Blogi Muzeum Literatury
Wypominki
Data dodania: 5 listopada 2013

W tym roku aż trzy cmentarne dni, bo do dwóch odświętnych i zadusznych dodany jeszcze ten z narodową żałobą. Trzy dni, trzy fragmenty większej całości:

LICYTACJE

Na wiejskim cmentarzu modlący się ksiądz przypomina imiona zmarłych. Jeszcze nie jest ich tu tak wielu, dlatego wydaje się, że wyczyta wszystkie nazwiska. Ale to wypominki, słowo datkiem się staje, zaś nieopłaceni pozostaną niewypowiedziani. Odpoczywać więc będą w milczeniu i spokoju.

Jak co roku czytanie mijanych tablic nagrobnych. Z coraz większą uwagą: urodzony, zmarł, żył lat… Mniej więcej. Mniej żyło mniej, niż my żyjemy, więcej żyło dłużej, więc to wciąż pocieszająca lektura. Aż do oniemienia przy kolejnym grobie, w którym pochowano zmarłych przed ćwierćwieczem małżonków. Na białej kartce przyklejonej przezroczystą taśmą do płyty z lastrika, wersalikami, żeby rzucało się w oczy: GROBOWIEC SPRZEDAM, i numer telefonu dla chcących pohandlować.

Komunikat jak memento rozpoczętego stulecia. Dwudziesty wiek był żelazny, ten zdaje się plastikowy, jak karta płatnicza.

KOMU BIJE DZWON

To ważny gest, bo Dzwon Zygmunt bije tylko podczas świąt kościelnych i w najważniejszych dla Polaków chwilach. Decyzją krakowskiego kardynała żegnał też Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera po upadku PRL. To pewnie małostkowość, ale nie mogę zapomnieć, jak w latach dziewięćdziesiątych dla „prawdziwych Polaków”, których ulubionymi narzędziami pozostały młot i stos, był Mazowiecki ze swoją niechęcią do krucjat i odwetu postacią tak niepojętą, że mogli go sobie wytłumaczyć tylko jako Żyda.

Do sierot po komunizmie mówił wtedy Mazowiecki językiem prawdziwie obcym, o powinnościach i przyzwoitości, o wartościach, które przezwano potem pogardliwie „etosem”. Więc woleli milkliwego szamana z czarną teczką (nie zapominajmy: Mazowiecki przegrał nie tylko z Wałęsą, ale i ze Stanem Tymińskim!); do dziś wybierają cudotwórców mniemanych, co szczerzą białe zęby w wilczych uśmiechach i krawat mają ślicznie zapięty.

Przed pogrzebem wszystkie telewizje przypominały gest Mazowieckiego, prawie tak sławny jak gest Kozakiewicza: dwa palce w górze, rozczapierzone w znak victorii. To było ostatnie zwycięstwo słabych, wkrótce miały nadejść czasy tych, co z cynizmu uczynili cnotę, a liczbę mnogą w myśleniu o dobru publicznym zamienili na liczbę bardzo pojedynczą. Pamięć ma własny porządek: od gestu zwycięstwa lepiej zapamiętałem omdlenie Mazowieckiego podczas wygłaszania expose, bo choć wtedy nie było jeszcze grzechem okazywanie słabości, to dziś, w czasach pijanych od pijaru, tamto zasłabnięcie wydaje się symboliczne. Znak odchodzącej w przeszłość staromodnej inteligencji, która ustępowała pola cwanym pragmatykom. W niedzielę wawelski Zygmunt  nie tylko pierwszemu premierowi III RP wybijał podzwonne.

Jak pisał Jonasz Kofta, poeta i bard anachronicznej, wymierającej klasy: więc nie pytaj komu bije dzwon, bije on tobie.

SPÓŹNIONE ODEJŚCIE LATA

Jeszcze niby ciepło, ale to już listopad, po znów przedwczesnych przymrozkach ołysiały drzewa. Dawno niesłyszany deszcz szura o dach ganku jak odgadująca jesień mysz, wyleczona z lęku wysokości. Zielenią się sikorki, popiskują odnalazłszy orzechy w rozłupanych skorupkach, wiszące w plastikowej siatce od ostatnich mrozów zapomnianego przedwiośnia. Popołudnie też dziś przed czasem, słońce nie wyściubia się już ani na chwilę spoza grubaśnych chmur. Dmucha chłodem i zmierzchem, świat pozazdrościł czarnemu psu przy moich stopach i drzemie.

Za lasem czai się jak co roku zima, świerki przyprawiając o drżenie.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury