Blogi Muzeum Literatury
MLECZNA DROGA
Data dodania: 22 maja 2018
                                                                    …żyć nie umierać … Nie umierać? Czymże jest ta jazda, jeśli nie jazdą w śmierć?… ludzie w pewnym wieku nie powinni w ogóle się ruszać, przestrzeń zanadto związana jest z czasem, pobudzenie przestrzeni staje się prowokacją czasu…
(W. Gombrowicz, lat 58, gdy zapisywał to w „Dzienniku”)

MNISZEK

W maju mlecze tracą kwiaty. W Mniszku, wsi, w której spędzamy niemal dwie siódme naszego życia, w miejsce żółtych dywanów rozłożonych na rowach i pustych jeszcze pastwiskach pojawia się na chwilę mnóstwo białych, półprzezroczystych baniek, falujących na cienkich łodygach. Każdy mocniejszy podmuch wiatru podrywa je w niebo, pozostawiając łyse, postrzępione na końcach, zielone kikuty łodyg. Łąka wygląda wtedy jak nadpruty dywan, wywrócony spodem do wierzchu, ujawniający splot rzeczy, tajemny sens lub bezsens, o podejrzeniu którego marzyli romantycy.

W dzieciństwie nie wiedzieliśmy jeszcze nic o poezji, filozofii oraz romantycznym szaleństwie, a także o wielu innych zawiłych sprawach. Sztuka życia polegała na czym innym: tak urwać mlecz, by delikatna czasza pozostała na ułamanej łodydze tak długo, aż nie uwolnimy jej jednym mocnym dmuchnięciem. Trzeba było przy tym uważać, by nie pobrudzić rąk mleczkiem, wypływającym z rurkowatych łodyżek. Białe i lepkie, smakowało gorzko, gdy – nie wierząc dorosłym, że trujące – wyciskaliśmy je po kropli na wysunięty język. Bały się tylko dziewczyny, więc kusiło nas, by zawartością łodyżek mazać je po odsłoniętych ramionach albo po twarzach.

Był to czas bezmyślnej niewinności, bez natręctwa skojarzeń: ziemia nie przyciągała nas jeszcze swoimi sokami. Lekceważyliśmy prawo ciążenia, bardziej interesowały nas podniebne wędrówki mleczowego puchu, szybującego nie wiadomo dokąd i po co. Włóczęgi takie jak nasze, po polach i łąkach, bez celu, samopas. Czas roztajemniczania natury, jej soków i miąższu, był jeszcze przed nami. Na razie oszczędzano nam jej nieba i piekła.

Potem przeczytałem, że jedna z odmian wszędobylskich mleczy fachowo nazywa się mniszek lekarski. Obojętnie, sterylnie. Nie lubię tej nazwy, jest zimna jak spóźniona wiosna. Albo jak jesień, która nadciągnie, zanim się obejrzymy, za siebie.

 

ZAKRĘT

Na razie jednak ciepło, czas ruszać, pod słońce, pierwszy raz po przerwie długiej jak zimowe niedoczekanie, więc trasa krótka. Powtarzam ją co roku, dla rozgrzewki, sprawdzić, czy coś się zmieniło. Tak, ktoś kupił dom na zakręcie, przez trzy lata stał niewykończony, pewnie wykończył właściciela. Teraz gotowy, zamieszkany, samochód na podjeździe, kostka betonowa, kolorowa, ogrodzenie z metalowych prętów, modelowane nowocześnie. Dostatnio, dość.

Gapię się spode łba na podwórko obok, na kojec, chyba już bez psa, na szczęście. Nie odezwałem się nigdy, z lenistwa i niechęci do awantur, gdy biały kundel całe dnie spędzał w za małej klatce, zdrętwiały i osowiały. Spał w słońcu przed budą, w środku pewnie miał gorzej. Gdy otwierali kojec wieczorem, ożywiał się, dosłownie. Długo w noc słychać było jego dziwne szczekanie, jakby niemy uczył się mówić.

Psów w tych nowych domach za zakrętem coraz mniej, jeśli już, to yorki, przerośnięte wiewiórki, wiecznie w ruchu, dziwnie podskakujące. Bystre jak rozpieszczone dziecko, rządzą, kaprysząc i przymilając się na zmianę. Są tu nie na miejscu, w miejsce tych, które stróżowały.

Jeszcze niedawno obejście bez psa było rzadkością, wiejska tradycja, chłopski spryt, bo niech i pies popilnuje, na wszelki wypadek, gdyby Boga naprawdę nie było. Może teraz nie wierzą już nawet w psy? Puste, rozsychające się budy. Ucichłe łańcuchy, walające się po ziemi, wydeptanej wokół, do granic uwięzi.

 

CHRONÓW

Dalej prowadzi leśna droga. Utwardzona, z niewieloma jeszcze dziurami. Za to las poharatany, przerzedzony, taka gospodarka, leśna. Starsze wyrwy już zarastają młodymi iglakami, jeszcze nie dają cienia, ale zasłaniają od wiatru. Za kolejnym zakrętem asfaltowa jezdnia, znów węższa, deszcze nagoniły piasku z poboczy, przegniłe liście i igły przykryły postrzępione brzegi asfaltu. Nikt tego nie sprząta, już nie las, jeszcze nie wieś.

Do niej kawałek, bo Chronów odsuwa się coraz dalej. Sądząc po zrujnowanych studniach otoczonych dziś zielonymi łąkami i po szpalerach drzew pozbawionych płotów, których niegdyś trzymały się kurczowo, wieś podchodziła aż za strumyk, przepuszczony pod jezdnią. Pamiętam czas, gdy stała tu tablica z nazwą Chronów, udowadniającą, że rzeczywistość nazywa się sama, po imieniu. Ktoś na tej tablicy namazał czarną farbą: KOSMOS. By zrozumieć dlaczego, trzeba rozejrzeć się uważnie po tym pejzażu bez ludzi.

Wieś zaczyna się nową ruiną, opuszczona chałupa rozsypała się, przygniatając nie koszone chaszcze. Na kupce gruzu dziki bez, rozplenił się, pojedynczy, blady, poprzerastany gałęziami bez kwiatu. Pomyślałem kiedyś, że te rozwalające się domy, obory nie pamiętające już zwierzęcego ciepła i smrodu, stodoły puste jak kłosy w nieurodzaj, wypalone słońcem i suszą – wszystko to ciąży ku ziemi jakby tęskniło za zmarłymi. Osierocona materia, bezsilna bez człowieka. Memento na początek, do powtarzania co roku.

Chronów jest jak starczy zgryz, coraz więcej przerw w zabudowie, dziur szybko zabliźniających się na zielono. Pokruszone, spróchniałe pieńki starych domów. Te starsze, drewniane, rozpadają się o dziwo dłużej. Nikt tu nie budował z kamienia, drogo, choć do kamieniołomów tylko dwadzieścia kilometrów. Cegła z pokątnego wyrobu rozpada się łatwo, niedogrzana, odsłonięta przez zmurszały tynk. Nowe domy, letniaki, stawiają tu więc coraz częściej z drewnianych bali i desek. Ząb czasu, znak czasu.

W Chronowie takich implantów jest już kilka, dzieci umarłych budują sobie te letniaki z sentymentu, do przeszłości i do oszczędzania. Ziemia w spadku, a i daleko jeździć nie trzeba na wczasy. Wyrwali się kiedyś, żeby się dorobić i docenić, a teraz zagospodarowują gruzy i patrzą na zielone, od którego odwykli. Zieleń, szczególnie ta majowa, ma tu tyle odcieni, że miejscowi powinni nazywać je wieloma słowami, jak Eskimosi śnieg. Chronów jest jednak ubogi, także i w tym sensie. Ale to się zmienia: na przykład nowych domów nie zostawia się na pastwę, w tygodniu strzegą je, z braku ludzi, cerbery, goliaty, dragony i inne płatne kuratele.

Najlepiej mają ci na końcu wsi, za podjazdem, trochę im zazdroszczę. Mały dom z jasnych desek, z zadaszonym tarasem, postawili na wysokiej podmurówce. Dzięki temu sad po drugiej stronie szosy nie zasłania im widoku. W pogodne dni widać zarysy wzgórz zaczynających się tam dalej, zaraz za Szydłowcem.

Przestrzeń faluje już tu, niedaleko za Mniszkiem, znudzona płaską monotonią. Widać to choćby w nazwach, Chronów ma swoje Kolonie, Górną i Dolną. Dziś jednak żadnych kolonizacyjnych zapędów. Czas wracać, czuję w nogach podjazd, mocno, jak za pierwszym razem.

Wracam w majowy, chłodniejący przedwieczór. Nabożne babki obsiadły ławkę przy figurce Matki Boskiej. Stłoczone jak kury na grzędzie, dziobią ziarenka różańca.

 

CHAŁUPKI

Za pierwszym razem ruszyłem nie do Chronowa, a gdzie indziej. Może odstraszał mnie nazwą, pokojarzoną nie tylko z czasem, ale i chromością? Na końcu Mniszka pojechałem więc nie w lewo, a prosto, przez las, dwa zakręty, za którymi Chałupki. Znów miejsce nazwane po imieniu, małe zadbane domki, wykoszone trawniki, klomby, poprzycinane drzewka, ozdoby na fasadach i podwórkach: stary pług zamieniony w kwietnik, drewniane koło z metalowym obiciem, powieszone obok wyczyszczonej i pomalowanej podkowy. Letniaki, letnicy, emeryci wracający na swoje, uciekinierzy z miast, nawet odległych. Dwa gospodarstwa, jedno zadbane, drugie nie. Pozostali o ziemię już się nie troszczą, chyba że o plac na cmentarzu, na zaś.

Zawsze przejazdem, nie znam tu właściwie nikogo oprócz Srebrzystego, ale starym zwyczajem wszyscy mówimy sobie dzień dobry. Idylla. Trzeba tylko uważać na psy, wypadają z pierwszego podwórka, dwa, małe, zajadłe, głośne. Jakby przeganiały albo ostrzegały, pod każdą sielanką kotłuje się piekło.

Srebrzysty zostawia czasem rower u nas na podwórku, bo stąd do stacji już niedaleko. Brat ma samochód, jeździli kiedyś razem, ale pokłócili się, o podział maleńkiego domu i podwórka, schedy po rodzicach. (Czy wtedy tak osiwiał?) Teraz przyjeżdżają do Chałupek na zmianę. Gdy się unik nie udaje, ćwiczą trudną sztukę niewidzenia i niesłyszenia, koncentracji na swoim, dosłownie, mikrokosmosie. Małorolni wyznawcy zen.

 

ZABOROWIE

Chałupki mija się szybko, wystarczy zakręcić mocniej pedałami, trochę tu z górki. Zaraz za nimi zaczynają się podjazdy, pierwszy łagodny, do Leśniczego, zielonym tunelem z krzaków i chwastów. Potem zjazd w cień dużego starego lasu, chłodny i wilgotny, ale nieodpychający. Za lasem kolejny podjazd, droga – a jakże – na Zaborowie. Dość ostro pod górę, choć z każdym rokiem wydaje mi się mniej stromo.

Ale kiedy podjeżdżałem pierwszy raz, wydawało mi się to nie lada wyczynem. Pomyliłem przerzutki, więc ciężko, serce po raz pierwszy od dwóch lat pompowało tyle krwi. Też była ciepła wiosna, pierwsze upały, na szczęście cień dawały klony rosnące przy szosie, świeżo asfaltowanej, jednej z tych, po które wchodziliśmy do unii.

Pot szczypał w oczy, mrużyłem je, nie patrząc do góry. Pachniało mocno, jaskrawo. Cisza, niedzielne południe, wszyscy na mszy albo przy rosole. Znak w połowie drogi, od niego zaczyna się stromizna. Jeszcze mocniejsze depnięcie, za chwilę można wyprostować plecy.

Przystaje się tam przy kamiennym krzyżu, jak to na rozstajach. Na cokole błaganie, oszczędne, jakby kamieniarzowi nie chciało się dłubać dłuższego zdania. Zlekceważył nawet interpunkcję: Boże błogosław nam 1935. Jeśli nawet błogosławił, to niedługo, jak się wydaje. A może wszystko jest  błogosławieństwem, ale w porządku innym od naszego, pełnego przekleństw?

Po prawej miałem ogromne pole żółtego, słonecznego łubinu. Dalej jakieś zieloności, pogrodzone pasmami krzaków kwitnących na biało, opadające ku ścianie lasu, gęstej, pociemniałej zgniłą zielenią. Za plecami pole wznosiło się łagodnie. Słońce prześwietlało kępę drzew, spinająca krajobraz na horyzoncie. Po lewo kolejny cień i zjazd, z obietnicą rzeki, przybranej po niedawnych deszczach, odbijającej przechylone nad nią drzewa i niebo. Dziękowałem bez słów, nie zastanawiając się, komu. Dwa lata po zawale życie było, piękne.

Czasem wydaje mi się takie i dziś, choć na ten pagórek wjechałem już setki razy. Jakoś tak zawsze tu po drodze, mimo że zmieniałem trasy, odwiedzałem nowe, coraz mniej, miejsca. Wyruszałem z Mniszka i do niego wracałem, przejechaną przestrzeń zamykając w pętli, jakbym się bał, że nie zostanie przy mnie.

Łaska powtórzeń. Powtarzany setki razy ruch po okręgu staje się w końcu spiralny?

 

CZAS

Czas był najwyższy: przed czternastu laty, gdy pierwszy raz pojechałem rowerem, miałem czterdzieści cztery lata. Co nic nie znaczy, żadnych romantycznych mistycyzmów, raczej wstydliwa przypadłość: nigdy nie nauczyłem się utrzymywania równowagi na dwóch kołach. Teraz, gdy lekarz kazał się ruszać, by pożyć po zawale, M. wynalazła gdzieś trójkołówkę, solidny rower dla niemieckich emerytów albo dla niepełnosprawnych.

Pożyłem, inaczej niż drzewa na podjeździe, wytyczające kierunek. Jacyś idioci wycięli je, bo groziły  im rozrośniętymi konarami i bezczelnie sypały liście na nowiutką wtedy jezdnię. Dziś drogę wyznacza kruszejący asfalt, do czasu.

Znak z rozmazanym kosmosem też ktoś wyrwał i wrzucił do rowu. To nic, przecież znam tę drogę na pamięć, zapętlałem ją setki razy. Skurczyła się przez te lata. Czas, poruszony, zaciska ją coraz mocniej.

 


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2018 Muzeum Literatury