Biją nas, gębą po gębie, słowami na odlew. Obrażają, czy chcą, czy nie chcą. Polskie obozy śmierci świszczą w polskich uszach jak pejcz. Więc kto krzyknie głośniej? Kto boleściwiej zajęczy? Stare polskie zawody. A po drugiej stronie tradycyjnie ci, którzy radzą rodakom, by skorzystali z okazji do zamknięcia się. I – jak to w Polsce – argumentem w dyskusji jest znów literatura.
Ignoranci – mówią o politykach amerykańskich polscy politycy, znani powszechnie z erudycji. Prezydent, premier, marszałek, opozycja i koalicja, redakcje i reakcje, lewica i ulica, partie i dziennikarskie harpie dyszą z oburzenia. W telewizji wypowiedział się nawet wójt Izbicy, polskiej gminy z byłym niemieckim obozem koncentracyjnym, akurat zresztą sprzątanym troskliwie przez gimnazjalistów, przypadkiem wprost przed kamerą. Wójt również gotów był prezydentowi USA przebaczyć, jeśli ten przeprosi.
Można by pomyśleć, że wciąż uwielbiamy gdy nas biją, bo możemy wtedy głośno krzyczeć o niezasłużonej krzywdzie. Jeśli biją nas wielcy i mocni, to i my możemy poczuć się wielcy. Trans–Atlantyk. Trans, w który wprawiły nas trzy słowa zza Atlantyku. Gombrowicz wiecznie żywy.
Żeby być dobrze zrozumianym: nie uważam, jak Sławomir Sierakowski, że nic się nie stało, a Obama nie tylko obrazy, ale nawet gafy nie popełnił. Argument Sierakowskiego, że Nałkowska również pisała w „Medalionach” o polskich obozach śmierci jest retorycznie sprytny, ale fałszywy, bo ahistoryczny. Kiedy Nałkowska publikowała „Medaliony”, nikt nie miał wątpliwości, kto fabryki śmierci w Polsce budował i kto kogo w nich mordował.
Współczesna ignorancja historyczna jest nieporównywalna z tym, co wiedziały intelektualne i polityczne elity pierwszych powojennych dekad. Dla opinii publicznej, dla zwykłych, nawet niewykształconych ludzi, historia wojennych okrucieństw to była biografia, historia rodzinna. Inaczej było w Ameryce, która w stosunku do odmienności i wrażliwości świata za oceanami była w sumie obojętna. A nawet w swojej niechęci do empatii prowincjonalna. Tyle, że to taka prowincja, która stała się centrum, ze swej młodości i niedojrzałości czyniąc siłę. Znów Gombrowicz.
Wpadki Obamy i gadania o „przejęzyczeniu” nie można przemilczeć tak samo, jak nie powinniśmy milczeć, gdy Holocaust wyrywany jest z kontekstu straszliwej wojny i cierpień innych narodów albo gdy historyczna odpowiedzialność Niemców eufemizowana jest określeniem „naziści”. Może to i niepoprawne politycznie, ale odpowiednie dać rzeczy słowo, nawet gdy ono boli, to warunek konieczny, by uniknąć zbiorowej sklerozy.
Krytykujmy więc błąd Obamy jasno i stanowczo, ale nie napinajmy się tak bardzo, nie krzyczmy histerycznie, bo histeria jest bronią słabych i winnych. Kto nie umie dyskutować, obraża. Nieuk, ignorant – takie (i mocniejsze) epitety pod adresem prezydenta ogromnego demokratycznego kraju zamiast spokojnej argumentacji nikogo za granicą nie wyedukują. Pisk myszy, której znudziło się siedzenie pod miotłą.
Był czas – i o nim też trzeba przypominać – gdy słowa zabijały. Zabijały nawet literówki, bo do obozu śmierci mógł trafić redaktor, który nie dostrzegł, że zecerowi „t” omsknęło się w „r” w nazwisku despoty. Tego samego zresztą, który z ówczesnym prezydentem USA narysował nam nowe granice. Jeżeli dziś reakcje na wypowiedzi przekraczać będą granice umiaru, to zanim się obejrzymy, znów będziemy zabijać się słowami i za słowa.
To nie jest literacka metafora.