Orłoś napisał powieść nienowoczesną, obojętną na literackie mody i teorie, wręcz staroświecką. Recenzje zebrał świetne, ale jakby zawstydzone. Bo czytanie opowieści „o życiu” jest dziś wstydliwym nałogiem? Dlatego i ja chowam się za cudzysłowem?
„Dom pod Lutnią” Kazimierza Orłosia to historia bezwstydnie zwyczajna, „z życia wzięta”, opowiedziana klasycznymi środkami, z bezwstydną ufnością w moc literackiej fikcji, zanurzonej w bezwstydnie bogatym doświadczeniu pisarza, popartym bezwstydnie oczywistym talentem narracyjnym, zmysłem obserwacji, słuchem językowym. I to wszystko w czasach, kiedy nawet tak dobrzy opowiadacze, jak Jacek Dehnel czy Ignacy Karpowicz, snując swoje historie albo puszczają oko do czytelnika, że bawią się świetnie i wespół, albo też rozbijają tok opowieści erudycyjnymi popisami lub autoironią. Zaspokajanie wstydliwego dziś głodu fikcji tak prawdziwej, że czytelnik gotów w nią uwierzyć, staje się powoli specjalnością reportażu.
Bezwstydna w tym kontekście jest też wiara Orłosia w istnienie wiecznych tematów literackich, o których można pisać serio i w nieskończoność, choć wydają się zgrane do szczętu. Takich jak miłość, która nigdy nie jest spóźniona, pragnienie zwykłego szczęścia z dala od zbiorowych przeznaczeń i stawianych nam przez nie wymagań. O tym właśnie jest „Dom pod Lutnią”, powieść o późnym uczuciu i próbach spełnienia wbrew historii, polityce i społecznym schematom, a także o dojrzewaniu, które również jest niezależne od metryki. Nie jest to jednak książka tak oczywista i jednoznaczna jak jej pierwsze odczytania.
Wbrew pozorom świat przedstawiony powieści to nie mazurska jesień ułana ani kraina utraconej niewinności, to kraj świata, głusza, prawie odludzie, świetne miejsce na izolację od zbiorowości i jej historii. Miejsce, w którym jednostka przemielona przez młyny boże i ludzkie, jeszcze okrutniejsze, próbuje odzyskać elementarną osobność, indywidualność, podmiotowość. Pułkownik Józef Bronowicz, ułan jazłowiecki, więzień oflagu, a w końcu mazurski osadnik nie jest ani konformistą układającym się z nowym ustrojem, ani dezerterem uciekającym od historii, polityki i rodzinnych obowiązków, ani nawet samotnikiem, popadającym w depresję z powodu nadchodzącej starości. Jest człowiekiem, który próbuje okpić los, dając sobie zgodę na nowe pragnienia i spełnienia. Mazurska prowincja końca lat 40. okrutnego XX stulecia w powieście Orłosia nie jest jednak arkadią. Jest usiłowaniem arkadii.
Historia, polityka, tląca się jeszcze w podziemiu i gorejąca w ludziach wojna, są w „Domu pod Lutnią” obecne, ale przyczajone w oddali. W nieufności do obcych i swoich, którzy mogą okazać się jeszcze bardziej obcy. W lesie skrywającym ostatnich partyzantów, chorych na rozpacz i nienawiść, oraz kłusowników, ubeckie bydlęta upojone wódką i wszechwładzą. W porzuconej Warszawie, z której docierają wieści o rodzinie dotkniętej stalinowskim bezprawiem, a także wnuczek, skrywany na wszelki zły wypadek w mazurskiej głuszy. Masowe ideologie i obłędy minionego wieku są obecne w świecie powieści, ale nie na pierwszym planie, bo w tym świecie obowiązują przywrócone na nowo proporcje i hierarchie. Biografia jest ważniejsza od historii, polityka mniej porywająca niż letnia rozkosz zanurzenia się w zimnej rzece. Ludzkie losy są tu pokręcone i niejednoznaczne, ale jest nadzieja: wobec świata zewnętrznego wystarczy zachowywać się przyzwoicie, by otrzymać prawo do szczęścia. Wystarczy, oczywiście, do czasu.
To fragment lekcji, którą Bronowicz daje swemu wnukowi. Pokazuje mu, że zwykła przyzwoitość i proste pragnienie szczęścia mogą być ważniejsze niż wszystkie te abstrakty, w imię których XX wiek (a i inne również)tak łatwo odbierał ludziom szczęście, miłość, indywidualność, życie. Bohater Orłosia w imię własnej wolności i prawa do biografii odwraca się od historii, polityki, ról społecznych. Nie jest naiwny, wie, że za chwilę, miesiąc, rok mogą go znowu dopaść, więc przynajmniej tę chwilę, miesiąc, rok chce przeżyć po swojemu. Dojrzewa równie intensywnie jak jego wnuk.
Nowa powieść autora „Cudownej meliny” nie jest jednak szlachetną moralistyką ku pokrzepieniu serc ani baśnią z dobrym zakończeniem. Jest aktem w istocie dramatycznym. Oto stary pisarz, który literacką sławę zdobył przy pomocy realizmu socjologicznego – powieściami demaskującymi rzeczywistość historyczną i polityczną, pisarz, którego bohaterowie nie mogli być szczęśliwi, bo „szczęścia nie było w ojczyźnie”, odwraca nagle wektory. Mówi nam, że mięsista materia jego najbardziej znanej prozy z lat 70. i 80. to rzeczywistość mniej istotna, tło pchające się na plan pierwszy. Dom pod gwiazdozbiorem Lutni jest od ideologii i polityki odgrodzony, choć majaczą one na horyzoncie ubeckim gazikiem wzniecającym kurz na polnej drodze, niepokojącymi leśnymi echami wystrzałów z kałasznikowa. Wyparta, wypędzona z podwórka historia nie daje zapomnieć o kruchości szczęścia, które bohaterowie opowieści Orłosia próbują pozlepiać z obłomków świata, roztrzaskanego straszliwą wojną i okrutnym powojniem. Walczyć nie można przecież bez końca, w końcu trzeba żyć.
Nie sądzę, by Orłosiowi szło o to, byśmy ulegli rozmarzeniu. Po prostu z perspektywy długiego życia pisarz raz jeszcze ustala porządek świata, być może nawet wątpi w swoje (i nasze) zaangażowania sprzed lat. I przypomina, bez sentymentalizmu i naiwności, o prawie do szczęścia. Szczęścia mimo wszystko.
A wszedłszy w wiek mędrców wie, że z upływem lat owo wszystko staje się coraz większe i cięższe, ale i coraz łatwiej przejść mimo tego wszystkiego. Droga zaś biegnie opodal domu pod Lutnią.