Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: kraków
Data dodania: 3 lipca 2019

Pisane 25 czerwca i później.

1.

Z Krakowa wracaliśmy w rocznicę Czerwca, właściwie chyba wszystkie polskie miesiące można już pisać z dużej litery. Przegapiliśmy źle opisany najkrótszy zjazd do R., więc pojechaliśmy dalszym, niezłą drogą krajową. Niezłą tylko do rogatek miasta, za którymi zaczyna się strefa budzenia, dwa kilometry kolein, dziur, pofalowanego asfaltu z postrzępionymi brzegami.

Od kilkunastu już lat trwa spór władz R. z władzą centralną o to, kto ma wyremontować ten miejski odcinek krajowej drogi. W sporach z władzą R. ma historyczne doświadczenie i zasługi.

Wioząca nas kobieta, w wieku już statecznym, kształcona, wykonująca zawód obdarzony jakim takim szacunkiem społecznym, wpadłszy w pierwszą koleinę zaczęła bluźnić jak szewc, co zresztą zważywszy na przemysłowo skórzaną przeszłość R. było jak najbardziej na miejscu, przeciwko któremu tak bluźniła.

Przeklinała rutynowo, jakby powtarzała codzienny obrządek, bluzgała tak nie raz – wyjeżdżając z tego miasta, na zawsze, i wracając doń, też na zawsze. Wszyscy tu, żyjący mimo wszystko, jesteśmy jak chłopi pańszczyźniani – może i tęskniący za wolnością i zmianą, ale bojący się jej jeszcze bardziej niż tkwienia w miejscu. No chyba, że nas wkurzą.

2.

Tak więc opisać to miasto – nie miasto, to nieustanne przed mieście, właśnie tak, każda część osobno, bez myślnika. Jest, jak jest, bo jest. Siła w precyzji, precyzja w sile, wszystko jedno, i tak nic to nie znaczy. Opisać jego urok jak wyrok, miasto z wyrokiem, pewnie na własne życzenie, choć niewypowiedziane. Miasto wolące myśleć, zbiorowo, więc łatwo, że ktoś rzucił na nie urok, a teraz klątwa sprawia, że nic się tu nie może udać, do końca. Winni oni.

Wiem, że lepiej nie generalizować, wszelkie generalizacje są jak odpowiedzialność zbiorowa, dająca początek dyktaturom. Ale tu tak jest, R. to naprawdę przed mieście, przed miejsce, zawsze w fazie stawania, nigdy niedokończone, miasto z ADHD, przenoszące się, grzeczniej mówiąc: wędrujące, po grobach, taka ulica Rwańska, piszą, że to nazwa cmentarna, kościół i kamienice stoją na kościach, solidna podbudowa.

Wędrując w pośpiechu, jakby uciekało przed sobą dawnym, R. pozostawia puste parcele, niedobudowane place, dziury, w których coś miało powstać albo coś było i zawaliło się, rozsypało, rozkruszyło, jak spróchniałe zęby, w które w ostatniej chwili wstawia się plombę.

Choć trochę już połatane i odmalowane, to jednak wciąż jest to miasto plomb i ruin, gdzie nawet na dachach kamienic rozsypujących się na dumnie brzmiącym Mieście Kazimierzowskim albo w romantycznej ruinie na ulicy Słowackiego wyrastają cherlawe brzózki, biało czarny symbol polskiego nieszczęścia, obwiązane korą jak bandażem, niechlujnie zsuwającym się i poszarpanym.

Tak, tu można narymkiewiczować się do syta. Ale są też miejsca właśnie jak proza Rymkiewicza – straszne, lecz wspaniałe, gęste od sensu i zapadające w pamięć jak choroba. Nieznane, czasem tylko opisywane przez niedoredagowanych mitomanów.

3.

Wychowałem się na przedmieściu tego przed miasta, nic dziwnego, że przedmieście to było wsią, mimo półwiecznego bycia w miejskich granicach administracyjnych. Jakie miasto, takie przedmieście, tania złośliwość, tu jednak na miejscu, prawdziwa. Fascynujące wydawało mi się, że moje przedmieście jest przedmieściem dla miasta, ale jest też przedmiejską, ostatnią w drodze do miasta, wsią dla innych wsi, jeśli popatrzeć w drugą stronę, gdzieś na Trablice czy Parznice, wcześniej odwróciwszy się do R. plecami.

Miasto w końcu przyszło i na moje przedmieście, ale rodzice widocznie nie mogli się doczekać i wcześniej przenieśliśmy się na główną wtedy ulicę R., do bloku postawionego tak naprawdę na innym przedmieściu. Z okien widać było tory, a za nimi prawdziwą wieś ciągnącą się aż pod lotnisko, też przyłączoną do miasta, w końcu na lotnisko, nawet wojskowe, nie wypadało tłuc się po wiochach.

Gdy miasto weszło na moje przedmieście, zachowało się jak okupant. Wyburzyło chałupy i na ich miejsce postawiło bloki, klocki rozrzucone na łące i na piachach, jak u Barei, tu będzie jeziorko, a tu park. Sprzątaczka też widać miała zamiłowanie do porządku, więc wyszło symetrycznie i specyficznie.

Do bloków jak do więzień pozganiano autochtonów i naprawdę przez pierwsze lata można było zobaczyć na miejskich balkonach wiejskie kury, kaczki, czasem nawet prosiaka tuż przed śmiercią. Potem te balkonowe hodowle wymarły razem z dziadkami i babkami, którzy nie zdążyli przystosować się do nowej rzeczywistości. Tylko bareizmy zostały.

4.

Nie tylko miasto wchodziło w sielskie przedmieścia, żeby ludziom żyło się lepiej i dostatniej. Ludzie też korzystali z okazji. Drugi kierunek jak drugi front otworzono znacznie wcześniej, lud wchodził do śródmieścia jeszcze za Niemca, biorąc, co zostało po Żydach. W mojej rodzinie przynajmniej dwa adresy były pożydowskie, babcia jednak w końcu wróciła na nasze przedmieście, choć wystraszyły ją nie duchy, a całkiem ziemskie zło.

Opowiadała sceny z Bernardyńskiej jakby wyjęte z powojennej komedii propagandowej „Skarb”. Jej bohater rysuje plan mieszkania, które władza właśnie buduje rękami robotników (i robotnic), dla niego i jego wybranej, której miejsce na planie przyszłego mieszkania opisuje jako „skarb”. Kartka ze szkicem wpada w ręce złodziei, ci wpadają do mieszkania i rozkuwają ściany w poszukiwaniu ukrytych w nich cennych rzeczy.

Może i śmieszne, ale sąsiad babci po pijaku, zresztą zawsze był po pijaku, kiedyś naprawdę rozwalił ścianę w mieszkaniu na Bernardyńskiej, bo „żydki na pewno coś tam schowały”. Nic nie znalazł, więc znów się upił, z rozpaczy. Nie on jeden.

5.

Przed wojną Żydzi w R. stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców. Wojnę przeżyło niewielu, jeszcze mniej zdecydowało się wrócić. Moi teściowie od połowy lat pięćdziesiątych mieszkali pod pięćdziesiątym na głównej ulicy miasta, później przemienionej w deptak. Przez ponad pół wieku nie wiedzieli, po czego śladach codziennie depczą.

Istnieje pamięć obowiązkowa, zbiorowa jak obowiązek. Jej brak często wytyka się społecznościom, w R. nie jest inaczej. Ale jest też ta osobnicza i niekoniecznie poprawna, więc przekazywana tylko najbliższym. Ja słyszałem w dzieciństwie, że dziadek szewc musiał przed wojną wynieść się do rodzinnej wsi żony, bo nie wytrzymywał żydowskiej konkurencji. A od drugiej babci opowieści o tym, jak to Polacy musieli schodzić Żydom z chodników na jezdnie, na uliczkach, potem przez Niemców zamkniętych w getcie.

