Blogi Muzeum Literatury
Żydy marcowe
Data dodania: 20 marca 2013

Gdy podczas gry w domino dobieram kamień, mówiąc, że idę „do Żyda”, to mimowolnie staję się antysemitą? Gdy znana aktorka używa publicznie potocznego powiedzenia, że ktoś tam „pożydził” na promocję, daje dowód wyssanej z mlekiem matki niechęci do Żydów? Nie poddając się ciotkom postępu, chcącym wytrzebić język w imię abstrakcyjnej poprawności politycznej, stajemy się bezwiednie zakładnikami mowy, która popycha nas do przemocy albo przynajmniej ją usprawiedliwia?

Od lat marcowy rytuał rocznicowy układa się w czarno-biały serial, złożony z samych powtórek: partyjny gnom zapluwający się na za wysokiej mównicy, studenci pałowani przez ubranych w jodełkowe jesionki osiłków z przodującej klasy, gaz wyciskający łzy i wyciskające łzy pożegnania na dworcu Warszawa Gdańska. Opatrzone obrazy, nużące jak czarnobiała zima za oknem, zamiast przebudzenia podsuwają banał, wygodny niczym poduszka wsunięta pod głowę zmęczoną obowiązkową lekturą.

Zdarza się jednak literacki przekaz, który drzemać nie pozwala. Zaskakuje niepoprawną oryginalnością i , jak to dobra literatura, nie wymyśla inaczej myślącym, lecz zmusza do myślenia, dydaktykę pozostawiając literackim ciotkom postępu. Nadrabiając ostatnio zaległości w lekturach wśród przednówkowej bidy natrafiłem na taką właśnie książkę.

Intrygująca, bo prowokacyjnie odpychająca jest już sama jej okładka: schematyczny rysunek jak z kiepskiego komiksu albo antysemickiej broszury i tytuł, kojarzący się w sposób oczywisty. Ryzykownie oczywisty i prosty, podobnie jak wiele fragmentów „Nocy żywych Żydów” Igora Ostachowicza. Sam pomysł na fabułę oparty jest na koncepcie ryzykownym w swej dosłowności: skoro Warszawę odbudowano na wielkim wojennym cmentarzysku, to co by się stało, gdyby obudzili się na przykład pomordowani w getcie, których szczątki leżą gdzieś w ziemi, wyparte z pamięci, zabetonowane infrastrukturą? Co by się stało, gdyby pamięć o nich obudziły wzywające do obrachunków trąby sądu ostatecznego? Pisanego z małej litery, bo traktowanego w tej powieści bez wielkiej powagi. Sądu na miarę wyobrażeń i możliwości czytacza literatury popularnej.

Ironiczna niechęć do martyrologicznego serio wypełnia całą powieść Ostachowicza, balansując na krawędzi dobrego smaku. Stereotypami z narodowego decorum i popkultury żongluje autor z iście wisielczym poczuciem humoru. Mamy więc wajdowskie kanały, w których ukrywają się niedobitki zamordowanych Żydów. Wszyscy „normalni” zabici poszli już w zaświaty, pod ziemią pałętają się jak w horrorze „same świry”, trupy, którym się pomieszało, co jest ludzkie, a co nie. Opętani nienawiścią i po śmierci, nie idą do nieba, bo boją się, że będą musieli wybaczyć, ale ożywieni zapominają nagle o przeszłości i włóczą się po galerii handlowej „Arkadia”, a nawet próbują robić interesy. Zgodnie ze stereotypem Żyda-geszefciarza.

Do kompletu mamy w powieści Niemców, którymi można straszyć dzieci – to butni „łowcy głów” wyjęci z filmów połowy XX wieku , sadyści tak pedantyczni, że nawet wybudowane przez nich domy, ratusze i świątynie zdaniem narratora przypominają rzeźnie. Zaciągają się oczywiście na służbę u szatana, który wcielił się w szczurowatego narodowca, nie mogącego odżałować, że właśnie wysechł mu flamaster i nie nabazgrze w tramwaju „Żydzi do gazu”. Ironia dopada też w powieści ideologię feministyczną, mitologie sukcesu, kulturę białych kołnierzyków i nowych strasznych mieszczan, a na dodatek kult proletariackiego fachowca. Wiecznie żywego.

Ostachowicz ma w nosie polityczną poprawność, nakazującą, co wypada mówić, a co nie. Obdarzony dobrym słuchem literackim, zapisuje cały ten mętlik, ów bigos, który w głowie współczesnego Polaka warzy się z musztry szkolnego nauczania, pacierza rodzinnych rozmów i wspominków, towarzyskich bełkotów przy butelce, odświeżanych reklam i seriali, z doprawionych polityką historyczną rekonstrukcji narodowych katastrof straszniejszych niż horrory, piracko ściągane z sieci. Mętlik, który wylewa się z telewizorów językiem serwisów informacyjnych i opowieści celebrytów. Groteskowi w świecie Ostachowicza są wszyscy, bez wyjątku, a od ofiar żałośniejsi są ich obrońcy.

Bohater powieści, tworząc groteskową neo-Żegotę, nie staje się kamieniem rzuconym na szaniec. To ktoś bliższy nam, krewniak Piszczyka i Miauczyńskiego. Pomaganie żydowskim zombie daje mu „masochistyczną przyjemność czynienia dobra”. Masochistyczną, bo poprzedzoną złamaniem „świętej doktryny niewpierdalania się” i wejściem w rolę romantycznego „bohatera z gołą dupą”: (…) „odbiorę bęcki i tyle w tym sensu , typowe romantyczne zachowanie, powinienem sobie biec do pustego domu lepiej (…), napić się zielonej herbaty. Jednego małego martwego Żydka nikt się nie doliczy – myślę trzeźwo”. Trzeźwo myślący Polak, nawet chwilowo heroiczny, nie ma złudzeń, pracowały na to pokolenia, wysiłek zapisując w języku: „Jak zwykle Żydzi wykiwali durnego Polaczka – mruczę pod nosem, wspominając mądrości ojca”…

„Noc żywych Żydów” nie oszczędza nikogo, więc ta nieznośnie przekorna wizja współczesnego polsko-żydowskiego zapętlenia prowokuje i oburza. Szczególnie gdy przypomina, jak łatwo poddajemy się językowym stwardnieniom, rozsianym w potoczności, w sytuacjach niewinnych i banalnych. „Żydowski łeb” to w potocznym języku nie epitet, a raczej kolokwialny wyraz uznania pomieszanego ze szlacheckim lekceważeniem, który nie musi przecież wyrażać rasowej nienawiści, dziedziczonej z mlekiem matki i z ojcowskimi mądrościami. A stwierdzenie, że ktoś „ma do gadania tyle, co Żyd za okupacji” to jeszcze nie nawoływanie do holocaustu. Ale bez złudzeń: język nie jest niewinny.

Przed miesiącem na turnieju kiboli ŁKS-u atrakcją było rzucanie gwiazdami ninja do kukły ubranej we wraże barwy klubowe. Dwa złote za „3 rzuty w Żyda”, taniocha. I przecież wcale nie chodziło o Żydów, a przynajmniej nie głównie o nich, lecz o kiboli Widzewa nazywanego „Żydzewem”. Tak do rymu. Gdzie więc granica?

W ironiczną prowokację „Nocy żywych Żydów” wpisane jest przerażenie. Pisujący marketingowe teksty i przemówienia dla polityków Igor Ostachowicz dobrze wie, jak łatwo ożywić demony ukryte w języku, uśpione potoczną gadaniną. Tę wiedzę ma też powieściowy szatan-faszysta: to jest moja droga do władzy, muszę zdemaskować te żydowskie trupy, pokazać je żywym(…). Uprzedzić, wyolbrzymić, przestraszyć, obronić, panować. Język nie jest niewinny, ale naprawdę winny jest ten, kto się nim posługuje. Kilka słów wypowiedzianych w odpowiednim momencie, tyle potrzeba, by czarnobiałe klisze znów zabarwiły się na brunatno i czerwono. W marcu, w lipcu, w każdym innym miesiącu.

Igor Ostachowicz, Noc żywych Żydów, WAB 2012


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury