Blogi Muzeum Literatury
Gombrowicz ledwo żywy
Data dodania: 12 listopada 2012

Ogłuszyło mnie, zatkało od nadmiaru Gombrowicza w ostatnim tygodniu października. O Gombrowiczu, Gombrowiczem, przeciw i za, i wkoło Gombrowicza, szumnie, trochę z sensem, trochę durnie, festiwalowo. Gombro z przyprawianą gębą, a nawet dupą, gołą, bynajmniej nie nagą. Zagadany, zachichotany, zgrany aż po kabaretowy kicz, ale jednak wciąż żywy. Jeszcze i ledwo, ale żywy.

Dla nas najważniejsze były oczywiście rozmowy we Wsoli. Z klasą i wdziękiem grająca rolę wdowy-strażniczki Rita Gombrowicz, w sytuacjach mniej oficjalnych ujawniająca swój ironiczny dystans do literackiego obrządku. Ale nie do Gombrowicza, w którym – mam wrażenie- zakochana coraz bardziej. I Miguel Grinberg, argentyński przyjaciel-uczeń Gombrowicza, o którym pani Rita mówi z szacunkiem, że nie żył tylko życiem Gombrowicza, ale potrafił zbudować własną biografię. Senior Miguel młodzieńczy mimo siedemdziesięciu wiosen na karku, ironiczny i przewrotny, może dlatego nie obawiający się sentymentalizmu, gdy opowiada, że jego życie zatacza właśnie tu, we Wsoli, koło, bo przed półwieczem poznał Gombrowicza, a teraz przyjechał tu, skąd Gombrowicz w świat wyruszył. A przecież, choć niezależny i osobny, przez całe te pięć dziesiątek intensywnego życia realizujący to, o czym przez ledwie kilkanaście miesięcy w Buenos Aires z Gombrowiczem rozmawiał. I na koniec podziękowanie-komplement, który we Wsoli pamiętać będziemy długo: że się cieszy, iż w muzeum Gombrowicza, nie zastał tego, czego się spodziewał – czyli cmentarzyska. Że Gombrowicz żyje.

Choć nie wiem, jak on, biedny, żyje po tym wszystkim, co wyprawia z nim współczesny teatr. Przejęty przykazaniem: o mnie nie wolno mówić w sposób zwykły, miętosi Gombrowicza, gwałci przez oczy i uszy, obraca na wszystkie strony i na nice, rozszarpuje na strzępy znaczeń i rozmienia na przysłowia, a nawet kabaretowe szmoncesy. I robi mu krzywdę największą: ujednoznacznia to, co w Gombrowiczowskich tekstach wieloznaczne, udosłownia, upraszcza, dopowiada tam, gdzie warto zamilknąć. Pewnie po to, by już prawie klasyka uatrakcyjnić, rozruszać, ożywić, do percepcji pożeraczy kabaretonów i elektronicznych gazet przystosować. Zapominając jednak, że tym, co Gombrowiczowską pupę odróżnia od gołej dupy na scenie, jest literackość.

Walenie widza intelektualną golizną na odlew wcale Gombrowicza nie rozjaśnia, nie tłumaczy. Przeciwnie, staje się tak podany Gombrowicz równie niezrozumiały, co werdykt jury radomskiego festiwalu. Niezrozumiały dla mnie oczywiście, bo może brakuje mi kompetencji, albo i cierpliwości, do odbioru takiej teatralnej różnorodności, tego kolorowego i krzykliwego drobiazgu, co dwie sceny radomskiego teatru obsiadł na tydzień. Z dwoma wyjątkami, o których poniżej.

Główną nagrodę X Festiwalu Gombrowiczowskiego dostały „Dzienniki” wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego, który konkurs zdominował, bo wyreżyserował również „Wspomnienia polskie” w radomskim teatrze. Oba spektakle zresztą –przynajmniej z wierzchu- różni jedynie poziom aktorstwa, stylistyka zmagań Grabowskiego z Gombrowiczem tak naprawdę nie zmienia się od lat, choć po premierze w YMCE zarzucano mu, że zanadto poszedł w kabaret, głębię „Dziennika” poświęcając dla uatrakcyjnienia spektaklu. Nic bardziej mylnego, choć żeby się o tym przekonać, trzeba było może publiczności niewarszawskiej, bardziej odświętnej, spragnionej i wielkich nazwisk, i dobrej teatralnej rozrywki. I podatnej na Gombrowiczowskie gry.

Nie wiem, który z panów G bardziej to sprawił, ale chwilami Gombrowiczowski tekst stawał się w tym przedstawieniu partyturą, a wygarniturowana i wysukienczona publika posłusznym instrumentem. Suto za spektakl zapłaciwszy, czujna i chętna , śmiechem zareagowała już na początku, gdy Piotr Adamczyk-Gombrowicz rzucił tekstem z „Dziennika”: jestem do Chopina podobny. A potem śmiechu było co niemiara, rżała publicznośc rozkosznie, jak koń, na którego wskoczył pianista z genialnego „Dziennikowego” opisu koncertu symfonicznego jako hippicznego wyścigu snobów; rżała więc publika coraz głośniej, aktorom odpowiadając i znawstwo swoje, i bywałość okazując, śmiała się i klaskała, boki wytrząsając z kamizelek i pudry z dekoltów. I ani zauważyła, że na komendę się śmieje, i klaszcze na komendę obu autorów. I że tak się zaśmiewając, w perfidną Gombrowiczowską pułapkę wpada i z siebie samej boki swoje zrywa. Zaiste, mistrz Gombrowicz i mistrz Grabowski, a nawet i Adamczyk mistrz, gdy w durnych reklamach się nie pałęta.

Pokazał Grabowski i jego aktorzy, że żywie jeszcze Gombrowicz szyderca, mistrz groteski i gier międzyludzkich. Ale do odkrycia (ponownego) mamy innego Gombrowicza jeszcze, tego bardziej serio, tragicznego, wątpiącego, samotnego, obitego i obolałego, którego zwątpienie i niezrozumienie silniej dusiły niż ostatnie stadium astmy. To Gombrowicz z „Polaków” Teatru Polskiego, spektaklu przez warszawską publikę krytyczną przyjętego –mam wrażenie- z pewnym zakłopotaniem, zażenowaniem nawet. No bo żeby ktoś tak serio, o Bogu, Człowieku i Ojczyźnie…

To piekielnie poważne przedstawienie ważne mi się wydało nie ze względu na ścierające się w nim koncepcje świata i człowieczeństwa, ścierające się teksty i postawy intelektualne prymasa Wyszyńskiego i pisarza Gombrowicza, lecz ze względu na samo starcie. Świetnie zagrane, pokazuje jedno: że myślenie indywidualisty, na własny rachunek, rzetelne, więc pełne zwątpienia, bólu i trwogi, zawsze wydawać się będzie publice słabością w starciu z wiarą, dogmatem, pewnością podpartą laską wyższego autorytetu, która może cudownie ożywiać skały, ale może być też narzędziem pogromu.

Na scenie świata ten, kto szuka, waha się i wie jedynie, ile nie wie, z reguły wypada bladziej niż człowiek obdarowany wiarą, któremu wiedza została dana, a życie zadane. Wydaje się słabszy, mniej przekonujący i atrakcyjny nie tylko w dysputach filozoficznych czy religijnych, ale także w kwestii trotylu na szczątkach skrzydła czy smoleńskiej brzozy.

Tłumy za nim nie pójdą. Jeśli już, to na niego.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2012 Muzeum Literatury