Ale ta sama babcia mówiła o dobrej żydowskiej sklepikarce, która nie dała umrzeć z głodu jej i jej matce Rosjance, którą pradziadek służący w carskim wojsku przywiózł do Polski po rewolucji bolszewickiej i która została sama, gdy męża zabrali do polskiego wojska. Twój uczciwy jest, to odda, jak wróci – mówiła sklepikarka i dawała na kreskę. Ci sami ludzie, to samo miasto, tylko że pojedynczy, znani z twarzy i imienia, żaden tam naród.

6.

O tuż powojennym mordzie „na tle rasowym” pod 50 na Żeromskiego dowiedziałem się, gdy teściowie już tam nie mieszkali. Zabójstwa dokonano w oficynie, w której potem przyjmowali dentyści. Zabito kilkoro z tych, którzy wrócili do swojego miasta. Miasto już ich nie chciało.

Sprawców nigdy nie znaleziono, o zbrodnię podejrzewano jednak ludzi pewnego legendarnego partyzanta, który do śmierci pozostał bohaterem. Po sprawiedliwości: teściowie nie słyszeli nie tylko o zamordowanych, ale i o tym bohaterze podziemia też nie.

Dziurawa pamięć zbiorowa. Większość mieszkańców R. zapomniała nie tylko o Żydach, ale i o innych nacjach, które budowały XIX- wieczny dostatek, o Niemcach, o Rosjanach. Jedyna wciąż żywa tu pamięć to ta popularna, wodewilowa, o latach dwudziestych, latach trzydziestych ubiegłego wieku, pióra na szyjach, pióra w… .

Pamięta się też prezydenta i ówczesne życie ponad stan, za pożyczki i kredyty, dumnie nazywane rozwojem, z przytupem. Dzisiejsze R. uwielbia przebierać się w tamte fatałaszki, resztę miejskiej historii pozostawiając na boku, jak Miasto Kazimierzowskie, na które przez dziesięciolecia przesiedlano lumpenproletariat. Strach było chodzić Rwańską, z dzieciństwa pamiętam ślady krwi w bramie, nie, żaden pogrom, zwyczajne zabójstwo, brzytwa po gardle w pijanym zwidzie.

7.

Czerwiec. Tu się urodziłem. Tu powinienem być dumny. Tak mi mówią. Zaczęło się w R., powtarzają. Ale co tak naprawdę się zaczęło? I czym skończyło? O tym już ciszej. Duma nie pozwala? Czy kto by pomyślał?

Ten początek trochę nie mój, tak się złożyło, nie przeżyłem najważniejszego wydarzenia w R., 25 czerwca wyjeżdżałem, gdy się zaczynało, wózek akumulatorowy na dworcu, z flagami i hasłem, którego nie pamiętam, matka już ledwo zdążyła wrócić do domu, potem gazowali i pałowali, kogo dopadli.

My, chwilowo zatrudnieni w OHP, dobrze płacili, na akord, cięliśmy i pielęgnowaliśmy las, także na lotnisku, półtajnym chyba, skoro nas wpuszczano. Sława warchołów z R. właśnie się rodziła, ludzie słuchali jednak Wolnej Europy i Głosu Ameryki, zagłuszanego mniej skutecznie, bo któregoś dnia miejscowi postawili nam skrzynkę piwa, za nie nasze zasługi przecież, chyba że pijackie. W lesie było cicho, prawie wczasy, choć pracowite.

Gdy wróciliśmy do R., w nim również panowała cisza, ale dziwna i groźna, pustki na ulicach, milczący ludzie, szept w kuchni o tych, co wracali z więzień i nie chcieli nic mówić. Ogoleni na łyso, z trzęsącymi się rękoma.

Warchoły, ta łatka przykleiła się potem do R. bardzo łatwo, ale przecież to miasto od dawna było obiektem symbolicznym, exemplum śmiesznej, wodewilowej prowincji, zaludnionej Mazurkiewiczami. Nic dziwnego, że od dawna myślało, spoglądając za rogatki: a mam was w d…

8.

Ale w d… nie da się żyć zbyt długo. Więc R. poszukuje teraz swojej wielkości, na gwałt. Stawia ławeczki wielkim zmarłym, żeby stali się przysiadalni i swoi, swojacy tacy. Ta mała architektura, te meble miejskie są jak zabawki, zabawne znaki  dziecinnych marzeń o byciu kimś, nieważne kim, kimś po prostu. Jak królewicz Kazimierz, Jagiellończyk, brzmi dumnie, jak Nihil Novi nazywana tu „pierwszą konstytucją”, co z tego, że to nie konstytucja, skoro można powiedzieć, że pierwsza, kto nam zabroni. Śmieszność? Nam nie nowina.

I to wytężone zapożyczanie wielkości, tu zawsze na kredyt. Jerzy Gombrowicz, brat lepszego brata. Dzieciństwa Wajdy, Kołakowskiego – dorasta się gdzie indziej, tu nie, bo tu zawsze chodzi się do szkoły, zawsze do pierwszej klasy, zawsze na cenzurowanym. Józio nigdzie nie ucieknie, chyba że wyjedzie i zapomni.

Moje R. jest wielkie, ale potencjalnie. Ma swoją viagrę: pamięć o peerelowskich zakładach pracy, filharmonię, tramwaj. Pożądanie zwane tramwajem, literatura. I ten nieustanny przymus odnoszenia się do większych, taka niedobra prowincjonalność, której drugim biegunem jest swój do swego po swoje – nagroda za tutejszość, jakąkolwiek zresztą. Można powiedzieć, bez obrazy, że R. jest jak antologia, w której głównym kryterium wyboru jest tubylczość.

To na szczęście nie dotyczy wszystkich, choć wszystkich dotyka. Więc trzeba się przed tym bronić, stąd w R. tyle środowisk zamkniętych jak bastiony, domy, klany, kręgi towarzyskie. I młodzi – dla nich powstają te wszystkie knajpki, galerie, kafejki, padają, ale odradzają się, zostają. Oni, młodzi, nie potrzebują viagry, mają potencję, ale czy zostaną w R. na zawsze?

A czy trzeba się zawsze o to martwić? Niechby wyjeżdżali, potem odwiedzali, może wracali, albo i nie, robiąc miejsce dla nowych. Ruch jest dobry, ucieczka nie.

Opisać R. także jako przedmieście, Warszawy, uniwersytetu, świata – słynna już w całej Polsce fatamorgana lotniskowa, groteskowa: na południe Europy bliżej niż ze stolicy. Opisać R. jako miasto wędrujące – na przedmieścia i z przedmieść, więc pozostające przedmieściem, przed miastem. I jako miasto gubernialne z gubernialnymi marzeniami o jeszcze odleglejszym centrum.

Ci, którzy stąd wyjechali, tak właśnie o nim myślą, jeśli w ogóle o nim myślą. Wracają tylko na cmentarze, do bliskich. Cmentarze od dawna buduje się na dalekich przedmieściach, te miasta w mieście się już nie mieszczą, R. starzeje się i kurczy. Sypie i rozpada, próby ratunku są zbyt powolne. Miasto jest zmęczone.

Stara mądrość ludowa mówiła, że kto raz pójdzie w świat, jest stracony dla miejsca, z którego wyszedł. Więc może lepiej stąd w ogóle nie wyjeżdżać, nawet na krótko. Złośliwe zdanie z powieści Kruszyńskiego – chyba jedynego tak ważnego pisarza pamiętającego o rodzinnym R. – że największa zaletą tego miasta jest dworzec kolejowy. Bo można z niego wyjechać.

Dziś już zresztą nie tak prosto, odchodzi z niego coraz mniej pociągów.

9.

Po powrocie do rodzinnego R., nawet z krótkiego wypadu, zawsze dopada mnie smutek. Tak było i po krakowskiej trzydniówce w zabytkowych dekoracjach: uświadomiłem sobie, że w moim rodzinnym mieście historyczne zmiany najlepiej przetrwały kościoły. Prawie dwustuletnie garbarnie, browary, fabryki i kamienice z okresu ekonomicznej prosperity już nie.

Może dlatego, że mieszkańcy R., tęskniący za świetnością odkąd pamiętam, zapatrzyli się w czasy jagiellońskie, a nawet paleolit, wykopywany tu przez archeologów. Jakby dotknęła ich anachroniczna dalekowzroczność.

Więc teraz moje miasto, w którym stracono dwustuletnie garbarnie, browar, kamienice i fabryki, kopie coraz głębiej w poszukiwaniu dawno pogrzebanej, mitycznej świetności, zasypując przy tym coraz mocniej tę nie tak dawną dzielność.

Historia jednak się powtarza. Bez sensu.
               

Data dodania: 10 lutego 2014

Przerywając na chwilę poszukiwania straconego budżetu muzealnego, zabrałem się do lektury Nieba i ziemi, zapisków Sandora Marai’a, zaczynających się tak: „Szanuję już tylko tych, którzy śmią czuć się zbytecznymi. Którzy są dość odważni, aby myśleć zbytecznie. Wszyscy są już tacy celowi…”.

Książkę Marai’a kupiłem przed tygodniem w Składzie Tanich Książek „Dedalus” w Krakowie, który odwiedzam za każdym wyjazdem pod Wawel. Zakupy w nim robione są rzeczywiście mniej kosztowne, więc usprawiedliwiają te dwudniowe wypady, które z punktu widzenia budżetu (tym razem domowego) uznać trzeba za zupełnie zbyteczne, bo dzieciaki i tak często odwiedzają nas w R. Najwyraźniej nie mam jeszcze tyle odwagi, by porzucić praktyczność celu.

Wizyty w „Dedalusie” wymagają samozaparcia. Nie tylko z racji pokus, zalegających stosami te księgarskie sukiennice, ale także ze względu na temperaturę panującą w zatłoczonym zwykle wnętrzu. Pracujący tuż przy drzwiach subiekci obawiają się pewnie przeciągów, wpadających do sklepu z kolejnymi poszukiwaczami przecenionych skarbów. Ruch bowiem w „Dedalusie” niczym na dworcu kolejowym.

Gdy wyjeżdżaliśmy z R., tłoku w dworcowej poczekalni nie było. Pociągów stąd odjeżdża coraz mniej, omijają miasto dużym łukiem, grzebiąc go bezlitośnie na gubernianej prowincji. W hali dworcowej – świeżo zmodernizowanej, jak można przeczytać na okolicznościowej tablicy – ledwie kilkunastu pasażerów czekało na swoje odjazdy, chowając się tu przed lodowatym zimnem grasującym na nieosłoniętych peronach. Generalnie na kolejach bez zmian, nawet ta wyremontowana hala wygląda niemal tak, jak przed remontem, tylko gorzej.

Zima powoli schodziła z rozciągniętych między trakcyjnymi słupami drutów, więc i rozkład jazdy zrezygnował z ekstrawagancji, stał się punktualny do przewidzenia i zaziewania na śmierć. Ale wychodząc na peron lepiej nie wywoływać złego. W ogóle lepiej zmilczeć, żeby usłyszeć komunikat z trudem przeciskający się przez zachrypnięte megafony.

Jedynie pociąg z Warszawy, jadący niewiele dalej poza R., spóźniał się ze stołeczną wyższością: komuż tam może być spieszno do Kielc? Ciepły głos dyżurnej spikerki podróżnych oczekujących, którzy mogliby ulec zmianie, zapraszał na bezpłatną kawę i herbatę. Niby zima zaczynała odwrót, ale wciąż wiało lodem, wystarczyło pięć minut na peronie, by jęzor wiatru poczuć nawet na dobrze opatulonych plecach. Czy peron też był po remoncie, nie wiem, wyglądał tak samo jak od lat.

Dawno nieremontowany był na pewno nasz wagon, mimo niedomykających się okien nagrzany niczym ruska bania. Jest w kolejowej niezmienności jakiś urok rozpadu i zniszczenia, właściwy starówkom, które przetrwały dwudziestowieczne ofensywy i odwroty: obite bordowym materiałem siedzenia wykrzywiał starczy reumatyzm, bezlitośnie przypalany na grzejnikach kurz zeznawał, że każda jego drobina w przegrzanym przedziale skazana jest na wieczne trwanie.

Wciąż słyszeliśmy głosy, tym razem tenor konduktorski informował o przebiegu podróży. Kierownik pociągu tak bardzo starał się nadać powagę swojemu głosowi, że pożegnanie wysiadających (byle z niepozostawionym bagażem) brzmiało nader ostatecznie. Na dworcu w Krakowie było znacznie cieplej niż w R. przed trzema godzinami, co raz jeszcze potwierdziło historyczne różnice między dawnymi zaborami. U nas, w rosyjskim, lute bywają bardziej lute niż w dawnym cesarstwie dwojga narodów, wystarczy poczytać Dukaja.

Przed i po rodzinnych obowiązkach włóczęga po Krakowie, błotnym i niezbyt przyjaznym, jakby najeżonym nie tylko przeciw gołębiom, ani przysiąść. To miasto rzeczywiście zimą nie wygląda najlepiej, zmęczone smogiem i gruźliczą wilgocią roztopów. Ale Wisła, przynajmniej pierwszego dnia, trzymała się dzielnie, niemal cała skuta ośnieżonym lodem, okupowana przez szarobiałe stada łabędzi, mew i łysek, czerniejących niczym kropki na pogniecionej kartce nerwowo wyszarpniętej z psującej się drukarki.

Te obowiązki to wizyta w salonie ślubnym, skromnym saloniku, z właścicielką cierpiącą za ladą niczym pozbawiona sukcesów swatka. Ale i ona przeżywa metamorfozę, gdy córka – nagle dojrzałem: dojrzała przedziwnie – przymierza suknię, jakby stworzoną dla niej, mistrzostwem rzemieślnika i siłą obyczaju, i wzruszeń banalnych, no i co z tego, że banalnych.

Panno młoda, młoda panno, dziś co zechcesz, to się stanie …. Uciekam z salonu, paniom zostawiając część praktyczną, niesentymentalną, a tu w głębi Grodzkiej powóz jak z bajki, konie kare z białymi czubami roztapiają mokre powietrze, które obejmuje je z czułością, nagle rozedrgane.

Do R. wracamy następnego dnia, pospiesznym znów rozpalonym z gorączki, więc tym razem czytam na korytarzu, czytam Tworki Bieńczyka i wszystko jakoś tak się składa ku puencie o sile miłości, i że ta siła czasem nie wystarcza, że są takie czasy i takie szaleństwa, które potrafią zniszczyć wszystko, nawet miłość. I jeszcze: że dokoła widać już oznaki znużenia nienaturalnie długim pokojem, i że być może znowu szpital dla obłąkanych będzie najnormalniejszym miejscem na ziemi, choć nad Utratą.

Przed łatwizną puenty uciekam w widoki za oknem. O zimowym zmierzchu jelenie, nie bojąc się myśliwych i kiczu, porzucają leśną partyzantkę i wychodzą na pola. Wyskubują odtajałe kępy roślin, sterczące jak niedogolony zarost, co uciekł spod brzytwy i szpeci śnieżną gładź podbródków, w jakie układają się tu pofałdowane pola. Dużo tych podbródków, przecież nie odjechaliśmy jeszcze zbyt daleko od mieszczańskiego, sytego Krakowa.

Data dodania: 24 lipca 2012

Zanim doszliśmy do Brackiej, przestało padać. To bez wątpienia był znak, że jednak nie wszystko jest w porządku, że być może w ustalony porządek świata wdziera się nieład i świat ten – jak zbyt rozpędzony wagon tramwajowy – wyskakuje z szyn.

Krakowskie tramwaje mają dziwny, niepowtarzalny zapach, szczególnie, gdy pada albo tuż po deszczu. Taki zaduch schludnej starości. Krakowska starówka też jest inna niż na przykład warszawska. Nieudawana, naprawdę wiekowa i naturalnie zaniedbana, niszczejąca ze starości, a nie ze współczesnego niedbalstwa budowniczych, naprawiających stołeczną replikę.

Rynek krakowski też większy, bardziej strzelisty, ale i przyziemny, bo gdy wiatr zawieje, witający zapachem końskiego łajna. Wieża Babel kawiarnianych ogródków, a w nich, jak tu wszędzie, gołębie, irytujące, aroganckie i ogłupiałe, rozlazłe jakieś i brudne. Choć jednak nie wszędzie: przy Gołębiej, na dziedzińcu Polonistyki gołębi prawie nie ma. Odstraszają je skutecznie siatki, którymi owinięto drewniane balkony. Gdy mocniej powieje wiatr, można mieć wrażenie, że tuż za oknem suszą się rybackie sieci, odpoczywające po udanym połowie.

Połów to udany, bo prace naprawdę dobre, jedne z najlepszych. Przynajmniej tako rzecze poeta-doktor Bronisław Maj, pewnie z wrodzonej dobroci i łagodności, które szacunek, ba, uwielbienie wśród studentów i (przede wszystkim) studentek dają mu ogromne. Kiedy więc ów promotor idealny znika w gabinecie, skutecznie przyszłe licencjatki (licencjatczynie? licencje?) pocieszywszy, żartujemy złośliwie, że siatki za oknami porozwieszano po to, by polonistyczne orły nie wyfrunęły. Żart mało wyszukany, ale wszystko lepsze od nerwowej ciszy, lękiem bielącej niewyspane twarze.

Reszta jednak nie jest milczeniem, przeciwnie, jest grupą energicznych Koreańczyków, którzy pomiędzy pocieszane a pocieszyciela wdarli się z azjatycką krzątaniną, ale bez aparatów na szyi, bo nie turyści to, a konferencjusze, choć tak samo zabiegani, zwyczajowo ciekawi świata i uśmiechnięci. W tym samym wąskim korytarzu, w sali obok, węgierski profesor będzie opowiadał azjatyckim slawistom o Czechowie czy też czeskiej poezji proletariackiej. Wieża Babel z dubbingem. W tym globalnym pomieszaniu, w tym transkontynentalnym ożywieniu i rwetesie, w tej karuzeli kultur i tradycji czuje się niemal fizycznie chaos dzisiejszego świata, dla którego stareńkie mury UJotu, zawsze wymagające remontu, stanowią świetne, bo ironiczne, tło.

I gdy świat już zaczyna wirować nieznośnie, wywołując mdłości (czy bardziej intelektualne la nausee), znów pojawia się on, doktor-poeta, i grzecznie tłumaczy subtelności europejskich oznaczeń pomieszczonych na drzwiach toalety Koreańczykowi, który wie, co żeńskie, a co męskie, ale kolor czerwony męskiego znaczka za zakaz poczytał. Uspokojony wykładem azjatycki znawca literatur słowiańskich znika dyskretnie za drzwiami, a Bronisław Maj spogląda na świadków tej sceny i zagryza wargi, by nie parsknąć śmiechem. Zdarzenie rzeczywiście zabawne, ale i nieoczekiwanie ważkie, zawracające świat z granicy chaosu, przypominające, że różnica czyni porządek. Oto siła poezji.

Więc szukamy jej wieczorem w Prowincji, uroczo i twórczo przybrudzonej piwnicy, imitującej smutek i spokój peryferii. Nie ma Mickiewicza, i nie ma Miłosza, Turnau też rzadko w swojej knajpce bywa. Cicho-sza też nie ma, bo tuż obok młodzi, głośni i piwni, i prozaiczni. Więc wychodzimy, znów jest po deszczu, na mokrym asfalcie lśnią światła głośnego klubu z naprzeciwka. Trochę dalej na środku chodnika trzy brudno brunatne gołębie rozdziobują wypadłe z gniazda, martwe pisklę. Odwracamy się ze wstrętem, bezwiednie zawstydzeni. Poetyczność znika jak deszczowe bąble w kałuży. Czas wracać, z centrum, które nie przestaje być prowincją, na prowincję, która bywa centrum.

Nazajutrz, pociągiem o czynastej czydzieści czy.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury