Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: dzwony
Data dodania: 20 marca 2020

 

piątek, 13 marca 2020

Na niebie i ziemi

Nie wierzył w znaki, od dawna nikt w nie wierzył, ale faktem jest, że to wszystko zaczęło się tamtą niezwykłą pełnią. Niby nic takiego, znany cykl, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek nic nie jest takie, jakim się wydaje, nawet pejzaż. Dziś, trzeciego dnia od tamtego momentu, już go nie ma, zniknął jakby się czegoś wystraszył, jak wszyscy. Zresztą może to tylko za dużo chmur. Ale wcześniej nie dawał spokoju, wyraźny i jasny, snuł się po niebie i odbierał sen.

Kiedy pierwszego dnia pełni pojawił się nad dachem bloku, był ogromny, dużo większy niż zazwyczaj, i złocisty. Tak wyglądało by pewnie słońce, gdyby wschodziło wieczorem. Słońce w kwarantannie, ta metafora przyszła mu do głowy później, gdy już po imieniu nazwano epidemię.

Ale wtedy, pierwszego dnia, pomyślał o czymś bardziej praktycznym: że tak niezwykłemu księżycowi powinien zrobić zdjęcie, niech tylko wgramoli się wyżej, żeby w kadrze nie widać było szczytu bloku z brudnymi zaciekami i odpadającym kawałkami styropianu, który niczego już nie ociepla. Jak księżyc.

Po godzinie księżycowa kula rzeczywiście wspięła się sporo wyżej, wycinając z kadru skraj budynku i koronę drzewa, wyrośniętego ponad dach. Ale też i zmieniła się podczas wspinaczki. Była teraz mniejsza i bledsza, wyglądała jak zrobiona z cyny, którą roztopić może co żarliwszy promień słońca.

Taki zwyczajny, banalny księżyc, o rozmytych konturach, posiniaczony jak po bójce, nie mógł już być żadną konkurencją dla słońca. Stał się podejrzany, bo może te wcześniejsze żółcie po prostu ukradł miejskim latarniom. Teraz, bez złoceń, nie świecił już tak mocno, ledwie odbijał światło.

Blady hochsztapler, wyglądał jakby dopadła go gorączka. Żałośnie, aż chciało się wyć.

 

niedziela, 15 marca 2020

„…mój ołówek cierpi”

W niedzielę miał on – on, czyli podmiot niezbyt liryczny tej przedziwnej kwarantanny, która wciąż wydawała się konceptem literackim raczej, fantastycznym i niewiarygodnym – więc miał on uczestniczyć w spotkaniu z pewną poetką, trudną i wybitną. Rozmowa została odwołana, oczywiście z powodu epidemii –  wirusa, nie słów – czyli z powodu choroby.

To się samo kojarzy, żadne więc to w sumie odkrycie: między literaturą i chorobą istnieje silny związek, nie tylko metaforyczny. Zabawne, że – może i przypadkiem, ale jednak znaczącym – nawet dzień pisarzy i dzień chorych ustanowiono pod tą samą datą, trzeciego  marca.

Ten związek można opisać paradoksem: pisanie to lekarstwo na chorobę, którą samo pisanie wywołuje. Taka choroba jest niebezpieczna i bardzo trudna do wyleczenia, bo autoimmunologiczna. Literatura bywa bolesna jak martwica. To ból nie do wyobrażenia, ale ona go wyobraża.

Dziś ból to centralny temat literatury, przekonywał Gombrowicz przed ponad półwieczem. Ból to dotknięcie rzeczywistości. „Człowiek rzeczywisty to taki, którego boli”. Więc zapisywanie bólu to przynajmniej od kilkudziesięciu lat najważniejsza chyba rola literatury, jeśli można nakładać na nią jakieś obowiązki, choćby prywatne.

Aleksander Wat, człowiek nader rzeczywisty według definicji Gombrowicza, który pół swojej twórczości zapisał przeciw bolesnej chorobie psychosomatycznej, uważał, że można: „kiedy wymagam od przyjaciół zrozumienia dla moich cierpień, żądam od nich (…), żeby sobie wyobrazili choćby z nerwowego, bolesnego charakteru pisma, że mój ołówek cierpi”.

Cierpiący ołówek, metafora zastępująca dziesiątki słów, tama dla logorei. Dla owładniętego bólem pisanie staje się czynnością przymusową, by posłużyć się terminem z opisu nerwicy natręctw. Literatura jako nerwica?

Coś w tym jest, skoro – jak się wydaje – tylko pisząc można opanować szaleństwo swoje i świata. Jeszcze jedna lekcja Wata, z „Dziennika bez samogłosek”: „piszę tu nie dla pamiętnika, dla pamięci, ale by mieć zupełnie jasne widzenie”.

Obraz wbijający się w pamięć czytającego: Wat wychodzący z kina i nie rozpoznający się w szybie wystawowej, w której odbija się twarz starego, zniszczonego człowieka. Moment dystansu, w którym można zobaczyć i opowiedzieć siebie jako obcego. Czy literatura dlatego jest chorobą autoimmunologiczną, że jest chorobliwie autobiograficzna? Szczerość w pisaniu o sobie? Na ile możliwa? I jaka?

„… jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna”, Gombrowicz nie miał złudzeń, więc i nam ich nie pozostawił.

„Pisać tak, aby przy końcu zdania ujawnić sobie i innym wstyd za to zdanie”, odpowiadał mu Wat z drugiego końca ołówka. Może być coś bardziej osobistego i bolesnego?

Literatura jako zapisywanie niewyobrażalnego, ale jednak wyobrażonego bólu i lęku, do wywołania którego wcale nie trzeba pandemii. Wystarczy coś znacznie mniejszego, pojedynczego, na przykład cierpiący ołówek.

I zamknięcie „w czterech ścianach swego bólu”.

To też niestety nie ja, to Wat napisał.

 

poniedziałek, 16 marca 2020

Inni i obcy

U nas epidemii nie było tak długo nie dlatego, że jesteśmy narodem wybranym, ale dlatego, że nawet władza boi się pewnych słów. Że nie jesteśmy narodem wybranym, to zresztą może i lepiej, bo gdybyśmy byli, to dopiero dostalibyśmy w kość. A wtedy zaczęlibyśmy szukać proroka, który by nas przez ten wzburzony czas poprowadził suchą stopą. I twardą ręką.

 

Więc najpierw były strusie półsłówka, jedynie brukowce od razu pisały o „zarazie”. Gdy ta jako pandemia przekroczyła w końcu nasze granice, zamknęliśmy je. Teraz jeszcze lepiej będziemy mogli zajmować się sami sobą, czyści tacy, umywający ręce co chwila. Bo zarazę, jak wiadomo, zawsze roznoszą obcy.

 

Wszystko to już było i tym bardziej wszystko może się powtórzyć. Jean Delumeau, autor klasycznej pracy o strachu w kulturze Zachodu, nie pozostawia złudzeń, analizując epidemie sprzed stuleci:

„Potencjalni winowajcy, ku którym może zwrócić się agresywność zbiorowa, to przede wszystkim obcy, podróżnicy, ludzie z marginesu i wszyscy nie dość dobrze zintegrowani ze wspólnotą bądź dlatego, że nie chcą akceptować jej wierzeń – to przypadek Żydów – bądź dlatego, że należało ich odrzucić z oczywistych względów na peryferie grupy – jak trędowatych – bądź po prostu dlatego, że przybywają skądinąd i z tego tytułu są w pewnej mierze podejrzani.”

 

Obcych już u nas nie będzie, nie przybłąkają się, bo ich nie wpuścimy. Będziemy więc musieli poszukać sobie Żydów i trędowatych. Cóż, kultura Zachodu nigdy nie miała z tym większych problemów. Wschód tym bardziej.

 

środa 18 marca 2020

Zaraza w pępku świata

 

Za kilka dni uświadomimy sobie, że jesteśmy w samym środku tego diabelstwa, bo ofiary będą liczne, oczywiście jak na tę naszą krainę spokoju i pokoju. Na razie strach pełznie powoli, tak to się zawsze zaczyna, jeszcze nie chwyta za gardło, ale już obezwładnia wyobraźnię.

Na drugi plan spycha wszystko inne, jak choćby dziewiątą rocznicę wybuchu ludobójczej wojny syryjskiej, a nawet modne do niedawna wśród wrażliwych internetowych intelektualistów straszne sceny z Lesbos: gaz, bicie, tonących uciekinierów, wojsko odpędzające się od nich jak od zarazy, znęcających się nad tymi, którzy dopłynęli faszystów i tak zwanych normalnych ludzi.

Sceny odległe i nierealne, jak pandemia, na razie, mogą powtórzyć się gdziekolwiek. I pewnie się powtórzą. Pandemia, pan demos, lud rządzi. Na razie na peryferiach, u nas ważniejszy jest brak maseczek i płynów odkażających.

Ten czas – nie taki znowu niezwykły jak wydaje się nam, którzy już dawno z zapominania złych rzeczy uczyniliśmy cnotę, bo przecież ma być miło i przyjemnie – ten czas, powracający, przypomina od razu kilka myśli, co nie nowe, acz powtarzane nadaremno.

Przypomina choćby, że normalny człowiek nie jest dobry z natury, nawet ten oświecony. Że bywa dobry z kultury. Ta zaś jest zobowiązaniem, najłatwiej przejawiającym się w zbiorowych gestach, jednorazowych jak akcesoria medyczne, których teraz nie wystarcza dla wszystkich.

Wystarczy jednak, że przykusy cynik w modnym garniturku lub operetkowym mundurze, dla zdobycia albo utrzymania władzy – zawsze chodzi o władzę – zwolni tłum z tego zobowiązania, wmawiając mu, iż lenistwa, głupoty, podłości nie trzeba się już wstydzić, nie trzeba się z nimi kryć; więc wystarczy, że nazwie człowieka masowego nową, prawdziwszą elitą, a będzie ten człowiek leniwy, głupi, bezwzględny. Będzie zły, bo tak przecież wygodniej.

To nie jest rezonerstwo, lecz doświadczenie. Już to widział, poznawał długo, choć przecież nie tak tragicznie, dawno temu, gdy system – miniony słusznie choćby właśnie dlatego – wyrwał go na rok z życia i zamknął w koszarach. oglądał tam jak w laboratorium, co można zrobić z ludźmi i co ludzie potrafią zrobić sami ze sobą. Doświadczenie trochę groteskowe, a trochę tragiczne.

Statystował w tragifarsie, siermiężnej i orężnej, ale przejmującej. I pouczającej. Przekonał się wtedy, że w sytuacjach kryzysowych człowieka nie chroni nawet wiedza, przeciwnie, im ona większa, tym większy lęk podpowiada wyobraźnia, tym mocniej wybuchają instynkty. Najmocniej te złe, niesłusznie nazywane zwierzęcymi. Są ludzkie, arcyludzkie.

Widział subtelnych filologów z nadgorliwą starannością tłumaczących sobie głupawe rozkazy, błyskotliwych prawników ćwiczących erystykę w donosach do dowódcy kompanii, filozofów ze stoickim spokojem czyszczących kible i zlewkownie z gnijącymi resztkami jedzenia, wolnych artystów z baletowym wdziękiem prężących się na baczność przed idiotami bez matury, ale ze szczerymi chęciami.

Pamiętał cały ten wyścig, darwinowski spryt, żeby wyrwać jeszcze jeden dzień urlopu albo chociaż czterdziestoośmiogodzinną przepustkę. I pamiętał też swoją obojętność, przyzwalającą na to wszystko jak przyzwala się na pory roku, ale z chichotem, usprawiedliwiającym i dyskretnym, ma się rozumieć.

Dlatego teraz nie miał złudzeń, choć przecież wolałby je mieć, normalne. Wiedział, że każdy człowiek, także i on, może być ludzki w taki właśnie „zwierzęcy” sposób, wystarczy, że pojawi się manipulator na jego miarę. Albo gdy on sam znajdzie się nagle w centrum kryzysu tak wielkiego, że podołać mu mogą jedynie bohaterowie i święci.

Zresztą i to nie takie oczywiste: bohaterstwo i świętość poznaje się zwykle po czasie, po czasie się je nazywa, definiuje, jeśli w ogóle znajdzie się ktoś, kto zapamięta, by opowiedzieć i jeszcze jeśli opowieść znajdzie słuchaczy. On był przekonany, że nie jest ani bohaterem, ani świętym. I nie tęsknił za czasem, w którym to przekonanie dało by się zweryfikować.

Jasne, czytał i pamięta: podobno wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Tak mówił wielki poeta, jedną z dwu części siebie. Tej drugiej nikt nie słuchał, bo czas potrzebował niezłomnych, bez wątpliwości.

Ale on wtedy i teraz wolał innych poetów. Miał nadzieję, bezwstydną, że jednak nie przytrafi mu się znowu czas próby, której bał się jak każdy śmiertelnik. Bodaj byś żył w ciekawych czasach, chichotało coraz częściej stare przekleństwo.

Śmieszne, strasznie śmieszne, nie jak te memy o zarazie.

 

czwartek 19 marca 2020

Milczenie dzwonów

Piszę tu w trzeciej osobie nie dla manierycznej zabawy, ale dla dystansu, do siebie i rzeczywistości. Nieobliczalna, znów rozkręca ruletkę form, przedrzeźnia je, wykoślawia, psuje i skleja na nowo.

Kiedy w poniedziałek wyjeżdżaliśmy z E. ze Wsoli, zamknąwszy muzeum na głucho, na skrzyżowaniu koło kościoła natknęliśmy się na pogrzeb, nie od razu pojmując, co się tu dzieje.

Przed okazałym krzyżem na przykościelnym placu stało kilkanaście osób, wszyscy w czerni, rozproszeni jak wrony na naszym trawniku przed pałacem. Najbliżej krzyża ksiądz w żałobnym ornacie, z brewiarza odmawiający modlitwy.

Najbardziej niezwykłe było jednak coś, co nie od razu zauważyłem, a nawet jeśli zauważyłem, zaskoczony mózg zarejestrował to z opóźnieniem. Na cokole krzyża stała trumna, z jasnego lakierowanego drewna, ustawiona nieco na skos, wystająca poza murek, symetrycznie, jakby łapała równowagę.

Skojarzyłem w końcu, że przecież kościoły zostały zamknięte, przynajmniej w rzeczywistości, bo prawo czasu epidemii tylko je mocno przymknęło, jakby rządzący zabobonnie bali się Boga i jego wyrobników.

A potem dotarło do mnie coś jeszcze: milczenie dzwonów. W książkach, do których teraz wróciłem, opisujących zarazy dopadające ludzkość w przeszłości, przeczytać można, że w czasach dżumy albo cholery kościelne dzwony najpierw biły na trwogę, zapewne długo i histerycznie, a potem milkły nagle, bo kościoły pustoszały i nie miał kto pociągać za sznury.

Milczenie też może być wymowne. Muszę zmienić lektury.

Data dodania: 20 listopada 2018

…również w epoce kultu rozumu poeta zawsze był pszczołą, ponieważ „bredził” w mowie niepodobnej do języka codziennego; ponieważ przemieniał kwiaty w miód, to znaczy chwile w wieczność.
Ryszard Przybylski „Klasycyzm, czyli …”

Tak było, naprawdę, w połowie listopada, tej lepszej, bo słonecznej. Wystarczył jeden dzień bez samochodu. Nie miał mnie kto podwieźć, więc wracałem autobusem, podmiejskim, linii A, to naturalne, że tu we Wsoli zaczyna się alfabet, z przystankiem przy muzeum Gombrowicza. Aby dotrzeć do przystanku w kierunku R., trzeba przejść na drugą stronę trasy numer siedem, w jednym z dwóch miejsc, jednakowo oddalonych od muzeum. Wybrałem drogę koło kościoła, która najpierw cofa się wbrew kierunkowi jazdy, nawraca dopiero po drugiej stronie ruchliwej szosy.

Zaczęło się jeszcze przed przejściem, czerwone światło pali się tu długo, zwłaszcza jeśli nikt nie naciśnie przycisku, nazywanego śmiesznie i fachowo wzbudzaczem. Biły dzwony, a z kościelnych drzwi wychodzili ostatni żałobnicy. Miejscowi, jak co dzień zamieniający zasiłki w wino tuż obok plebanii, oderwali się od ściany sklepu, żeby sobie popatrzeć.

Czoło konduktu utknęło przed pasami, sześciu mężczyzn dźwigających trumnę przestępowało z nogi na nogę, tak ciężar przez chwilę wydawał się lżejszy. Pogrzeb na światłach nie ma pierwszeństwa, jak chociażby karetka na sygnale ścigająca się ze śmiercią, więc zmarły po raz ostatni musiał poddać się prawu żywych.

Kondukt spotkał się z falą samochodów w tym krótkim momencie, gdy ruch na skrzyżowaniu zamiera, bo dla obu stron świeci czerwone, żeby ryzykanci zdążyli zjechać z drogi tym bardziej przywiązanym do życia. Blaszana rzeka ruszyła po chwili, okadzając trumnę spalinami. Siłą rzeczy, nie tylko ostatecznych, na chwilę stałem się częścią żałobnego orszaku, rozstaliśmy się zaraz za przejściem, ostatnia droga prowadziła prosto, moja w lewo, wzdłuż trasy szybkiego ruchu.

Przystanek był wiecznie zaśmiecony i wypaprany sprejem, choć z trzech najpopularniejszych polskich skrótowców wymalowano tylko jeden: CHWDP, bo kto by tam bazgrał na murach PKO czy NMP. Oczekiwanie było nawet przyjemne, samochody wyły co prawda i smrodziły tuż obok, ale listopadowe słońce grzało jak letnie, musiałem nawet zdjąć kurtkę, okazała się nagle kolejnym dowodem na ocieplenie klimatu.

Dyskusje klimatologiczne staja się coraz modniejsze, a argumenty przy rodzinnych obiadach miewają siłę słynnych dowodów na istnienie Boga, tyle że jest ich więcej, każdy bez trudu może podać przynajmniej siedem własnych przykładów i anegdot. Bo i dzieje się teraz w powietrzu coś dziwnego i niespotykanego dotąd.

Na przykład tamtego dnia, przecież już listopadowego, do mojego gabinetu wpadła pszczoła. Okien nie zamykam nawet zimą, więc czasem muchy, wybudzone z diapauzy słońcem, próbują wydostać się na zewnątrz i wpadają w pułapkę między ramami podwójnych okien. Rano znajduję je martwe, leżące z rozczapierzonymi w górę odnóżami i rozłożonymi skrzydłami.

Tym razem była to jednak pszczoła, pewnie jedna z tych, które ogrzewają w ulu zimowy kłąb. Oszukana prawie letnim słońcem, wyciskającym z roślin ostatnie zapachy, rozbudzona, tłukła o szyby, potem wracała, i znowu. Uderzyła nawet w ekran komputera, muszę widocznie zmienić tapetę na mniej barwną. Wyleciała dopiero, gdy otworzyłem okno na oścież. Pewnie nie przeżyje nocy, pomyślałem, za zimno.

W autobusie było za to gorąco, słońce słońcem, ale jest listopad, więc trzeba się dogrzewać. Promienie z trudem prześwietlały brud na szybach, w końcu mieliśmy już za sobą tydzień jesiennej, październikowej pluchy. Nie chciało mi się gadać ze znajomym kierowcą, wykorzystałem moment, gdy na następnym przystanku pokazało się kilkoro oczekujących, zrobiłem im miejsce, przesuwając się w głąb autobusu. Pojazd był klimatyzowany, więc zakręconego na śrubę okna nie dało się otworzyć. Przytknąłem czoło do szyby, była trochę chłodniejsza.

Jechaliśmy jeszcze przedmieściem. Za oknem byle jakie, byle większe, tablice reklamowe, szyldy autokomisów i składów budowlanych, nieskoszone zarośla na jeszcze pustych działkach oznaczonych kawałkiem dykty z numerem telefonu, chałupy i domki ocieplane faliście albo styropianem w bieliźnianych kolorach – to wszystko równie dobrze mogło prowadzić do R., jak i do każdego innego miasta. Wyglądało, jakby polskie miasta postanowiły zamaskować się przedmieściami, by wróg, kiedy przyjdzie, a przecież zawsze kiedyś tutaj przychodzi, nie mógł rozpoznać, która to miejscowość rozpościera się przed nim, rozkłada przy ziemi w geście chwilowej uległości, jak szczeniak przed starszym kundlem.

Na kolejnych światłach, zatrzymywały nas dzisiaj wszystkie, też jakby się zmówiły, zobaczyłem coś nieoczekiwanego. Pomyślałem najpierw, że muszę zmienić okulary, bo po tych kilku godzinach z książką i komputerem rozmazują mi się szczegóły. Ale to nie była wina wzroku, podeszli bliżej, więc widziałem dobrze, matka i dziecko, na przejściu. Ono zsunęło czapkę na koniec głowy, też było mu za gorąco, ociągało się, odwracało, zerkając na obły przedmiot, który ciągnęło za sobą na szarym kablu jak na smyczy. To była mysz, tak, nie myliłem się, dzieciak zabrał na spacer komputerową myszkę.

Zacząłem więc uważniej i podejrzliwiej przyglądać się mijanym obrazom. Za rowem po drugiej stronie ulicy robotnik w czerwonym kombinezonie trzymał oburącz grubą linę w kolorze gliny, jakby prowadził na smyczy małą, zieloniutką koparkę w wieku mamucim. Dwaj inni pchali przed sobą wielką szpulę z kablem, wyglądali jak krasnale wykradające z komody czarną nitkę, stalowa igła tkwiła już w konstrukcji zabezpieczającej wykop.

Dalej trzy stare kobiety, pochylone, więc nie widziałem dobrze jak stare, sprzątały otoczenie błękitnej kapliczki z matką i dzieckiem, wichura porozrzucała postawione na ich chwałę plastikowe chryzantemy i lilie. Zbierały je z ziemi dziarsko jakby nigdy między kręgami nie objawiła im się żadna przepuklina.

Chłopak w autobusie zdjął dłoń z karku dziewczyny i przeżegnał się pospiesznie. Ona, choć autobus minął już figurkę, zrobiła to samo ręką uwolnioną z jego drugiej dłoni, a potem znowu spletli palce i złożyli je między jej udami. Doprawdy, Bóg jest miłością, pomyślałem i przez chwilę wcale nie wydawało mi się to ironiczne.

Teraz za oknem nie było ludzi, za to daleko od szosy, przy bocznych uliczkach tłoczyły się domy jak marzenie. Powstały rzeczywiście z marzeń tych wszystkich zaradnych i zapracowanych tak bardzo, że nie mają czasu w nich pomieszkać, ledwo zdążają przecież na przykrótki sen, bez snów. Te nowe osiedla to życie na kredyt, i śmierć na kredyt, cała ich przyszłość. Na dywidendę po życiu i grzechów umorzenie nikt tu pewnie nie liczy.

Wysiadłem tam, gdzie zwykle. Na przystankowej wiacie widniał napis inny, już nie skrótowy, choć też popularny. Radomiak pan…, namazał jakiś kibol, ostatnia litera uciekła pewnie razem z nim, wypłoszona przez przechodniów lub przejeżdżającą przypadkiem straż miejską.

Robotnicy, którzy sprzątali parking przy sądach opodal przystanku, przeklinali głośno i dosadnie. Wiatr nieustannie zaganiał w ich stronę liście spadające w pobliskim parku. Mieli czerwone kurtki, a żółtozielona zamiatarka była niewiele mniejsza od tamtej koparki. Bluzgi przebijały się przez warczenie silnika, wystarczająco jednak głośne, by zagłuszyć modlących się za dusze przy figurce na skraju parku.

Na przejściu przez jezdnię, podwójnym, bez świateł, więc szerokim i niebezpiecznym jak rzeka, matka poganiała córkę, dźwigającą wielkie siaty, wracały z grzebalnika albo z mopsu. Ubrane dziwacznie, w stylu eklektycznym, delikatnie mówiąc, omawiały łupy, ze znawstwem rozprawiając o modzie, może nie najnowszej, ale dzięki nim nieprzemijającej.

W sklepie „po schodkach”, koło mojego bloku, nie było kolejki. Fryzjerka z niedawno otwartego w tym samym pawilonie zakładu znów wyszła na papierosa. Interes rozkręca się jej powoli, dużo wolniej niż nałóg. Niech pani nie rzuca tu petów, upomniała ją kobieta o twarzy pokrytej liszajami i przetłuszczonych włosach, którą często widuję z okna, zbiera śmieci rozrzucone obok śmietnika, głośno przeklinając. Męczennica czystości, wariuje już nie tylko pogoda i meteopaci.

O barierkę przy schodach opierał się, chyba trzeźwy, znajomy alkoholik. Wódka zniszczyła mu sploty nerwowe, wysztywniła do tyłu tak mocno, że poruszał się wbrew prawu grawitacji, nocny kosmonauta. Tak prawdę powiedziawszy, to myślałem, że już umarł, nie pokazywał się przez długi czas, może odwykł. Teraz stał blady, jakby ktoś rzeczywiście odwinął go ze śmiertelnych prześcieradeł. Wskrzeszenie na ostatnią setkę? Więc zawsze jest nadzieja? Ukłonił się, prawie prostując, ale i tak nie widziałem dobrze jego twarzy, była szarą plamą, już po stronie zmierzchu.

W sumie nie zdarzyło się więc nic nadzwyczajnego, ale jednak ten dzień rymował się zbyt łatwo. Poezja ulewała się światu jak mleko niemowlęciu.

***
Nazajutrz pszczoła wróciła do mojego pokoju, gdy tylko słońce rozgoniło mgłę wokół rosnącego naprzeciw dębu. Wpadła przez ledwo uchylone okno i zachowywała tak, jakby tym razem postanowiła zostać na zawsze. Machałem rękoma coraz szybciej i bezładniej, uciekała i brzęczała mi gdzieś z tyłu głowy, uparta i rozwścieczona, coraz bliższa.

Nie było na co czekać, złapałem leżący na biurku ostatni numer zasłużonego czasopisma literackiego. Z powodu wstrzymania państwowej dotacji numer był mocno spóźniony i podwójny. Na tyle więc gruby, że wystarczyło jedno celne pacnięcie.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury