisiejsze tasiemcowe hity, pojawiał się nawet w szkolnych, ba, przedszkolnych zabawach i zadaniach.

Nie pamiętam już z jakiej okazji, w pierwszej lub drugiej klasie polecono nam przygotować przebrania i rekwizyty, a potem odegrać ulubioną scenę filmową. Jasne było, że prawie wszyscy wcielą się w postaci z „Czterech pancernych”, jedynie rola psa może nie cieszyć się wzięciem. Ktoś, pewnie mój ojciec o złotych rękach, wymyślił, że „zagram” Gustlika. W scenie kompletowania załóg do czołgów mających wyruszyć na front Olgierd Jarosz, sowiecki oficer, którego pradziad był powstańcem styczniowym zesłanym na Sybir, sprawdza, co potrafią chętni do jego załogi. Grigorij Saakaszwili pancerzem czołgu precyzyjnie wciska w pień sosny ogromny gwóźdź, po czym Gustlik, jak na kowalskiego syna przystało, wyciąga hufnal gołymi rękoma, a następnie okręca go sobie na palcu, jakby nie był ze stali.

Mój oczywiście też nie był, żebym mógł te scenę odegrać, ojciec wyklepał mi z cyny idealną kopię gwoździa, na oko nieróżniącą się niczym od oryginału. Hełmofon miałem natomiast prawdziwy. Skąd rodzice go wytrzasnęli, wolę chyba nie wiedzieć. Śmierdział skórą i obcym potem.

Ojciec się naprawdę postarał, ale i tak mój artystyczny debiut okazał się klapą. Klęską nawet, bo zostałem wyśmiany publicznie, przed wszystkimi, także przed nią, mającą (jak mi się wydawało) Poli Raksy twarz. Przypiekany tremą, chciałem mieć już występ z głowy i dlatego gwóźdź skręciłem wokół palca za szybko, za łatwo, sapiąc przy tym i nadymając policzki nazbyt teatralnie. Nikt się nie nabrał, wiarygodny był tylko pot na moim czole i plecach. Skąd miałem wiedzieć, że udawać trzeba tak, jakby się nie udawało? Że prawdziwą teatralność uzyskuje się zaprzeczając jej?

Na dodatek nauczycielka zaczęła mówić coś o oszustwie, o prawdziwym bohaterstwie i sile. Co by nie mówiła, wiedziałem już przecież na zawsze, że gwóźdź wyginany w filmie przez Pieczkę nie jest prawdziwy. Ale zrozumiałem też coś więcej: że iluzja artystyczna jest bardziej skomplikowana niż mi się wydawało. I może najważniejsze – że dobre chęci to za mało, by odważyć się na debiut.

Oczywiście, nie potrafiłem tamtego olśnienia nazwać tak, jak teraz, ale jestem pewien, że tego się właśnie wtedy dowiedziałem, w najlepszy ze wszystkich sposobów, bo przez doświadczenie. Bolesne, tak bardzo, że przez czas jakiś  serialowa czołówka i wzorcowo męski głos Fettinga wcale nie wydawały mi się tak wspaniałe.

„Rozstajnymi drogami” tamto wróciło do mnie nieoczekiwanie, w upalnie rozleniwione Boże Ciało. Niemieccy maruderzy wlekli się do niewoli zakurzoną procesją, a rozparci w szoferce studebakera superpancermeni gwizdali czyściutko melodię ballady o deszczach niespokojnych, co potargały sad. Wojenka znów zalecała się jak przebój, lekka, łatwa i przyjemna.

Kilka dni wcześniej z jurorami Nagrody Gombrowicza siedzieliśmy na tarasie kawiarni usytuowanej w parku, w centrum Radomia. Dokoła dogorywał militarny festynik, zorganizowany z okazji przysięgi quasi-wojska, wyszkolonego w kilkanaście tygodni, złożonego z przeznaczonych na mięso armatnie ochotników, zauroczonych może żołdem, a może melodią gwizdaną przez serialowych gierojów. Porozrzucane po parku namioty, pałatki, drobny sprzęt i wojskowa garkuchnia wyglądały jak tabory armii, która uciekła w popłochu. Pomiędzy nimi snuli się terytorialsi w porozpinanych mundurach, zapach wojskowej grochówki oraz przedwojennego wodewilu. Sznurów panien nie widziałem.

Świat jak zawsze domagał się opisania. Wieczorem z dala od przyfrontowego parku mieliśmy rozmawiać o tym, kogo z ubiegłorocznych debiutantów nagrodzić, a kogo odrzucić. Tych odrzuconych zwykle bywa więcej, to naturalne. Najwięcej jednak jest tych, którzy nigdy na debiut się nie odważą. Może to i dobrze?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury