Spotkałem Franciszka. Papieżem nie był oczywiście, nie ten gest, nie ten szarm. Czy mógł być świętym? Pewnie mógł, ale czy chciał? Uśmiechnięty, żebrał dyskretnie, bez szarpania za rękaw i sumienie. Siedział na schodku, nie przed wejściem do katedry jednak, wręcz przeciwnie. Przed McDonald’sem, na ulicy Szewskiej, nieopodal krakowskiego rynku.
Przykuwał uwagę właśnie uśmiechem, uśmiechnięte oczy podnosił na twarze przechodniów. Małym kocem w kolorze mlecznej kawy przykrywał piaskowego kundelka, rozbrykanego szczeniaka, który co chwilę próbował wygrzebać się na mroźną wolność. Ale bez uporu, dla zabawy raczej, śmiesznie majtając uszami i ogonem. Franciszek mówił do niego cicho, łagodnie, jak do dziecka, niesfornego, bo zmuszonego do zbyt długiego bezruchu. Puszka stojąca obok nich napełniała się bez pośpiechu.
Nie on pierwszy uprawiał żebractwo „na zwierzaka”: podobno ludzie mają dla zwierząt więcej litości. Odróżniał się jednak, bo o datki prosił właściwie samą obecnością, aż wydawało się, że i on, i pies są częścią globalnego rytuału obżarstwa. I mają w nim ważną rolę: dają uwielbiającym szybkie jedzenie i szybkie życie możliwość przystanięcia, pozbycia się nadmiaru drobnych monet i grzeszków. Szczególnie w wigilię Wielkiego Tygodnia.
Tygodnia znaczonego przecież zwierzęcą metaforyką: osiołek, baranek, zajączki, kurczęta. Pies nie należy do tej Bożej menażerii, ale przybłąkał się jakoś swoją radosną szczenięcością. Zwierzęta przebłagalne, ofiarne, zwierzęta jałmużników, zwierzęta zwiastujące przebudzenie natury. Zwierzęta jako emblemat ludzkiego losu, jako symbol oswajający niepojęte. I jako chwyt marketingowy, obłaskawiający i nawracający ludzi, tak w handlu, jako i w religii.
Franciszka widziałem na Szewskiej w postny piątek i nazajutrz, w jarmarczną sobotę. Było diabelnie zimno, turyści i miejscowi spacerowicze odruchowo przyspieszali kroku. Nie rozmawiałem z nim, przystanąłem tylko po drugiej strony ulicy. Skąd więc wiem, jak ten uśmiechnięty jałmużnik, brat-łata radosnego szczeniaka, miał na imię? A jak miał mieć, jeśli nie Franciszek?
Gdy – mówiąc po miejscowemu – czeciego dnia wyjeżdżałem z Krakowa, nie było już tak wiecznie. Żebrak w pociągu na pewno nie był Franciszkiem. Opancerzony kilkoma warstwami nigdy nie zdejmowanych ubrań, wypełnił całe okno, zasłaniając słońce rozgrzewające poranek. Zbierał na chleb i tym swoim chlebem powszednim, fermentującym od tygodni, może miesięcy, śmierdział jak diabli. Agresywnie płaczliwy, spieszył się, bo pociąg odjeżdżał za chwilę.
Świat wracał w ramy. Tuż za Miechowem słońce zaczęło chować się i kluczyć między chmurami, jakby nie wierzyło, że czas nadchodzi.