Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: kruszyński
Data dodania: 11 grudnia 2013

Grudzień wpędza nas w dziecinnienie. Prezenty, sentymenty, wspomnienia jak spadające gwiazdy, szybsze od życzeń, niewypowiedzianych, bo wymyślanych zawsze o chwilę za późno. Wzruszenia popadające w literackość, podpadające pod paragraf o szkodliwej naiwności. Jeżeli czegoś oczekiwać, to tylko rózgi, wszystko ponadto jest niezasłużonym darem losu. Albo niebios.

Te czemuś ostatnio przychylne, podejrzanie słońcem łaskawe jak na tę porę roku. Nawet Ksawery ledwo o północną Polskę zawadził, woląc jak nasi emigranci Anglię, Irlandię, a nawet, czego nigdy zrozumieć nie potrafiłem, chmurną, pomroczną Islandię. U nas też, na szczęście tylko kilka, dni pomroczności niejasnej, najgorszych w całym roku, gdy światła zapalać trzeba tuż po przebudzeniu, inaczej można, kołdrę ponownie naciągając na głowę, w melancholię i depresję zabłądzić. Niby to nie grzech, da się leczyć, ale życia nie ułatwia. Zwłaszcza gdy już nawet nie wypada pod poduszkę zaglądać, sprawdzając, czy czego święty nie przyniósł. Nie tylko nie wypada, ale i niebezpiecznie, bo po tej stronie chronosu kontakty ze świętymi dozwolone są tym jedynie, którzy w dewocję uciekli. Dla pozostałych widzenie  świętych postaci niczego dobrego nie oznacza. Niczego.

Jeszcze kilkanaście dni, a pognamy wszyscy do stajenki, w odruchu stadnym, odwiecznym. Pognamy z wiarą ojców albo tylko z pamięcią o nich, ich zwyczajach i opowieściach powtarzanych przez pokolenia jak głuchy telefon, niby wciąż tych samych, a inne, poprzekręcane sensy niosących. Nieważne, gdzie znajdujemy tę stajenkę lichą i ten żłóbek, od święta zdrobniały i semantycznie dowartościowany: w dusznym dwa razy do roku kościele; w wartym mszy promocyjnej markecie; na skibie przymarzniętej do miedzy, za daleko zaoranej; czy wreszcie przy znów za małym stole, na którym tłoczą się symbole postnego dostatku, z karpiem w ukrywającej ślady morderstwa galarecie na honorowym miejscu. Tuż obok sianka, zerwanego pewnie gdzieś u podnóża Wielkiego Muru i zafoliowanego na daleką drogę.

Za kilkanaście dni nabędziemy więc kolejny rok, nabędziemy przez świąteczne zasiedzenie, po którym zwykle robi się jeszcze smutniej: bo czekanie na kolejne święta takie długie, może chociaż te następne tak szybko nie przelecą. To jednak za kilkanaście dni, a teraz jeszcze depresji dawać się nie wolno, trzeba siły zebrać na zamiary i wyjść z murów na przefiltrowane mrozem powietrze. I chodzić, dużo chodzić – jak w zmierzchającej już przeszłości usłyszał mój przyjaciel, który przed obowiązkową służbą wojskową schronił się w szpitalu psychiatrycznym. Służby dziś zdecydowanie mniej, ale obowiązków przybyło tak, że niektórym już tylko depresja schronienie daje. Generalnie jednak nie dajemy się jeszcze, jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie… Więc proszeczek, tak, ten różowy, i chodzić, dużo chodzić.

Najlepiej, gdzie oczy i nogi poniosą. W czas taki wcale nie dziwne, że jednak w dzieciństwa dzielnice mnie poniosły, do Leśniczówki, która kiedyś, zanim parkiem się stała, naprawdę leśniczówką była, na obrzeżach miasta postawioną. Spacer nie tylko sentymentalny, ale i literacki, bo Zbigniew Kruszyński, pisarz znany i uznany, na dodatek stąd pochodzący (stąd jak najbardziej) i do R. się przyznający, park ten do literackiej wieczności przeniósł. Kto wie, czy nie w ostatniej chwili.

