Blogi Muzeum Literatury
Prawie lato, zaraz jesień
Data dodania: 16 czerwca 2014

Dzień był prawdziwie letni: wypieczony jak chleb i jak chleb dobry. W Zielone Świątki słońce prażyło tak, jakby chciało zapalić tatarak, którym zakwitły płoty, nawet te nowsze, z betonu nieudolnie udającego kamień. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Zaborowia, pewnie zadziałała zapisana w nazwie obietnica cienia. W każdym razie Chronów odłożyliśmy na inny czas.

Zaborowie wbrew nazwie leży nie za górami, za lasami, ale kilka kilometrów stąd, niezłą drogą z unijnych środków i asfaltu obliczonego już na następną dotację, nad rzeką Szabasówką, przypominającą, że mieszkali tu kiedyś tacy, co inny dzień święty święcili, bo tak im objawiono.

Południe robiło się beznadziejnie senne, jak mucha złapana na lep i zbyt zmęczona, by próbować się uwolnić. Oczy zmrużone przeciw słońcu, ale można jechać i tak, bo brzeg drogi dobrze oznakowały maki, rozlewające swe czerwienie spomiędzy całkiem już sporego zboża. Mądrość ludowa, nie objawiona, lecz ciężko doświadczona, przestrzega, by nie zasypiać w dojrzewającym, pylącym zbożu, bo można we śnie jak pszeniczna bułka jasnym i jak chleb dobrym zasmakować tak bardzo, że aż się więcej nie obudzić. Takie tam gadanie?

Wracaliśmy znad Szabasówki po kwadransie, odprawiwszy rytualny obrządek zachwytu nad rozmywającym się w zieleni, nerwowym biegiem rzeczułki, wyrywającej się brzegom i poprzecinanej zawalonymi pniami drzew, przygarniającymi spływające z łąk wiązki siana, którego już nikomu nie chciało się zwozić, bo jedni pomarli na starość, a drudzy zachorowali na nowoczesność i wyjechali za łatwym chlebem. Wracaliśmy, najpierw te dwieście metrów podjazdu po szosie z zapadającym się po bokach asfaltem, kruszącym się jak przeterminowana, zwietrzała czekolada.

Po lewej zabałaganiony las, nieciekawy, ponury, inaczej niż rozrastający się po prawej barszcz Sosnowskiego, jeszcze nie rozkwitły, ale już imponujący: białe maczugi na zielonych styliskach, kuszące, by je zerwać. Naiwni wyrzucają je potem byle gdzie, byle szybciej pozbyć się piekielnej parzychy. Ta jest już wszędzie, przywleczona ze wschodu roślinna zaraza, kara za butną próbę przechytrzenia natury, rozpleniająca się podstępem, z łaski ludzkiego zamiłowania do rzeczy bujnych i pięknych. Albo ze zwyczajnej pazerności.

Las dawał błogosławiony cień, ale żadna łaska nie trwa długo. W połowie podjazdu, gdzie czuć już podstępnie łagodną, wydłużoną stromiznę, wyjeżdża się prosto w słońce i nawet całkiem już wyrosłe zboże nie daje cienia, a jedynie szansę na podmuch wiatru. Tym razem wiatr gonił coś, co właśnie? Obłok unoszący się nisko nad zielonymi kłosami, wstający wprost z ziemi, sino szarawy, rozpełzający się jak dym, zwiastun ognia, który wysuszone pole zeżarł by w pięć minut, wypluwając przypalone jaszczurki, polne koniki i nieroztropnie gniazdujące na ziemi ptaki. Zatrzymałem się, raczej odruchowo niż z jakimś planem, bo i jaki plan mieć tu można, w szczerym polu, jeszcze szczerym. Dobrze, że jednak nie spuściłem się z łańcucha i wsadziłem w kieszeń telefon komórkowy, alarmowy. Szare  obłoczki zawirowały jednak, zmieniły kierunek i dopadły mnie, zanim sięgnąłem po aparat. To nie był dym, to coś znad zboża pachniało zupełnie inaczej niż trwoga na pożogę.

Zapachniało dzieciństwem, domem, odświętnie, przecież wszystkie śmiertelne pułapki pachną dawnym szczęściem, obiecując powrót. Pachniało chlebem, spieczoną dopiero co skórką, jak wtedy, gdy w przedświąteczny poranek stawało się w długaśnej kolejce, która nie mieściła się w maleńkim sklepiku piekarni na Nowogrodzkiej, więc ci, co sterczeli na zewnątrz, czekali znalezienia się po tamtej stronie drzwi jak zbawienia.

To było niczym odmawianie litanii, to odliczanie, ile osób przed tobą, zgadywanie, po ile bochenków będą kupować i czy tym razem wystarczy. Chleb wwożono wprost z piekarni w drewnianych wózkach, wypełnionych wypiekami tak gorącymi, że trzeba było nie lada zręczności, by wrzucając je na półki nie poparzyć sobie dłoni. Najgorzej, gdy było się już w środku, prawie przy ladzie, a tu ktoś kupował ostatnie bochenki, trzeba więc było poczekać kolejny kwadrans albo i dwa. Mdlący, brązowo rumiany zapach chleba wypełniał sklepik, bez litości wykręcając złaknione trzewia, mącąc zmysły, zawrotami głowy podważając prawo ciążenia. W końcu jednak, w nagrodę, można było odłamać gorącą, skrzącą się okruchami piętkę i schrupać ją na mrozie.

Tak było kiedyś, teraz staliśmy na szczycie podjazdu przy poszarzałej figurce, pamiątce po epidemii, wystawionej przez tych, co przed kilkudziesięciu laty przeżyli swoich umarłych, by wkrótce grzebać kolejnych, zabitych przez wojnę. Wiatr uspokoił się na chwilę. Po niebie leniwie błękitnym snuł się zamorski anioł stróż – wielki samolot zwiadowczy, dyszący w złocenia i farbkowe błękity czterema rozmazującymi się bruzdami. Kto go tam zresztą wie, czy to stróż, czy może przybywający nie w porę zwiastun nieszczęścia?

Odleciał, a wrócił wiatr anarchista, cichy jak duch i jak duch tchnący kędy i kiedy chce. Wiatr pocieszyciel, którego każde tchnienie może zamienić się w przyjazne, pachnące przeszłością westchnienie, ale może również – na przykład jeśli zasnąć nieopatrznie – okazać się wytchnieniem, czyli ostatnim tchnieniem, używając słów po Norwidowsku, co zawsze grozi wpadnięciem w patos albo niemodne serio. Las, czekający nas na dole, był jak usprawiedliwienie.

Ruszyliśmy ku niemu rozgrzanym zjazdem. Popielaty asfalt, zgodnie z prawami poetyki, a nie fizyki, unosił się nad szosą galaretowatą mgiełką i lewitował rozedrgany. Wiatr studził twarz i ręce, wpadał za kołnierz, osuszając plecy. Nogi mogły odpocząć, aż po granicę drzew. Wtoczyliśmy się w cień. Las nie pachniał drzewem ani zielenią. Pachniał kamienną wilgocią, jak studnia albo krypta.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury