Liczba książeczek, na których nieuważni czytelnicy postawili więcej niż jeden krzyżyk, omal nie wywróciła państwa do góry nogami. Ciekawe, że komentatorom, nawet uczonym, w głowie się nie mieści, iż głosujący mogli wpaść w analfabetyzm aż tak wtórny, że nie potrafią zrozumieć średnio skomplikowanej procedury dawania głosu. Jeżeli na co dzień traktuje się ludzi jak idiotów, to przychodzi dzień, że ci zaczynają tak właśnie się zachowywać.
Na – delikatnie mówiąc – zgłupienie powszechne składa się wiele przyczyn. Jedną z podstawowych jest system edukacji, kończący się maturą „dedykowaną” wielbicielom „Familiady”, bo jak ona nagradzającą przeciętniactwo, mimikrę, brak sądów własnych i uległość wobec stereotypu. System, w którym wiedzę się testuje zamiast przekazywać, testuje w kółko i krzyżyk, na chybił trafił i szczęśliwy los.
Prawda oczywista, ale warta przypomnienia: jeżeli ludzi nie inspiruje się na co dzień do logicznego i jasnego formułowania myśli, nie zachęca do czytania i pisania ze zrozumieniem, do precyzyjnego przedstawiania poglądów i oczekiwań, to jak potem ci ludzie mają wiedzieć, czego chcą? Jak mają to nazwać i sformułować? Więc przy urnie zachowują się jak w szkole albo przy telewizorze: kółko i krzyżyk, chybił trafił, na ślepy los.
Wyrzuca się dziś mediom, że nie wyedukowały wyborców, jak połapać się w pliku kartek z nazwiskami, nazwami i numerami. Zastanówmy się jednak, czego miały nauczyć? Że trzeba czytać, co się podpisuje, choćby krzyżykiem? Że można zapytać, jeśli się czegoś nie wie, bo wszystko to wiedzą tylko politycy i Duch Święty?
Pomyślmy, kto miałby dziś upowszechniać obywatelską wiedzę? Media komercyjne, w których czas antenowy to już wyłącznie pieniądz, reklamowy, zaś format publicystyki przypomina rzeźnię miejską z czasów przed ekologami? A może media publiczne, które misję uprawiają tańcząc na lodzie w piekielnej kuchni z gwiazdami, które mają talent, zaś do komentowania nawet poważnych i wysoce specjalistycznych tematów zapraszają niemal wyłącznie polityków i to najchętniej tych, którzy szybciej mówią niż myślą? To kto?
Moim zdaniem najważniejszym polskim problemem nie są dziś ani butni (od buty, a nie butwienia) „leśni dziadkowie”, jak sędziów z PKW nazwała duża część nagle bezkompromisowych komentatorów, ani bzdurna ustawa o zamówieniach publicznych, która uczy konformizmu i kombinowania, ani wreszcie układane przez ludzi bez wyobraźni instrukcje i przepisy wyborcze.
Jest nim natomiast ten fałszywy wstyd, który elitom, obarczonym historycznym kompleksem wobec „człowieka prostego”, nie pozwala uznać, że duża część wyborców to wtórni analfabeci, więc trzeba do nich dotrzeć choćby pismem obrazkowym, bo w takiej kulturze żyją na co dzień. Jak przypomniał ostatnio Wiktor Osiatyński, prawdziwie demokratyczne procedury powinny być dostosowane do poziomu najmniej rozgarniętego wyborcy. Ale profesora Osiatyńskiego widziałem w telewizorze po raz pierwszy od wielu lat. Innych naprawdę mądrych widuje się tam równie często.
Najistotniejszym zaś polskim problemem są owi decydenci od oświaty, ci wszyscy neofici nowoczesności, technofundamentaliści, którzy usiłują wmówić opinii publicznej, że nie potrzeba nam humanistów, że na nic wykształcenie ogólne, bo szczęśliwość powszechną i dobrobyt zapewnią nam wyłącznie spece od obrabiarek cyfrowych i – wypowiadając w złą godzinę – programiści komputerowi.
Dlatego postuluję, pół żartem, ale ponurym: niech w przyszłych wyborach każdy głosujący za głos dostanie książkę. I niech to nie będzie książka kucharska, ale przynajmniej poradnik krzyżówkowicza. Uczący, jak krzyżować litery, by wynikał z nich sens.
Ludzie rozumiejący stają się rozumniejsi, więc i bardziej odporni na manipulacje tych, dla których władza jest jedynym sensem.