Przeniósł pieczołowicie: z potokiem, zawzięcie niszczącym niedbałe wzmocnienia brzegów i dna, z betonowych płytek byle jak zrobione, które raz spowalniały nurt tamą z patyków i mułu, to znów mini wodospadem go popędzały, bardziej emocjonującymi czyniąc regaty łódki udających patyków, rozgrywane na krótkich dystansach między mostkami albo maratońskie, wzdłuż całej Leśniczówki; z boiskiem na pochyłej łące, wydeptanym, więc kępiastym, na którym jedna drużyna zawsze miała pod górkę, dlatego zmieniać się trzeba było w połowie meczu i mnóstwo czasu zajmowały kłótnie o równą długość tych połów, rzecz w podwórkowej piłce wcale nie oczywistą, a także o to, z której strony słupka przeleciała piłka, do bramki czy na aut, co wcale nie było łatwe do ustalenia zważywszy, że słupki były imaginacyjne – z kamieni zrobione i z wyobraźni; z alejkami, okrzewionymi i odrzewionymi na tyle, że dobrze maskowały pierwsze mdławe rozkosze taniego wina i popularnych papierosów oraz pierwsze łyki prawie erotycznych pocałunków i dotknięć, pozostawiając je bezgrzesznymi.

I na cholerę poniosło mnie w te nieświęte rejony bezgrzesznych lat? Wspominków zachciało się podświadomości? Mózg mi się sentymentalnym ciepłem zaczadził niczym Mikołajowi pod czapką w zbyt dusznym markecie? Czy naprawdę nic lepszego nie miałem do roboty, niż stanąć jak słup soli pośrodku dawno niewidzianego parku, i stać tak z coraz mocniej zgarbionymi plecami, jakby mi się nagle nadmiar pochmurzonego nieba zwalił na kark, do rzeczywistości przyginając?

Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz: czy nie byłem tu tak dawno, że aż nieodświeżana pamięć struga ze mnie idiotę? czy też okulary, do noszenia których wreszcie przywykłem, tak mocno korygują astygmatyzm, że park, mój park, jawi mi się jak pole bitwy, poranione stygmatami żółtawobiałych pniaków, otoczonych rwaną na pasy jeszcze żywą korą? a może to po prostu zima, mróz i osłabiony miejską zabudową, ale wciąż gwałtowny wicher dobrały się do pejzażu dzieciństwa? W końcu jednak dojrzałem tę wszystko wyjaśniającą tablicę, sterczącą wśród odciosanych  gałęzi i porżniętych pedantycznie pni, przyozdobioną gwiazdkami na niebieskim tle, z zapisaną sentencją wyroku, co uzasadniać miała tę wycinkę, jaką tam wycinkę! tę wyrzynkę, prawdziwą rzeź przerywającą niemal stuletnie trwanie.

Jedno, drugie, dwunaste… Przerwałem liczenie daleko jeszcze przed setką. To nie miało sensu, jak nie miało sensu spodziewanie się sensu od tego nieustannie marzącego o odmłodzeniu świata. Zamarzający deszcz wziął się nie wiadomo skąd i siekł po twarzy jak znaleziona pod poduszką rózga. Przyspieszyłem, szybciej, jeszcze szybciej. Uciekać, uciec zanim dziecinniejący świat zrewitalizuje mi pamięć.

Data dodania: 14 października 2013

… więc zamiast smucić jesiennie, powinienem raczej napisać o dyskusji wokół emigracji, której scenariusz zaproszeni do Wsoli pisarze wywrócili w anarchicznej odmowie nazywania siebie emigrantami. W złotopolskie niedzielne popołudnie, pod portretem Gombrowicza w czerwonym krawacie rozmawialiśmy o pisaniu poza krajem, o byciu – niebyciu emigrantem i o bagażu tradycji polskich emigracji większych i mniejszych.

My to znaczy: Zbigniew Kruszyński, który z emigracji wrócił, ale tylko geograficznie, bo pamięć politycznego wygnańca jest materiałem wszystkich jego książek, w których ogląda i bada język niczym nadinteligentny śledczy lub lekarz starej daty i w ten sposób próbuje odzyskać władzę nad swoją biografią, choćby przez kompensację. Im bardziej zresztą autobiograficzny, tym mocniej zakonspirowany w intymnym podziemiu.

Bronisław Świderski, przez antysemitów pozbawiony polskiego obywatelstwa Duńczyk, człowiek o trzech tożsamościach, który odmawia mówienia o sobie, choć uczynił siebie bohaterem wszystkich swoich powieści, używając prozy jako wygodnego wehikułu myśli albo jak jucznego muła, dźwigającego akt oskarżenia wobec polskości i wobec Zachodu, akt rozwojowy – jak mówią, żeby nic nie powiedzieć – prokuratorzy.

I Mariusz Wilk, który z Polski ujechał dobrowolnie i od lat buduje swoją tożsamość, pragnąc uwolnić się od wspólnotowych potrzasków i schematyzujących etykiet, wierząc wciąż, że jest to możliwe. Ruski pisarz piszący po polsku, dla mnie najbardziej interesujący wtedy, gdy dalekiemu światu dziwił się zdziwieniem przybysza, dziś przystający coraz częściej nad brzegiem jeziora, zadumany, ale i zapatrzony w swoje zapatrzenie. I żeby zobaczyć ukryte w północnej toni zazierkale, przebijać się musi przez taflę zwierciadła z bajki sławnego północnego pisarza, przybranego krajana Świderskiego.

Wszyscy trzej wespół wywrócili zbyt skrupulatny scenariusz rozmowy, uciekali od nazywania, a nawet opowiadania o sobie, a przynajmniej tak im się wydawało. Najpierw wpadłem w panikę. Później jednak w miejsce przerażenia, że oto rozmowa wymyka się spod kontroli, a goście zamiast odpowiadać na pytania, czytają wiersze, fragmenty próz i referatów, w  miejsce strachu, że zagadają mnie na śmierć, pojawiła się złośliwa radość, że oto omijając zastawione sidła, poruszając się własnymi tropami, ci nieznośni indywidualiści oddali w końcu hołd lenny Gombrowiczowi: o nim mówiąc, stwarzali siebie, jak przykazał. Takie to już widać miejsce, że o czym byśmy nie mówili, mówimy o nim. My z niego wszyscy – stwierdził Kruszyński i była to nie tylko ironia.

***

Najciekawsze rzeczy działy się jednak, jak zwykle, w mniej oficjalnych momentach spotkania. Choć i tu teatrum iście Gombrowiczowskie się działo, bo przecież każdy z gości to twórca prawdziwy, a więc i domagający się uznania (choćby się zarzekał, że nie dba o to), i prężący się w odruchowej rywalizacji, gdy inni włażą na to samo terytorium. Tyle tylko, że nie każdy potrafi się jak Gombrowicz do swojej słabości przyznać. Nie literackie zawody jednak spotkanie zdominowały, lecz Martusza, kilkuletnia córka Wilka, która w tok rozmowy wkroczyła niespodzianie i cichym papa, papa, któremu towarzyszyły lekkie za rękaw pociągnięcia, wywołała Wilka z sali na kolokwium. Króciutkie, na szczęście.

O Martuszy rozmawialiśmy i później, bo to coraz ważniejsza bohaterka książek Wilka, obdarzonego – jak mówi – łaską późnego ojcostwa, uważnego, chwytającego każdą chwilę, ale zapatrzonego też w przyszłość, tam, gdzie skończy się biografia. I dla niej, przyszłej czytelniczki ojcowej biografii, próbuje Wilk opowiedzieć, kim on sam jest i jak świat rozumie, bo od tego, jaką ojcowiznę, jaką oćczyznę córka odziedziczy, zależy to, kim ona będzie, kim zechce być. Także wtedy, a nawet przede wszystkim wtedy, gdy ojciec stanie się już tylko wspomnieniem,  tekstem, odczytywanym i pamiętanym. W tym budowaniu tożsamości kilkuletniej dziś dziewczynki jest pewnie i ojcowska miłość, i wychowawczy projekt zawsze z przymusem skoligacony, ale jest też ostatnia może próba zbudowania ja, własnej tożsamości, budowania wobec i w obecności kogoś najbliższego, najcenniejszego.

Czy nie jest to w istocie zabieg jak najbardziej literacki, relacja wymarzona przez każdego piszącego między nim a oddanym czytelnikiem, literackie życie po życiu, cel każdej chyba twórczości? Czy dziś, w czasach upadku więzi wspólnotowych, pod rządami absolutnymi egoizmu i egotyzmu, nie jedyna to możliwa forma autorytetu, takiego, który nie jest oparty na przemocy i manipulacji?

***

I tak od dzieciństwa zbliżyliśmy się do śmierci, ulegając w końcu jesiennym klimatom. Następnego dnia po wsolskiej rozmowie Bronisław Świderski wykładał jeszcze dla młodzieży na temat wspólnoty biograficznej Gombrowicza i Kierkegaarda. Na wykładzie być nie mogłem, bo w tym samym czasie w kościele farnym rozpoczynało się pożegnanie mojego, starszego o kilka zaledwie miesięcy, kolegi. Muzyka niezmiennie chwytająca za krtań, jedwabiste kazanie prześlizgujące się zgrabnie między życiem a śmiercią, szloch żony, wieńce od instytucji, łzy koleżanek, zaciśnięte szczęki przyjaciół. Uroczystości pogrzebowe, jak pisze się na klepsydrach.

Poprzedniego dnia Zbyszek Kruszyński opowiedział, że podczas spaceru po rodzinnym mieście zobaczył właśnie przy farze nekrolog z moim nazwiskiem, z moim wiekiem zapisanym jako czas przeszły dokonany: żył, tylko z (jeszcze) innym imieniem. Nie sprawdzałem, czy nekrolog ten rzeczywiście wisi na przykościelnej tablicy ogłoszeń ostatecznych. Być może, wiedząc, że przejąłem się śmiercią rówieśnika, Zbigniew wymyślił prowokację, by obserwować jak reaguję, a nuż jakiś wątek psychologiczny się z tego wywinie. Nie wiem, wiem natomiast, że na taki splot rozmów o przemijaniu, pogrzebów i znaków jak memento pozwolić sobie może tylko życie, bo w literaturze byłyby banalnym kiczem.  Nie potrafię jednak przestać o nich myśleć, pisząc.

***

W wyborze wierszy Larsa Gustafssona, przetłumaczonym przez Kruszyńskiego, czytam ten zatytułowany „Żywi i umarli”. Kończy się tak:

 

Wszystko, co imituje życie, zawodzi,

nie zmyli nas.

 

Ale wszystkie te rzeczy, kryształy,

zabawki, trębacz

wyrażają żal, tęsknotę.

Ona nie jest udawana.

 

Czujemy to od razu.

Pamiętając siebie.

 

Czy Ona to bardziej tęsknota, którą wiersz wypowiada, czy też śmierć, którą się tu milczy? Nie wiem. Trudność przekładu, trudność wytłumaczenia: skandynawska, północna śmierć jest rodzaju męskiego, jest mężczyzną. Nie przychodzi jako dobra pocieszycielka cierpiących czy jędza z kostuchą, którą można oszwabić albo przekupić. Co najwyżej można z nią (z nim) zagrać w szachy. Jest zimnym, po luterańsku pragmatycznym urzędnikiem, który przybywa zrobić, co mu kazano. Bez względu na to, czy  już czas, czy jeszcze wydawać by się mogło za wcześnie.

Jeszcze nie listopad, ale liście opadają po nocy, ociężałe jak powieki.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury