Blogi Muzeum Literatury
Pan nas opuszcza?
Data dodania: 18 stycznia 2013

A w Ostrowcu Pana Boga musiała wyprowadzić policja. Interweniowała, bo pewien mężczyzna stał się ponoć agresywny po tym, jak urzędnicy stanu cywilnego odmówili mu zmiany imienia, na „Pan Bóg” właśnie. Doniesienia prasowe milczą o stanie umysłu owego pięćdziesięciolatka, nie wiadomo więc, czy był głosicielem politycznej poprawności zmieszanej z ludowym antyklerykalizmem, czy też pomylił półwiecze z wiecznością. Możliwe też, że to kolejna ofiara mody na prowokacje.

1.

Prowokuję, więc jestem. Im dziwaczniejsza prowokacja, tym lepiej, mało oryginalne nie mają szans przebicia się do szerszej publiczności. Tak funkcjonuje dziś kultura – homo videns dowiaduje się niemal wyłącznie o tych twórcach-prowokatorach, którymi zajęły się już służby porządkowe lub wymiar sprawiedliwości. Wymiar artystyczny prowokacji jest drugorzędny, by przywołać klasyczny już przykład ukrzyżowanego penisa. Rzecz nie jest jednak tak prosta, jak się prześmiewcom wydaje, bo takie manifestacje nie muszą być li tylko marketingiem. I na odwrót: dziś nawet filozoficzne czy artystyczne przesłanie może okazać się jedynie sprytną reklamową narracją.

Lubelska prokuratura zajęła się niedawno szwedzkim malarzem, który ogłosił, że namalował obraz posługując się rozpuszczonymi w wodzie prochami pomordowanych na Majdanku. Twierdzi on jednak, że wcale prowokować nie chciał, ba, tłumaczy się niemal jak mistyk: „ukazały mi się postacie, jakby popiół zawierał energię, wspomnienia lub dusze ludzi, ludzi torturowanych, dręczonych i mordowanych przez innych ludzi w jednej z najbardziej bezwzględnych wojen XX wieku”.

Czy jednak to spirytystyczne szaleństwo (lub cynizm) szwedzkiego artysty jest tak znowu odległe od izraelskich wyborów Miss Ocalonych z Holokaustu, który w czerwcu ubiegłego roku wygrała blisko osiemdziesięcioletnia Hava Hershkovitz, pokonując trzysta konkurentek, z których najstarsza skończyła dziewięćdziesiąt siedem lat? Albo od nowej mody wśród izraelskich nastolatków, którzy tatuują sobie numery obozowe swoich dziadków? Może dziś pamięć, by przetrwać w informacyjnym szumie, wymaga aż tak drastycznych wizualizacji? A może zatarły się ostatnie granice w świecie odrzucającym tabu?

2.

Artystyczne szaleństwa często wynikają z uzurpacji – starej tęsknoty sztuki, by przekroczyć umowność, sztuczność właśnie, przekraść się przez granice dzieła i rzeczywistości, przemycając w akcie artystycznym ideologiczną kontrabandę. Wiek XX potwierdził to nazbyt dobitnie. Kilkadziesiąt lat później historia zdaje się powtarzać, na razie rzeczywiście jako farsa.

„Zadajemy artystom pytanie: w jaki sposób ingerujesz sztuką w rzeczywistość? Jaki skutek chcesz osiągnąć? Czy jako artysta jesteś silnym graczem, czy słabym? Jesteś blisko wydarzeń czy na peryferiach rzeczywistości?” – uzasadniał w „GW” swoją koncepcję ubiegłorocznego Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie jego kurator, Artur Żmijewski. I dalej: „Byłem w obozie Occupy Amsterdam, który rozłożył się przy głównej ulicy Amsterdamu Damrak. Postawili tam swój namiot także artyści, m.in. studenci Akademii Rietvelda [ASP] w Amsterdamie. Nie robią tam sztuki, bo nie wiedzą, jak miałaby wyglądać. Rozmawialiśmy np. o tym, czy wkładem artystów nie mogłoby być opróżnianie toalet typu toi-toi, jakie obsługują obozowisko. No i oni powiedzieli, że czemu nie.”

Zabawne? Mezalians sztuki z dwudziestowiecznymi ideologiami, choć też zaczynał się prowokacyjnymi awangardowymi manifestacjami, finał miał mniej zabawny. Artystom, którzy nie wiedzieli, jak sztuka rewolucyjna ma wyglądać, najpierw pryncypialnie podpowiadali polityczni komisarze, potem prokurator stawał się krytykiem, zaś usłużny krytyk prokuratorem. W końcu słuszność artystycznej koncepcji rozstrzygały kapturowe sądy i obozowa reedukacja.

3.

Historia oczywiście nikogo i niczego nie uczy, podobnie jak grzech popełniony nie chroni przed kolejną pokusą. Ale nawet w epoce prowokacji urządzanych w „toj-tojach” nie zaszkodzi obejrzeć się za siebie: w wiek żelazny, gdy miliony obracały się w proch, z którego dzisiejsi prowokatorzy czerpią popularność. Więc jako pointa niech posłuży opowieść o śmierci Warłama Szałamowa, artysty, który też był nowatorem, choć inaczej – wynalazł formę opisu doświadczeń granicznych, których literatura opowiadać przed nim nie potrafiła. Herling-Grudziński tę właśnie śmierć uznał za emblemat tamtego czasu.

Szałamow umarł w psychuszce. Do szpitala psychiatrycznego wtrącono go za uznanie, które jego opowiadania łagrowe zdobyły na Zachodzie. Kara wkrótce znalazła „wytłumaczenie”, bo schorowanemu pisarzowi, który szmat życia spędził w łagrach, kolejne uwięzienie rzeczywiście zmąciło umysł. Ogarnięty przerażeniem i obsesją, w obozowym odruchu gromadził i starał się ukryć w szpitalnym pokoju prześcieradła, poszewki, miskę na jedzenie. W końcu – jak opowiada Grudziński – „na sali psychuszki znalazł się obok pewnego człowieka, który okazał się byłym moskiewskim prokuratorem, cierpiącym na starczą demencję, który zjadał własne ekstrementy. Na szczęście, Szałamow tracił już przytomność i wkrótce zmarł.”

Umierając mógł łudzić się, że cywilizacja, w której ideologie pożerają sztukę i jej twórców, by w końcu wydalić wszystko w sklerotycznym epilogu, nie przeżyje tamtego wieku i tamtego ustroju. Co do tego, że Bóg nas opuścił, raczej nie miał złudzeń.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2013 Muzeum Literatury