Blogi Muzeum Literatury
Kartka z uzdrowiska
Data dodania: 28 marca 2011

[fot. ze zbiorów Muzeum Literatury: uzdrowisko w Chorwacji, fragment fotografii]

Koniec marca to jeszcze nie sezon, więc tłoku tu nie ma. Ale nie brakuje tych, którzy zawczasu chcą posmakować zaświatów: smrodliwych siarkowych kąpieli czy panicznego strachu w przypominającej ciemny grobowiec kriokomorze, lodowatej niczym czyśćcowe przedsionki. Kiedyś zjeżdżało się tu do wód, dziś przyjeżdża się do sanatoriów. Z których najlepszą renomę ma wciąż plebejski „Włókniarz”.

Literackiego kontekstu sanatoryjnego urlopu właściwie przypominać nie trzeba. Mann, Schulz, z najmłodszych Paziński. Egzystencja, esencja, filozoficzne spory i rozhowory, cienie przeszłości wyłażące z niepamięci i wymyślana przyszłość, której już raczej nie będzie. Jest też drugi nurt opowiadania o sanatoriach: lżejszy, satyryczny, ludyczny. Groteskowe fajfy, podczas których zmartwychwstają nad grobem stojący; trwające dziesiątkami lat romanse, w zasadzie platoniczne, odżywające raz do roku w Świeradowie Zdroju lub innych Międzyzdrojach; wreszcie obrazek z lat ostatnich: spacerowicze, których najwyraźniej dotknęła miażdżyca tak wielka, że zapomnieli założyć narty i w żółwim tempie okrążają park zdrojowy wymachując „nordyckimi” kijkami.

(Ci ostatni wywołują w mojej pamięci jeszcze jedno skojarzenie: pokazywaną przed laty na festiwalu Gombrowicza „Iwonę” w wykonaniu teatru z Nowosybirska. Wszystkie postaci w tym spektaklu (chyba z wyjątkiem Iwony) ubrane były w coś pomiędzy skafandrem kosmonauty a strojem narciarskim, w rękach zaś dzierżyły mocno utrudniające grę kijki do nart. Spektakl był kompletnie nieudany, zaś aktorzy – mimo starań scenografa – wyglądali mniej groteskowo niż miłośnicy nordic walking.)

Z sanatoryjnego przebywania śmiać się można oczywiście tylko wtedy, gdy jest się w uzdrowisku osobą towarzyszącą. Ale pamiętam sprzed kilku lat pierwszy spacer po nałęczowskim parku, do którego z sanatoryjnego szpitala kardiologicznego jest dosłownie pięć kroków. W bocznej alejce, przed pozbawionym już liści krzakiem stał człowiek z wyciągniętą przed siebie, otwartą dłonią. Stał bez ruchu, z determinacją szaleńca, wpatrzony w punkt pomiędzy gałęziami. Wyglądał jak ktoś chory na autyzm lub nieuleczalną melancholię. I nagle ów punkt barwnie zatrzepotał, zaświergotał, podfrunął i usiadł na cierpliwej dłoni, niespiesznie coś z niej wydziobując. Jak później się przekonałem, najlepiej gdy tym czymś były drobno pokruszone orzechy. Większe kawałki oddawało się wiewiórkom, kokieteryjnie zabiegającym drogę. Zwierzęca, radosna ufność leczyła pewnie nie gorzej niż bicze wodne czy umywanie reumatycznych rąk w wanienkach z solankami. Zdarzało się jednak, że i te zupełnie oswojone istoty wpadały w panikę, gdy parkowe alejki przecinała skrótem karetka na sygnale, spiesząca pewnie do kogoś, kto właśnie zaczynał odchodzić.

Do Buska na szczęście jeżdżę tylko jako towarzysz spacerów, oddając się terenoterapii i nie musząc pędzić z zabiegu na zabieg. Jedną z tras spacerowych lubię szczególnie. Prowadzi ona od Łazienek Marconiego, główną aleją parku, a potem – za parkową bramą i niezbyt ruchliwą jezdnią -prosto i szeroko, aż na buski rynek. Prosto, szeroko i ostro pod górę. W nagle gorące dni, które na przełomie marca i kwietnia bywają dokuczliwe dla kiedyś przytkanych arterii, ta droga pod górę wymaga wysiłku, do którego zasiedziały w zimie organizm nie jest przygotowany. I kiedy pod byle pretekstem przystaję obok jednego ze starych drzew wyznaczających trakt, przypomina mi się początek eseju Jana Kotta:

„Na dwa dni przed tym zaproszony byłem na obiad do przyjaciół w alei Róż. Mieszkałem na Nabielaka tuż przy rogu Gagarina (…). Tego przedpołudnia nie miałem nic do roboty, nie musiałem się śpieszyć, postanowiłem przejść koło Oranżerii i potem w górę do Belwederu. Szedłem blisko godzinę, serce podchodziło mi do gardła i co najmniej trzy razy musiałem przysiąść na ławkach. Wszyscy wiemy, kurczy się świat, kiedy wychodzimy z dzieciństwa. (…)Świat skurczony i oswojony, kiedy się wyszło z dzieciństwa, rozciąga się, kiedy zaczyna się starość. Ale nie w poziomie, tylko w wysokościach. To, co było równe, staje się nierówne, płaskie nagle piętrzy się pod górę. Domy, które nie mają windy, nagle mają piętra. Przedtem nie miały. (…) Wiedziałem oczywiście zawsze, że Łazienki są Dolne i Górne. Ale dopiero wtedy, w czasie tego ostatniego spaceru przed zawałem, zauważyłem ze zdumieniem, że Łazienki Dolne są w dole, a Łazienki Górne na górze.” (Przyczynek do biografii)

W Nałęczowie Kott odpoczywał w Sanatorium Kolejowym, po sąsiedzku ze szpitalem sanatoryjnym, w którym byłem wiele lat później. Być może, choć akurat o tym nie wspomina, również jemu sikorki jadły z cierpliwie nieruchomej ręki. I z sanatorium, i ze szpitala do parku jest przecież pięć, może dziesięć kroków. Wystarczy przejść koło smutnego Bolesława Prusa, przyspawanego na zawsze do żeliwnej ławeczki.
Pięć, może dziesięć kroków. Z góry w dół, łagodnie.

Tomasz Tyczyński

[fot. ze zbiorów Muzeum Literatury: uzdrowisko w Chorwacji, fragment fotografii]


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2011 Muzeum Literatury