Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: Gombrowicz
Data dodania: 22 lutego 2019

Słowa zdradziecko łączą się za plecami

I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią

                                                                                                                Witold Gombrowicz „Ślub”

Znacie? To posłuchacie, bo warto, Dorota Landowska wielką aktorką jest, a biografia Stryjeńskiej też niesamowita, żeby nie używać większych słów. Już wkrótce, opowieść o miłości ponad stan, samotności i szaleństwie, w muzeum człowieka, który mówił o sobie: „zupełnie niezdolny byłem do miłości. Miłość została mi odebrana na zawsze”. Ironia we Wsoli czai się wszędzie, za każdym krzakiem wokół stawu.

Rzecz będzie więc o uczuciach, przetworzonych w sztukę, czyli zupełnym przeciwieństwie niedawnych walentynek, które są sztuką przemieniania emocji w pieniądze. Ów zabieg dokonuje się z miłości do biznesu, perwersyjnie, w dzień patrona chorych na epilepsję i inne objawiające się gwałtownie przypadłości.

Życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, mówi tytuł filmu Zanussiego, i miłość też nie jest tu bez winy.

***
Tak się złożyło, że 14 lutego spędziłem w tym roku w szpitalu, bezboleśnie, bo jako osoba towarzysząca wizycie tylko kontrolnej. Pozwoliłem sobie nawet na luksus pozostawienia mojej podopiecznej (bardzo by się obruszyła na to określenie) w kolejce przed gabinetem onkologa, by znaleźć bardziej przyjazne miejsce. Wiedziałem, że sobie poradzi i rzeczywiście, gdy zajrzałem po godzinie, ledwo wychynęła z wirów opowieści, jak zwykle znalazła słuchaczy i sama stała się słuchaczką.

Ludzie w kolejce do lekarza karmią się swoimi opowieściami, tak podobnymi do siebie, nawet zakończeniem, prawie szczęśliwym, przecież opowiadający wciąż je jeszcze opowiadają. Choroby, rodzina, żałosna młodość, której żal, stary, popsuty świat, wcale nie wyrywają sobie tych opowieści z serca i pamięci, z trudem i bólem, jak zwykło się uważać. Nie, mają je przygotowane, jak kanapki zabrane do szpitala na długie czekanie, zawsze to wychodzi taniej niż zawinięta w folię bułka z serem i jajkiem, kupiona w szpitalnym bufecie.

***
Uciekłem więc, by poszukać odrobiny samotności, prawie tu przecież nieosiągalnej nawet dla zdrowych. Najpierw na parter, korytarz wydawał się pustawy, prowadził na kardiochirurgię. Obok, wejście przy wejściu, kaplica Matki Bożej z Lourdes. Potrzeba cudu, niewątpliwa, pytanie tylko, które operacje na otwartym sercu są bardziej niebezpieczne.

Dokładnie na wprost kaplicy jej rewers, materialny, prawie zmysłowy, na stoiskach i wieszakach feeria barw i kształtów, raczej plus size, majtki, biustonosze, nocne koszule i koszulki, halki, szlafroki. Przegrzebki w drucianych koszach i na wychudzonych wieszakach, wszystkie w bieliźnianych beżach, szarościach, bielach, i różach oczywiście, w nadmiarze raczej usypiającym zmysły, chyba że ktoś lubi przesadę albo stare kino Ettore Scoli.

Szybko przeniosłem się wyżej, po schodach, na windę czeka się tu dłużej niż na diagnozę, zresztą jestem zdrowy. Pierwsze piętro, wygodne krzesełka na korytarzu, w lekkim przeciągu, udowadniającym, że jednak jest stąd jakieś inne wyjście, nie tylko na poziom minus jeden.

Na korytarzu w wielkich donicach palmy, rododendrony, paprocie, mech, ocieniający błyskawicznie staruszki, gdy zatrzymują się, nagle zamarłe, zagubione w tej dżungli, w labiryncie przypominającym jako żywo te z wnętrz piramid, wystawianych śmierci. I kogo tu pytać o drogę?

***
Ten korytarz prowadzi z oddziału ratunkowego na inne, pozwalające chorować mniej pospiesznie. Dużo dziennego światła, prawie cisza, tylko czasem wiozą jakiegoś pacjenta – nie wiedziałem, że choroby mogą mieć tyle kolorów, siny, czerwony, biały, zielony, żółty, fascynujące, takie kolorowe zakończenie, mimo wszystko.

