Blogi Muzeum Literatury
Ani wariat, ani zakonnica
Data dodania: 16 września 2013

Bardziej niż samotności, bali się chyba sentymentalizmu i ckliwości. Chyba, bo wszystko, co dotyczy ich związku, jest hipotezą, wysnutą ze szwów i prześwitów w  starannie utkanej literackiej opowieści o kilku wspólnych latach odchodzącego już pisarza, uznanego na koniec wielkim, i młodej doktorantki, kobiety wyzwolonej i Sartrem oczytanej, startującej w życie, którą ktoś (przeznaczenie? los? przypadek? Gombrowicz?) uczynił w ciągu kilku lat, więc niemal jednocześnie, kochanką, żoną, wdową, opiekująca się schorowanym i zgorzkniałym Wielkim Pisarzem, a potem jego Spuścizną. Z rozumiejącym się samo przez się nakazem autoironii i zakazem zanudzania, wiadomo – tych, którzy pozwalają sobie mówić o mnie nudno i rozsądnie, karzę okrutnie: umieram im w ustach i oni mają w swoim otworze gębowym pełno mego trupa.

ON

Trafiła, jeśli wierzyć zapiskom z „Kronosu”, na zły moment jego życia. W sierpniu 1964 zanotował: duszę się w Paryżu, uciekam. Flirt z Ritą, czasem jakiś hołd (…)Boże, Boże mój, nigdy tak strasznie, tak bez żadnej nadziei! A jednak na kolejnych kartach „intymnego dziennika” notuje chwile radości, zadowolenia, swojego i – co podkreśla z kogucią dumą – Rity, radości bardzo intymnych i istotnych. Pożycie z Ritą. Obawy o serce. Pogody.  Rita – zadowolenie, przyznaje mi się. To listopad 64. Miesiąc później zapisuje dumną buchalterię: Odkąd z Ritą jestem, więcej niż 15 razy, 4 orgazmy – ale od 2 tygodni +/- nic. Później miejsce chłopackiej dumy zajmują wzmianki o humorach, niezadowoleniu i nerwach Rity. Wszystko to zapisuje dla siebie, ale i dla nas, wiedząc, że kiedyś przeczytamy. Po to mu – także – Rita.

„Kronos”, tę intymną relację z życia odkłada jednak na później, dużo później, a gdy są razem, wobec świata przybiera pozy, często niezbyt dla partnerki miłe, bo negujące partnerstwo. W styczniu 1966 donosi swojej berlińskiej gospodyni, pani Kurpiers: Mam teraz ładne mieszkanie, mały samochód (taki jak Volkswagen, tyle że francuski) i młoda panią, bardzo sympatyczną. Gra, stylizuje się, by zostać dobrze zrozumianym przez praktyczną Frau? Może, ale nawet w tym prostym oznajmieniu tętni walka o dominację, o posiadanie na swoich warunkach, o władzę, bardzo widoczna w zapiskach „Kronosu”. Codzienne, banalne sprzeczki, zapasy o drobiazgi – kolor ścian, półkę na książki, dietę i katar, spokój święty i nieświęty. Ja, które inne ja może tolerować jedynie wtedy, gdy uległe, podporządkowane, milczące kiedy trzeba, pozbawione roszczeń i oczekiwań. W odpowiedzi dąsy, awantury, obrażanie się, ciche godziny i dni. Przynajmniej on tak to widział: Paczowscy wyjechali, zaraz kłótnia z Ritą: „żyję jak mniszka”, depresja, nuda…

ONA

Gdy mówię, że Gombrowicz, przynajmniej Gombrowicz według „Kronosu”, był strasznym egoistą, to choć nie wypowiadam tego jak zarzutu (o nie, rozumiem go coraz lepiej – to starzenie się, bunt ciała, lęk przed bólem i uzależnieniem od innych, poczucie, że już nie ma czasu) pani Rita protestuje, zanim zdążam się wytłumaczyć. Egotykiem, nie egoistą, mówi i pyta: który z prawdziwych, wielkich pisarzy miał normalne życie, stabilne, poukładane? Ona była – może nie przede wszystkim, ale jednak – elementem takiej układanki, zabiegów Gombrowicza o literackie trwanie po śmierci, stwarzanie się dla potomności, życia po życiu nie w formie pośmiertnej maski, lecz nie dającej się zmarmurzyć  gry ze światem i pamięcią historycznoliteracką. W ich ślubie choćby nie było niczego romantycznego, związek dwojga przeciwników ślubów, roztrąbiony na Europę i Amerykę, wzmocniony zapisami testamentu. Więc ślub jako zabieg przedłużający literackie życie, gdy to biologiczne brutalnie sygnalizowało, że się wyczerpuje. Był czuły, troskliwy i tak dobry, jak nikt go o to nie podejrzewał, opowiada pani Rita. Staram się jej wierzyć, ale uparcie wraca obraz Gombrowicza wampirycznego, bo i młodość, i energia, i nawet te dąsy, pląsy i milczenia musiały go odmładzać, pobudzać, ratować przed ostatecznym utonięciem w depresji i lęku. Tak po prostu, choćby nie wiem ile razy powtórzył Dominikowi de Roux swoje intelektualne alibi: dla mężczyzny kobieta jest takim chłopcem dozwolonym.

Pani Gombrowicz dziś jest wciąż dyskretniejsza od męża, nauczyła się sztuki przemilczeń i odpowiedzi, które są tylko uprzejmym zbywaniem pytań. Jakby wstąpiła do zakonu klauzurowego: z nakazem milczenia za granicą intymności, z życiem dla jednego celu i jednej osoby. Swój mnisi wdowi urząd sprawuje na szczęście z autoironią, która broni przed przesadą – nadmiernym patosem, niekontrolowanym sentymentalizmem. W pewnym sensie bronił jej też  „Kronos”, przez dziesięciolecia trzymany w pudle pod łóżkiem.

ONI

Nie była jednak ofiarą, choćby dlatego, że buntowała się. W lipcu 1965, kiedy wróciwszy z Włoch, weszliśmy do mieszkania i nasze głosy rozbrzmiewały w ciemnym, wysokim przedpokoju, poczułam nagle, że wchodzę do klasztoru. „Czuję się jak zakonnica” – powiedziałam. Zraniłam go… Daty się nie zgadzają, Gombrowicz o mnisich wyrzutach wspomina w zapisku z września 1968 roku. Zgadzają się jednak, co ważniejsze, słowa i ich temperatura. Możliwe, że bunt narastał i wcale się nie ustateczniał, lecz powtarzał. Ale…

Zraniłam go. Nigdy jednak nie myślałam, żeby go rzucić. Życie z nim było trudne – czasem nie do zniesienia – ale to był mój los. Los? Więc wierzy w przeznaczenie, w los, w sens? Oczywiście, odpowiada, przez przypadek spotkała Gombrowicza – to spotkanie nadało jej życiu sens. Powtarza: Witold nie był egoistą, naprawdę dawał. – Jego twórczość to taka kula energetyczna, która napędzała moje życie i nadal napędza – mówi pani Rita, a ja myślę sobie, choć nie mówię tego głośno w obawie przed banalnością komplementu, że ładunek energii był naprawdę ogromny i że nie każdy by go wytrzymał tak, jak Ona. A co z nagrodą, którą obiecuje klasztorne życie? Nagroda jest dla wierzących, odpowiada pani Rita, ale dwie godziny później poważnieje przed tłumnym audytorium i dodaje, że to dzięki tamtemu spotkaniu, w zimnych poklasztornych murach Rouyamount, jej życie było tak ważne i ciekawe.

Spełnione? Może odpowiedź na to pytanie przyniesie książka, którą pani Gombrowicz zamierza teraz napisać. Opowie w niej o czterdziestu pięciu latach życia z Witoldem po jego śmierci, o tym dziwnym związku, który jeszcze się nie skończył. I już się nie skończy.

Nie spodziewałbym się raczej drugiego „Kronosu”. Po uknutym wspólnie przez Gombrowiczów skandalu, który odgrzebuje właśnie autora „Kosmosu” spod nadgniłych laurów klasyka, ta przedziwna para wraca do swojego spektaklu. On znów myli tropy, tym razem skrywając się za kartami „Kronosu”, buchalterią wrzodów,  duszności, bólu i nieznośnej, codziennej małostkowości, przez które przeziera straszliwy lęk. Ona gra swoją rolę wdowy-strażniczki, z opowieścią o dobrym i ciepłym Witoldzie, w którą niełatwo uwierzyć, a która jest przecież tylko makijażem, skrywającym wyznanie miłości, coraz większej z latami, i tęsknotę, nie do zaspokojenia. Mamy gdzieś w archiwach muzeum takie wyznanie, wypowiedziane do kamery, które może kiedyś, gdy pozbędziemy się strachu przed sentymentalizmem, upublicznimy.

Gdy więc pytam, czy wzorem Anny Dostojewskiej, która swój dziennik zatytułowała „Mój biedny Fiedia”,  wspomnienia o mężu opatrzy tytułem „Mój biedny Witia”, Rita Gombrowicz odpowiada ze śmiechem, że oczywiście nie – zatytułuje je „Mój wielki mąż Witold”.

JESZCZE NIE EPILOG

Kończąc spotkanie we Wsoli, zapytałem panią Gombrowicz nie o podsumowanie, lecz o plany. Z nadzieją, może trochę zabobonnie? Zresztą co tu podsumowywać? Byli razem, choć osobni. W przebłyskach radości bawili się sobą i życiem, bez nudy. Zmęczeni, wpadali w histerię albo depresję, dręczyli się i zmagali, aż po milczenie i chłód. Byli razem, czasami wbrew sobie, ku swojemu utrapieniu, ku samotności. I tak już jakoś zostało, tak już zostali. W sumie – życie.

Tak ich widzę: w całej tej swojej niezwykłości bywali jednak także zwykłymi kochankami, z bagażem przywar i małości, ze skrywanymi i tłumionymi, ale powracającymi objawami sentymentalizmu. Jest takie zdjęcie Gombrowicza, ostatnie, zrobione w Vence: światło zalewa taras i stolik, przy którym siedzi pisarz. W czapce, szaliku, opatulony mimo południowego słońca, jakby gotowy do drogi, czujący już skradający się chłód. Zmrużonymi oczami patrzy nie w obiektyw, ale przed siebie.

Pewnie to niedopuszczalnie sentymentalne, ale wyobrażam sobie czasem, jak przed tym ostatnim może wyjściem z domu Rita poprawia mu szalik i dopina guziki ciepłej marynarki.

Koniec i bomba…


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury