Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Barcelona
Data dodania: 3 maja 2019

Wybiegi, wybiegi, gdzie jest to wszystko, czym byłeś?

                                                                              Elias Canetti „Księga przeciwko śmierci”

 

Koniec kwietnia, imieniny Rity, świętej od spraw beznadziejnych, jej dzień czczą w Barcelonie czerwonymi różami i długą kolejką do kościoła pod jej wezwaniem. A inna Rita, ta od Gombrowicza – byłaż i ona prawie świętą, męczennicą? Żyję jak mniszka, notuje Gombrowicz w ”Kronosie” jej słowa, ale sama Rita mówi teraz, po latach, że nie, nic podobnego, nigdy tak się nie czuła. My mówimy o tym różnie i – na Gombrowicza! – nasze doświadczenia, nawet nieuświadamiane, nie są tu bez winy. Ale po kolei.

1.

Wracamy do Vence: w wieczór, gdy płonęła paryska katedra, rozgorzał też spór między E. a mną, właśnie o Ritę Labrosse i jej poświęcenie. Że rozgorzał, tak przynajmniej mogło wydawać się z boku, więc A. starała się jak mogła, by odwrócić naszą uwagę od gorącego tematu i zgasić zacietrzewienie. Ale nas już wciągnęło: więc poświęciła się dla Gombrowicza, poświęciła mu życie? czy raczej, choć już nie żył, dobrze przeżyła z nim i dzięki niemu swój czas? Nadawał jej życiu sens, jeden z możliwych sensów, czy jednak mogła wybrać inny? A może to on przeżył dzięki niej, dzięki jej swoistej wierności?

Klasyczna wizja kobiety zawsze oddanej, poświęconej czemuś poza nią, spełniającej się tak właśnie, taki los. Prawo mężczyzny do nadwrażliwości, nieakceptowalnej w stereotypie, bo niegodnej przecież tego, który powinien zawsze wiedzieć, czego chce. Powtarzamy się, kończąc jak zwykle, złośliwościami i machnięciem ręką, bo spór to nie nowy, toczymy go od dawna, zresztą nie tylko my. Powraca w różnych wariantach i z powodu różnych pretekstów, więc nie ma sensu powtarzanie argumentów.  Ciekawsze jest, o czym spierając się tak naprawdę rozmawiamy? I dlaczego?

2.

To chyba Aleksander Wat, a może ktoś inny, napisał, że spieramy się o cudze życie, żeby nie kłócić się ze swoim. Opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie, pamiętamy cudze grzechy, żeby nie przypominały nam się nasze. I tak dalej, i dalej.

Brzmi to jak fragment gazetowej porady psychologicznej, ale nie musi być nieprawdą, psychologia zna takie mechanizmy, opisywała je na wiele sposobów. Prawda, nie jesteśmy mechanizmami, ale jest taki poziom ogólności, na którym da się jednak nasze życie sprowadzić do sentencji albo reguły. Słusznej tylko na tym poziomie, jak ta Gombrowiczowska, że mężczyzna postrzega kobietę zawsze poprzez innego mężczyznę.

3.

A on sam, Gombrowicz? Dawał mi wolność, byliśmy takim nowoczesnym związkiem, opowiada Rita, a ja zawsze wtedy zastanawiam się nad ceną, jaką on za tę wolność płacił. Jest o tym trochę w „Kronosie”, chyba chciał o tym opowiadać, albo nie potrafił tego przemilczeć.

„Kronos” to taka czarna skrzynka, czujny rejestrator słabości Gombrowicza, nie tylko tych fizycznych. Odkrywa więc i tłumioną zazdrość, wstydliwe cierpienie starzenia się, zmaganie z czasem i sobą wobec niej, jej młodości, a także wysiłek, by do końca prowadzić grę, być podmiotem, nie przedmiotem, na koniec także przedmiotem opieki, być subiektem, nie obiektem. Nikomu nie dawał do czytania swoich zapisków, zresztą Rita i tak nie czytała po polsku. … zdycham, z Ritą na ogół lepiej, ale nie zawsze… Boże, Boże, jak długo?

Można przytaczać wiele cytatów opowiadających niedopowiedzianą historię: Rita spotyka się albo wyjeżdża z przyjacielem, z przyjaciółmi, młodymi i pięknymi jak ona, wraca i wracają jej histerie, akupunktura, pomaga na czas jakiś, ale ślady pozostają. A poza tym: z Ritą nic, to też niełatwe do zniesienia.

Podobno był niezdolny do miłości, lubił tak o sobie mówić, ale przez te notatki, prawie szczere, na ile szczera może być literatura, wiele przebija: i pragnienie, nie tylko to erotyczne, ale także pragnienie prostej obecności, bliskości, i zazdrość, i tłumiona rezonerstwem potrzeba posiadania, przywiązania, maskowane w listach do rodziny grubymi żarcikami o dobrej dziewczyninie, i wreszcie słabość największa – żal za przyszłą utratą.

To wszystko tam jest, kotłuje się pod łże-lakonicznością Kronosowych zapisków. Tak to czytam, choć przecież nie mam pewności, co czytam. I kogo.

4.

Chyba potrafię już wyobrazić sobie ówczesną sytuację Gombrowicza, wczuć się w nią – sentymentalnie naiwna teoria wczucia spoczywa w lamusie teorii literatury, ale jako narzędzie biograficzne może się jeszcze przydać. Zaczynam go rozumieć, na swoje szczęście powoli, mężczyznę wyrwanego nagle z przedłużanej młodości, obezwładnianego nudą przemijania. Mam przecież tyle lat, co Gombrowicz w momencie powrotu do Europy, na statku, którym – jak pamiętamy – płynął ku śmierci. Poetyckie to określenie, bezwstydnie wręcz poetyczne, przynajmniej jak na Gombrowiczowską miarę.

Myślę o tym za każdym pobytem w Vence i okolicach. Nie uwolniła mnie od tej obsesji i Nicea, pochmurna i już zatłoczona. Tu, na tych lazurach, wszystko układa się w literaturę, więc i biograficzna buchalteria „Kronosu” współgrała z powodem jazdy do Nicei, czyli spotkaniem w kancelarii księgowej. Prawie w południe, duszne, przykryte chmurami, brudnawe i wygasłe, jakby pogodzone, świadome końca. I nudne, zwyczajnie.

Jeden z ostatnich zapisków w „Kronosie”: Monotonia. Nuda. Nic.

5.

Nicea, w której bywał, ale pisał o niej niewiele. A i my niewiele zdążyliśmy zobaczyć, więc do opisania raczej jakieś tylko wrażenia. Niby tu kolorowo, jednak bardziej kolorami skóry niż ubrań, stonowanych, zdominowanych czernią i szarością, dziwne, może mnie pamięć myli albo wtedy zmylił brak słońca. Sytuacji nie ratowały nawet fasady, wymalowane w stylu południowym, iluzjonistycznie, papuzio bezczelne, błękity i inne niebieskości, żółcie i beże, ale i one mdłe jakieś bez słońca.

Podobno można tu kupić włoskie buty i inne rzeczy, atrakcyjnie, ale nie wchodzę do sklepów, odmawiam, wolę posłuchać, jak młody chłopak gra na czerwonym pianinie, kolorowa plama ustawiona na szachownicy z białych i czarnych kamieni tworzącej Plac Massena. Stąd już całkiem blisko nad morze, jest zachmurzone, wciąż duszne, choć wbrew prognozom nie pada. Nic więcej mi na razie do szczęścia nie potrzeba, może prócz burzy, która jednak nie nadchodzi.

Przed wyjazdem z Nicei E. i A. robią jeszcze jakieś zakupy, słodycze, coś tam jeszcze, a ja czekam snując się po Placu Garibaldiego, brudnawym, niezamiatanym. W podcieniach zaschnięte ślady rewolucji żołądkowej, wieczory muszą być tu upojne. Dwa wielkie dęby, na ławkach wokół nich bezdomni, zlatują się jak ptaki do snu, ostatnia krzątanina. Niektórzy leżą już wokół rozłożystych drzew, jak żołędzie, jakoś tak na swoim miejscu, zadomowieni. Spokojni.

Właściwie można by zostać, to miejsce przygarnie każdego, ale trzeba wracać do Vence, na scenę ostatniego Gombrowiczowskiego aktu. Nie wolno wypaść z roli.

6.

Kto więc napisał, że opowiadamy o innych, żeby nie opowiadać o sobie?  Wat? A może raczej Brodski? Nieważne, to tak oczywiste, że nawet ja mogłem to napisać. Ale trzeba pamiętać, że paralele są niebezpieczne, nie tylko dlatego, że zmuszają do łamańców językowych – spróbujcie powtórzyć ten wyraz kilkanaście razy, szybko, bez przerw. Są niebezpieczne, bo spuszczają wyobraźnię z łańcucha, wymuszającego bezpieczny dystans. A wtedy wyobraźnia nasz los, naszą przygodę z życiem wkłada w schemat innej opowieści, wciska ją w formę łatwą i atrakcyjną, bo już raz dobrze opowiedzianą. I możemy zobaczyć coś, czego nie ma, bo jest tylko urojeniem.

Więc lepiej opowiadać tamtą historię, przygodę Rity i Gombrowicza jako wyłącznie ich historię, zakończoną, zamkniętą, nie do powtórzenia, nie do zdarzenia się innym. Tak jest bezpieczniej i rozsądniej. W naszym wieku – naszym, czyli moim – musimy być mądrzy i ostrożni, szczególnie pod słońcem południa. To nas, snujących się od dawna w smudze cienia, łączy.

I jeszcze łączy nas nieufność wobec uczuć, niewarta zresztą funta kłaków, i tak jesteśmy bezbronni, wbrew doświadczeniu. Żaden geniusz, talent ani cynizm tu nie pomogą, Gombrowicz dowodem. Tyle tylko, że niektórym jest dane wiek męski wiek klęski przemielić na literaturę. Co nie bez znaczenia w czasach, kiedy emotikony bierze się za emocje.

To tak na marginesie „Kronosu”. Wiem, nieładnie mazać po książkach.

7.

27 kwietnia 1969 roku Witold Gombrowicz zapisał: …miałem bardzo małe szanse na przeżycie. Polemika w „Wiadomościach”. Problem windy. Opieka Izy i Charlotte. Masaże. Właściwie nic. Jestem jeszcze oszołomiony pastylkami, które mi redukują. Monotonia. Nuda.

Uczepiony szczegółu, konkretu, nie poddawał się na tym Południu, które coraz bardziej stawało się Zmierzchem. Jeszcze czasem spacery, cóż, że samochodowe, nauka chodzenia, po zawale, duszności, ironia już bez hucpy. I gniew, bunt, już nie przeciw światu, a częściej przeciwko własnej kondycji, ciału, które bardziej niż kiedykolwiek ciążyło i cierpiało, przeciwko zanikającym siłom i pamięci, przeciw temu, co miało nadejść, od wypłynięcia z Buenos Aires oczywiste.

Znalazł nowy temat: ból. Coraz gorzej sypiał.

8.

To też przypadłość wieku, że sypia się coraz mniej. Po sporze o poświęcenie Rity nosi mnie, jednak emocje, więc jeszcze nocny spacer, nieodległy, bo tu wszędzie pod górę. Vence o tej porze prawie puste, jeśli nie liczyć trzech czarnoskórych odymionych marihuaną, cichych jak cienie, i nieszkodliwego wariata, któremu dnia za mało na pospieszne truchtanie w rytm półgłośnego monologu. Monotonnego jak cykady.

Wracam po godzinie, wciąż nie do spania, więc jeszcze trochę posiedzę. Recepcjonista o urodzie i sposobie bycia Jeana Reno sprząta po gościach, dziś po raz pierwszy hotel nie był pusty. Can you help me? – pytam retorycznie. Whiskey? – odpowiada równie retorycznym pytaniem. Nalewa alkohol do długiej, wąskiej szklanki, tak tu piją whisky, po francusku, i bardziej już stwierdza, niż pyta: double?

Jasne, że double. Wszystko jest tu literaturą, więc i ta rutynowa życzliwość Leona zawodowca, może nawet podszyta empatią, sprawia, iż czuję się tak, jakbym był jednym z bohaterów Ślubu, pomniejszym, ale przez moment jakże ważnym dla rozwoju akcji i jakbym tu, przy barze małego hotelu zbudowanego na skale uczestniczył w dziwnym obrzędzie, stwarzającym Gombrowiczowski kościół międzyludzki.

Double, podwójny, można powiedzieć. Wszystko można powiedzieć, żeby wszystko przemilczeć.

Data dodania: 4 czerwca 2013

Na obejrzenie Barcelony Gombrowicz miał zapewne mniej czasu niż my. Ledwie tyle, co spacer po starym porcie, do wieży Kolumba. My oprócz kilku godzin na akademicką i nieakademicką rozmowę o nim mieliśmy jeszcze trochę czasu na wędrówki po mieście. Jakieś dziesięć godzin i trzy kwadranse.

Gombrowiczowi trochę czasu zabrało sprawdzenie, czy nie nadszedł wyczekiwany przekaz pieniężny. Czekał na pieniądze nie tylko dlatego, że od czasów argentyńskiej nędzy wprawiały go w drżenie. Został okradziony jeszcze w Buenos, zaraz po wejściu na pokład statku do Europy, więc przekaz miał pomóc w spłaceniu długów i napiwków. Nas też ostrzegano przed złodziejami, kiedy wchodziliśmy na zatłoczoną jak arabski targ La Ramblę. Złodzieje nas jednak oszczędzili, uważaliśmy przecież, a i z zatłoczonej ulicy skręciliśmy szybko, daleko jeszcze przed portem…

Barcelona zaczęła się jednak epicko – od panoramy, oglądanej wkrótce po przylocie. Prosto z lotniska zawiezieni zostaliśmy na Tibidabo, najwyższe wzniesienie w Barcelonie, prosto pod schody prowadzące do kościoła. Z jego tarasów oswajaliśmy Barcelonę z wysokości, jak skoczek, który za chwilę poleci ze skały, głową w dół, w morze skrywające pod taflą wody niebezpieczne, bo nieznane, uroki. Jak się okazało, była to chwila na oddech przed szaleńczym tempem, w jakim przez następne półtora dnia przepłynęliśmy miasto.

Ze wzgórza Barcelona wygląda jak kiszka wciśnięta między góry a morze, stłoczona, wykorzystująca każdy skrawek wolnej przestrzeni. Nawet tu, u stóp kościoła, pod opieką rozłożonych ramion wieńczącego budowlę Chrystusa (pomniejszonego bliźniaka Jezusa z Rio de Janeiro) rozłożył się bezwstydnie lunapark, z rolerkosterem wśród porastającej zbocze zieleni, z kiczowato złocącą się karuzelą. Zapowiadały one barceloński zawrót głowy, południowy karnawał mieszający zmysły i pamięć, poplątanie wysokiego i niskiego, kultury i natury. Pachnące kurzem, słońcem i świeżo wypaloną trawą, której woń snuła się po schodach prowadzących do wielkiej biblioteki, umieszczonej w dawnym szpitalu dla biedaków. Tym samym, w którym umarł Gaudi.

… kiedy więc skręcaliśmy z La Rambli, ulicy ulic, złożonej z kilku innych, która by odłożyć swój koniec jeszcze o kilkadziesiąt metrów, żarłocznie zaanektowała nawet molo w porcie; kiedy więc kończyliśmy ten spacer obowiązkowy, nie żal mi było nawet wspaniałych platanów i ich szeleszczącego cienia, bo ledwo napoczęta Barcelona przygniatać mnie już zaczynała swoim nadmiarem, posklejanym z tysięcy szczegółów i setek tysięcy turystów. Podobno tą najsłynniejszą aleją barcelońską przechodzi dziennie 150 tysięcy osób. Platany miałem za hotelowym oknem, a ocieniony zaułek, w który skręcaliśmy, obiecywał, że nie poddamy się do końca hałaśliwej turystycznej rutynie.

Hala targowa La Boqueria to królestwo tych, co czynią sobie ziemię poddaną. I wszystkie jej owoce, tu ułożone w stosy, piramidy, figury geometryczne, także te nieznane podręcznikom geometrii, odurzające papuzim przepychem barw i smaków, pozostających w domyśle, ale na wyciągnięcie ręki. Targowisko apetycznej próżności, przyciągające tłumy turystów; od ich platonicznych, błyskających fleszami zachwytów co bardziej niecierpliwi handlarze odgradzają się dużymi znakami zakazującymi fotografowania. Obrona to daremna, zresztą niezbyt serio czyniona, tyle tylko, by turyści nie zastawiali zbyt długo dojścia do straganu kupującej tu od lat znajomej…

… przy jednym ze straganów przegonieni zostaliśmy bezceremonialnie, gwizdem i machaniem rękami. Handlarz zachowywał się jak pastuch, a jego stragan był jak ilustracja zwierzęcej natury człowieka wysublimowanej w perwersje kulinarne, przyprawiane okrucieństwem. To równie malownicza, ale ciemniejsza strona La Boquerii. Stoiska z podrobami, obowiązkowo ozdobione główką jagnięcia z wytrzeszczonymi na nas, przerażonymi na zawsze źrenicami. Owoce morza, poukładane brzuchami do góry, na wszelki wypadek, gdyby raz jeszcze próbowały ucieczki, machające co jakiś czas odnóżami, w przyprawiającym o wcale nie egzystencjalne mdłości geście pozdrowienia. Morituri te salutant, powtarzane potem w kolejnych scenach zwiedzania.

Oglądamy szybko, ale dobrze i dużo, dzięki Pani Konsul, która z energią zdobywcy porządkuje barcelońską przestrzeń i nas czasem przywołując do porządku, gdy zatrzymuje nas jakiś detal. Docenię to tempo ostatniego dnia przed odlotem. Na razie poganiana pamięć próbuje zachować kolejne obrazy: przekładaniec historii, kolejne miejsca i budowle, stawiane na ruinach poprzednich, sklejane rzeziami i złotem, dziś tkwiące w półsennym spokoju, który jednak tu, na tym chwilami otępiającym słońcu, skrywa przemoc, która wybuchnie wkrótce, jak długie by to wkrótce nie było. Chodzimy więc prawie bez zatrzymania po śladach Fenicjan, Rzymian, Kartagińczyków, Wandalów, Wizygotów, Maurów. Po Dzielnicy Gotyckiej mijamy Dzielnicę Żydowską, jej mieszkańcom nie dane było przeminąć po prostu, zostali wygnani, zbyt obcy i niepokojący. Co stanie się z mieszkańcami dzielnicy muzułmańskiej, po której wieczorami strach spacerować? Szlachetnie łudzącym się zwolennikom wielokulturowości taki spacer może odebrać złudzenia. Wystarczą spojrzenia tych, co w odrapanych zaułkach nie mogę odnaleźć ani nowego życia, ani już też tego, które zostawili w swojej ziemi i którego tak naprawdę porzucić nie chcieli. Choć może „Trojka”, sklep z mydłem i powidłem wykwitły cyrylicą wśród arabskich napisów zwiastuje, że jednak jakaś pokojowa różnorodność jest możliwa? A może to jedynie kolejny dowód na tutejsze poplątanie i nadmiar?

Nadmiar splątanych motywów, symboli i znaczących ozdób, ekshibicjonistycznie kiczowatych, nieznośnie pięknych, tworzących trudne do rozsupłania kłębowisko, rozgałęziających się roślinnie, pnących ku górze, oplatających kolejne postacie, opowiadających niestworzone historie za pomocą przepychu stworzenia. Barcelona ubóstwia Gaudiego, a Gaudi to Sagrada Familia, katedra ze snu, z daleka przypominająca jakąś monstrualnie wybujałą w południowym słońcu roślinę, wciśniętą w barcelońską ciasnotę, strzelającą ku niebu, jakby chciała się w nie wedrzeć. Kościół bez Boga, kościół arcyludzki, świątynia artystycznej wyobraźni, wypełniona mierzwą turystów. Z tabernakulum zepchniętym do podziemi, ale z symboliką biblijną w każdym szczególe, bez przypadku, choć w porządku nieludzkim.

Krążymy po Sagradzie jak po hali odlotów, aż w końcu opowiadana przez architekturę katedry biblijna historia zaczyna docierać do świadomości, rozgrzebywać pamięć, zadzierać głowę ku niebotycznym kolumnom zbudowanym na podobieństwo drzew, ku owalnemu świetlikowi w dachu najwyższej z wież, przez który słoneczne światło spada na cudownie kiczowaty baldachim, osłaniający ukrzyżowanego, o twarzy niepokojąco odmiennej od znanych nam wizerunków. Sagrada Familia to kościół niebezpieczny i dla wierzących, i dla niewierzących, mogący zarówno wiarą obdarzyć, jak i ją odebrać. Kościół władający tajemnicą, także i tajemnicą ludzkiej wyobraźni, przekraczającej swoją kondycję, oszalałej i rozszalałej, pędzącej ku niebu albo ku szczytom. Czy taka wymurowana z wyobraźni katedra to tylko artystyczny gest? Możliwy bez wiary? W Boga? W człowieka? Bogoczłowieka?

Tak więc Gombrowiczowski kościół międzyludzki obecny był nie tylko podczas seminarium na dziewiętnastowiecznym dostojnym Uniwersytecie Barcelońskim, którego stara część wygląda po prostu tak jak powinien wyglądać uniwersytet. W dniu seminarium na jednej z barcelońskich uliczek zobaczyliśmy tłum ludzi z krwistoczerwonymi różami w dłoniach, ustawiających się w karną kolejkę, której początek skrywał się gdzieś za rogiem. Poszliśmy więc, potomkowie kolejkowych staczy, atawistycznie ciekawi, w tamtym kierunku. Odkryliśmy kolejny kościół, pod wezwaniem świętej Rity, patronki spraw niemożliwych, której święto przypada właśnie 22 maja. „Żyję jak w klasztorze” – taki wyrzut Rity Gombrowicz zapisał Witold w „Kronosie”. W uniwersyteckiej auli pani Gombrowicz z nami nie było, zachorowała. Puste, przeznaczone dla niej miejsce, zasłaniały kupione w porcie czerwone róże. Barcelona supłała pracowicie kolejne wątki.

Przy kolacji – na którą jadłem tutejszą czarną kiełbasę, przypominającą raczej naszą kiszkę kaszaną, przyrządzoną niezwykle, z zaskakująco słodkim sosem – a także później rozmawialiśmy sporo o „Kronosie”, opowiadając o nim tutejszym slawistom, którzy książki jeszcze nie czytali. Pytany, jak „Kronos” ma się do „Dziennika”, odpowiedziałem trochę wykrętnie, że tak jak gwałt do uwiedzenia. „Dziennik” to uwodzenie, „Kronos” to gwałt na zbyt ufnym czytelniku.

Tak, zamiast opowiadać o barcelońskim oszołomieniu, powinienem wreszcie napisać o „Kronosie”. Tylko jak opisywać gwałt?

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury