Blogi Muzeum Literatury
Na koniec
Data dodania: 10 marca 2015

Czy współczesna polska proza zdziecinnieje do końca? Od ćwierć wieku uparcie rozgrzebuje nasze-swoje dzieciństwo, żeby określić się w nowej realności społecznej, obyczajowej, kulturalnej. W dzieciństwo wpadają już nie tylko urodzeni w minionej, słusznie minionej, epoce, ale także młodzi, bardzo młodzi, debiutanci. Jak Dominika Słowik, której pierwszą powieść zacząłem właśnie czytać.

(„Od wielu lat czekaliśmy na taki debiut”, orzeka na okładce książki Paweł Huelle, w pluralis maiestaticus. Czekałem? Na taki? Poczytamy, zobaczymy, czy aby król znów nie jest nagi. Ale zaczyna się dobrze.)

Czy zbiorowa ucieczka w dzieciństwo to wynik programowego indywidualizmu, manifestacyjnego postawienia „ja” przed „my”, odwrócenia się od wymagań modnej krytyki, dla której wszystko jest socjologią, a to, co nią nie jest, jest  przynajmniej polityczne? Czy też raczej objaw zdziecinnienia, starczego zapatrzenia w przeszłość, charakterystycznego dla „dni ostatnich” porzucenia dnia dzisiejszego, bo nie z nim przecież, a z przeszłością przychodzi się rozliczać?

Więc dzisiejsza polska proza jako staruszka myląca imiona dzieci, ale pamiętająca, jak wabił się pies, biegający po podwórku dzieciństwa przed siedemdziesięciu laty? Kuszący trop, ale czy nie nazbyt łatwy?

***

Ciekawe, że tak rzadko trafiam na współczesne powieści opowiadające o  starości, tej starości nowoczesnej, bezdomnej. Kończącej się w „zakładach opiekuńczych”, domach „spokojnej starości”, miejscach zastępczych, a może raczej: zstępczych, bo to miejsca zbiorowego zstępowania w śmierć. Która – o czym napisano już tomy – staje się coraz mniej indywidualna, choć coraz bardziej samotna. Skrywana jak wstydliwa choroba.

Mam wrażenie, że o takiej starości piszą głównie emigranci, mieszkający w tej starszej Europie, starzejącej się, spowolniałej i pokręconej. Zstępującej, ale jeszcze udającej młodość, prężność, dynamizm. Starannie skrywającej znaki przemijania i schyłku: zmarszczki, zwyrodnienia, drżenie rąk.

O tym właśnie opowiada świetny, oszczędny w słowach „Dom Róży” Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Albo uczony i żarliwy do granic publicystyki „Asystent śmierci” Bronisława Świderskiego. Nie pozostawiają złudzeń, nie obiecują pociechy. Islandia, Dania, zimno, daleko. Czasem jednak i u nas taka starość się pojawia, wspominają o niej ci, którzy odkryli coś w lustrze albo w spojrzeniu najbliższych, w spojrzeniu na najbliższych. Jak Stasiuk w „Grochowie”, z którego niestety uciekł. Na Wschód, a gdzieżby indziej.

***

Tak mi się wydaje, ale mogę się przecież mylić, profesor Czapliński ich wie, piszących legionami – jak wszystkich przeczytać? Czytam za mało, tracąc czas (przeszły i przyszły) na te tu wypiski. Marnując wzrok na patrzenie, za okno, dokoła – na tę lekturę zastępczą.

A ostatnio oglądam głównie sceny szpitalne, tak się złożyło: ludzi do poskładania, pokręconych ortopedycznie i nie tylko. Napatrzony, zapisuję. Oddział rehabilitacji, tej wczesnej i tej spóźnionej, daremnej. Dobra opieka, sporo ciepła w tych przegrzanych, obskurnych murach, starzejących się szybciej niż ludzie.

Liszaj na ścianach, farbowana egzema, starość, wiadomo. Ciasnota w salach, korytarz pocięty drzwiami otwieranymi na zewnątrz, tor przeszkód dla ujeżdżających wózki i obłaskawiających kule, ozdobione pomarańczowymi odblaskami, na wypadek gdyby ktoś postanowił jednak pójść do domu, po nocy.

Ludzie życzliwi, mimo wszystko. Prawie jak wczasy albo kolonia letnia w czasie minionym. W ostatniej sali, po lewo, gość gra na gitarze i śpiewa, repertuar ogniskowy, potem studencki, z dawnych, równie zatłoczonych domów akademickich. Idzie mu całkiem dobrze, chodzić też zaczął lepiej, niedługo więc wyjdzie ze szpitala, będzie brakować tych koncertów.

To wieczorem. A w nocy, nad ranem krzyczy tamten chłopak. Po wypadku, częściowo sparaliżowany, nie mówi, ale próbuje. Uspokaja się dopiero koło szóstej, gdy przychodzi matka i jest z nim do wieczora, dokąd może. Drzwi uchylone, więc widać go, jak stoi w metalowej klatce, pionizowanie, taki zabieg. Wygląda to strasznie, ale matka ma nadzieję, że kiedyś stanie znów sam, bez tych przyrządów, przerażających dla nieprzyzwyczajonych. Trudno się przyzwyczaić, ale ona musiała, mąż zarabia, a ona jeździ z synem z miejsca na miejsce, z rehabilitacji na rehabilitację. Biedny, kochany, gdyby nie kupili mu tego samochodu… Kochani, biedni. Taka historia.

***

Siedzę u mamy i pani Helena opowiada o leczniczym pobycie w B., do którego i my jeździmy regularnie. Poszła do szpitala dziecięcego na Górce, dobry spacer, stare drzewa, zapach wiosny, kilometr łagodnie pod górę. Też tam byliśmy. Ale pani Helena postanowiła zajrzeć do środka. Było otwarte, nikt jej nie zatrzymywał – mówi z pretensją. Bo jakby zatrzymał, portier jakiś albo pielęgniarka, to by nie zobaczyła tego, co zobaczyła: po schodach schodziły (schodziły?) dwie dziewczynki, bez nóg, podpierały się rękoma, tak sprawnie, szybko. Roześmiane, głośne, aż pani Helena się popłakała. Nie mogła się uspokoić nawet po wyjściu. Pamięta do dziś.

Myśmy nie zaglądali. Czasem lepiej nie widzieć. Wychodzę ze szpitala na ulicę, podobnie obskurną. Walące się murowane ogrodzenie, działka zarośnięta chaszczami, ziemia niczyja, jak wysypisko śmieci. Znam to już, na pamięć, zresztą trzeba patrzeć pod nogi, żeby cało dojść do przystanku. Szarówka.

***

Prawdziwa skleroza: znów nie założyłem okularów. Ale nawet lubię tę nieostrość, moją ślepotę i zmierzch, podwójną szarość, rozmazującą wilgotne powietrze na przechodniach i sypiących się parterowych czynszówkach. Tylko czy warto o tym pisać? Czy tak robi się literatura? Z czego się robi? Gdzie zaczyna, gdzie kończy? Pamiętam jeszcze kilka odpowiedzi, wielu pewnie nigdy nie poznałem. Wiem, że nie wiem. Już nie próbuję. Zapisuję po prostu.

Blogopisanie to czynność dwuznaczna. Pułapka błogostanu, niby-literackiej chwały, zasięg posta, liczba lajków, licznik użytkowników. Papka popkultury, ale i akt twórczy. Blog jako zwierzenie, ale i kreacja literacka, o ile literaturą jest list w butelce, wrzucony w ocean przez rozbitka: SOS, jestem. Nawet podoba mi się ta metafora, ta butelka pchana przez fale, ale uwaga: można wpaść w nałóg. W nierzeczywistość.

Zapisać, ale po co? Dziennik, buchalteria – nieznany autor nieznanemu czytelnikowi, po grób? Piszmy, nikt nie woła. Podobno piszących więcej już niż czytelników. Więc dość, czas na odwyk?

***

I czytać, dużo czytać. Przecież tak wielu pisze, mimo wszystko.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2015 Muzeum Literatury