Chorych na łóżkach z kółkami przewożą najczęściej rozszczebiotane praktykantki, chichoczące do iphonów, swoich i cudzych, albo salowe, nie takie już młode, więc doświadczone. Głośno opowiadają jakieś historie, niemiłosne, sądząc z fragmentów, bo wiesz, co on o niej wypisywał i rozsyłał, chyba chciał się rozwieść, może miał młodszą, albo dosyć. Między kolejnymi przejazdami szpitalnych konwojów następuje chwila ciszy, dłuższa na szczęście niż minuta. Trzeba zajrzeć w kolejkę, czy się wzruszyła.

***
Przed gabinetem bez zmian, opowiadają, wciąż, w najlepsze, choć przecież najgorsze. Tu historie też raczej niemiłosne, pamiętam jednak tamtą parę, potwierdzającą regułę. Ona w kolorowej chustce, która to już chemia, on przy niej, tak wyraźnie przy, zdecydowanie, nie odchodzi prawie ani na moment. Ale też opowiada, chętnie, jaka to ona dzielna i że on z nią, nie może odejść, zostawić, zawsze razem, cały czas, a czasem to ona nie ma siły zjeść, a nawet się uśmiechnąć.

Nie uśmiechała się i wtedy, gdy opowiadał, milczała, może nie miała sił, rzeczywiście. Ale mi, nie wiedzieć czemu, wydawało się, że ona jest zmęczona, potwornie zmęczona nie tylko chorobą, ale i jego dobrocią, i obecnością, i mówieniem tych wszystkich dobrych rzeczy, tymi wyznaniami.

Miłość wcale nie musi być dobra, myślałem o nich i nie tylko o nich, szczególnie ta wielka, zachłanna, zaborcza, która kończy się szaleństwem. Banał, ale gdy poświadczony, przeżyty, przestaje być banałem. Może nawet przemienić się w sztukę, monodram, jak ten o Stryjeńskiej, tylko nie każdy ma szczęście do autora, choć każdy jest samotny, jak we wsolskim śnie Gombrowicza.

Tamtą parę obserwowałem z jakąś zawziętą ciekawością, chorą, kołatały mi się strzępki opowieści, myśli niewymyślne, gdzieś pewnie zasłyszane, trywialne, ale natrętne. Że szczęście to nie jest uczucie dane wszystkim po równo, na szczęście, zawsze ktoś kocha bardziej, nawet jeśli kochają oboje. A czasem przecież jest jeszcze ktoś trzeci albo jest lęk przed nazywaniem, przed szczerością i doprawdy nie wiadomo, co lepsze, bo może rzeczywiście lepiej nie opowiadać o dobroci, nie wypowiadać tych wszystkich dobrych słów, nie kusić losu, nie prowokować szaleństwa, odrzucenia, końca szybszego niż początek.

O tym wszystkim myślałem i teraz, w tym małpim gaju, dziwnie zielonym w sterylności szpitala i choroby, wcielonej w ciche postaci poskręcane lub wyciągnięte, równie sztucznie, na szpitalnych łóżkach turkoczących po rozświetlonym korytarzu. Wjeżdżający w tę jasność przymykali powieki, jakby odmawiali już randki ze zbyt mocnym słońcem.

***
A następnego dnia równie jaskrawe światło z trudem przebijało się przez kawiarnianą szybę, odsłoniętą przez życzliwą kelnerkę, która zabrała mi sprzed oczu zwiewną firankę z czerwonymi serduszkami, usychającymi na niej od wczoraj. Siedziałem tam, póki słońce nie zaszło nad ulicą, tonąc w błękitniutkich, niemal białych obłoczkach, wyglądających jak poszarpane kawałki waty cukrowej. Czerwone promienie zabarwiały je majtkowym różem, ślicznym jak nie wiem co, i dobrze.

Ironia, która porzuciła mnie na moment, wróciła z tym właśnie obrazkiem. Tak, to jest to, co czasem ratuje przed beznadziejną śmiesznością i zdziecinniałym sentymentalizmem, ten landszaftowy kicz, rozmazany jak różowe pasmo na brzegu kieliszka, ściekające wolno na dno, którego już nie warto napełniać.

W końcu i tak wszystko stanie się literaturą. Rozmaże się w pamięci, jak ciemność, ledwie podświetlona żółtymi latarniami ulicznymi, zmęczona już zimą, próbującą wcisnąć się do dusznego wnętrza przez brudne kawiarniane okno.

Nie my mówimy słowa. To one mówią nas.

Data dodania: 30 stycznia 2019

No, wszystko może nie jest aż tak tragiczne. Są też chwile  dobrego nastroju.

(W. Gombrowicz do J. C. Gomeza, luty 1965)

Opowiem wam historię, nic spektakularnego, przeciwnie, ale to przecież opowieść dodaje przygodom znaczenia, odsłaniając je. Czy wiecie na przykład, co znaczy powtórzona Azjatka i to wcale nie we śnie, lecz na jawie? Ja nie wiem, a chciałbym.

1.

Przygoda, którą opowiem, łączy się z kolejną podróżą do Vence, w tym roku chyba trochę ich jeszcze będzie. W dzień przed wyjazdem żartowałem z E., że pewnie znów się postara i dostanę bilet obok sympatycznej Azjatki, jak w czasie poprzedniego lotu do Vence. Dla człowieka moich gabarytów nie jest obojętne, koło kogo siedzi w samolocie, szczególnie w klasie ekonomicznej, ale to nie był główny powód rozważań o latającym sąsiedztwie: E. jest tak niepoprawną perfekcjonistką, że nie potrafię sobie odmówić złośliwego jej prowokowania.

Z żartami jednak trzeba ostrożnie, bo oczywiście znów dostałem osobny bilet, nie do pary, lecieliśmy we trójkę. W samolocie okazało się, że także tym razem będę miał dużo przestrzeni dla siebie i dodatkowy powód do gapienia się przez okno, przy którym siedziała już Azjatka, o uśmiechu może i mniej sympatycznym niż tamta sprzed paru miesięcy, ale o jeszcze subtelniejszej urodzie. Parsknęliśmy śmiechem, a ja pomyślałem, że do trzech razy sztuka, bo to nie może być zwyczajny przypadek.

Że i w drodze powrotnej usiądę koło kogoś obcego, wiedziałem już w przeddzień wylotu, bo E. sprawdziła to oczywiście najwcześniej, jak mogła, w autobusie wiozącym nas na wybrzeże. Tym razem w agendzie pobytu w miejscu kończącym biografię Gombrowicza znalazło się również odwiedzenie jego okolic i morza, które lubił.

2.

Do Cagnes-sur-Mer pojechaliśmy w południe, po porannej poczcie (wnioski do budżetu, wnioski!), trochę zmęczeni zeszłodniowymi rozmowami o świętowaniu półwieczności Gombrowicza nie tylko od święta. Rozmowami długimi i niełatwymi, ale dobrymi, bo na pograniczu marzeń i możliwości.

Wczorajsze chmury zabrały się w przeszłość, słońce wzeszło co prawda późno, ale prawie letnie. Przejścia między nocą a dniem są tu długie, niespieszne, jak tutejsza kuchnia i sztuka życia, nie dla nas, przyzwyczajonych do wschodniej gwałtowności. Na szczęście w Cagnes przynajmniej niebo nie było tak beznadziejnie gładkie i błękitniutkie jak w Vence, rozmazało się na nim kilka obłoków, kiczowatych nieco w swych bladościach, ale dobre i to.

Blady, pastelowo różowy, jest tu nawet zmierzch, słońce, inaczej niż to nadbałtyckie, chowa się za widnokrąg zupełnie bezkrwawo. Plaża, choć kamienista, nie rani, wygłaskana przez fale, grzechoczące po kamieniach, burzące się całkiem głośno. Uwierzyłem w końcu, że i to Śródziemne bywa morzem, nawet jeśli kolor zachodzącego nad nim słońca może komuś przypominać róż na policzkach hrabiny Hańskiej, pozierającej na Balzaka w bieliźnie.

Wcześniej, przez kilka godzin, słońce świeciło wyraźnie, jakby kalendarz tylko przez przypadek pokazywał 24 stycznia. Grzało i opalało, w Radomiu było wtedy minus siedem, a w Krakowie sypał śnieg. Już to powinno było wystarczyć do szczęścia.

3.

Snuliśmy się po plaży i promenadzie, która – zaanektowana przez rowerzystów i biegaczy, wszędobylskich heroldów poprawnościowej witalności – na pewno nie pamiętała Gombrowicza, choćby dlatego, że była późniejsza niż jego śmierć. My pamiętaliśmy, z obowiązku, ale i dla przyjemności zatrudniania wyobraźni: zapięty pod szyję mimo upału, zmęczone blaskiem oczy schowane za grubymi ciemnymi szkłami, grymas ust, odętych jak zwykle, chwytających powietrze nerwowymi haustami. Podejrzewam, że i tak uśmiechał się tu częściej niż gdzie indziej w Europie, na przykład wtedy, gdy widział, jak na Ritę spoglądają inni mężczyźni.

Pamiętaliśmy, bo nasz wypad do Cagnes-sur-Mer nie był przecież turystyczną wycieczką, byliśmy w końcu w podróży służbowej, w przeszłość, z bagażem wyczytanych przez lata wspomnień i relacji o Gombrowiczu, a także jego zapisków, jak wiemy szczególnie mylących, bo lubił zmyślać i swoje życie.

Więc co na przykład tu, w takim Cagnes, mógł robić? Raczej nie schylał się jak my po dziwne, wzorzyste kamienie, pewnie nie wzbudzały w nim większej ciekawości. Jeśli nawet przyciągały uwagę, to nie tak wielką, by trafić miały do Dziennikowych zapisków, jak choćby żuki z argentyńskiej plaży. Tamta plaża leżała jednak w strefie oceanicznej namiętności i rozmachu, a nie nad morzem przez większość roku cichym i łagodnym jak jezioro.

Ale to jednak tu, w tym miejscu umiarkowanych już sił i możliwości, udało się Gombrowiczowi, choć przyznawał się do tego z przekąsem, zażyć nieco „normalnego” szczęścia. Normalnego, czyli takiego, które co prawda nie wywołuje artystycznych i intelektualnych erupcji, ale pozwala na chwilę zwyczajnej przyjemności, bezinteresownej, przynajmniej wtedy, gdy trwa.

Przez chwilę, której nie warto rozmieniać na słowa.

4.

Ten dzień nad morzem, choć zaczęty dość późno, dłużył się przyjemnie. Palmy w słońcu wyglądały tak samo sztucznie jak zwykle. Tym razem jednak nie zobaczyłem na nich ani jednej sroki, więc swojskości egzotycznemu pejzażowi dodawały jedynie wróblowate, kręcące się przy portowych knajpkach, wśród zieleni odżywającej zimą.

Stłoczone w porcie maszty trzymały się prosto i wyniośle, jakby znały swoją wartość, dosłownie. W marinie wielkie jachty, wyjęte z wody i okryte obszernymi, dopasowanymi do nich pokrowcami, wyglądały jak martwe wieloryby w białych worach, czekające na sekcję w morskim prosektorium.

Wokół ludzie, choć jeszcze nie tłum, starzy i tuż przed starością, odkładający ją na później, na święte nigdy, zabiegani na ścieżkach pieszych i rowerowych, pędem mijający tych wolniejszych albo leniwszych. Elektroniczne gadżety, obcisłe kostiumy, kolorowe i nowoczesne. Wszystko pod kontrolą, nawet zęby wyszczerzone z wysiłku.

Kręciliśmy się pośród nich niespiesznie, przysiadając co jakiś czas na ciepłych kamieniach albo przy stolikach, trzymających dystans. Ta odmowa pośpiechu zbliżała nas do tamtego Gombrowicza, tak śmiem sobie wyobrażać, nie, nie nas, mnie zbliżała – mów o sobie, w swoim imieniu, napomina narrator Dziennika. Czy to nie u Gombrowicza właśnie podejrzałem ten ironiczny dystans, którego stałem się wyznawcą. Dystans podszyty tyleż poczuciem obcości, co i skrywaną zazdrością kogoś, kto raczej już nie pobiegnie i komu wcale nie spieszy się do mety, bo nie wierzy w nagrodę?

Jestem jego wyznawcą od dawna, ale czy byłem także tego dnia, gdy wydawało mi się, że młodnieję na tym słońcu i w huczącym lazurze? Pewnie każda radość niewypracowana, lecz dana nagle i nie wiedzieć czemu, każda chwila niczym niezasłużonego po-prostu-szczęścia są przebłyskami młodości, powrotem do niej, przynajmniej na chwilę, którą chciałoby się zatrzymać.

Tak, to był naprawdę dobry dzień i dosyć już o tym. Reszta jest przemilczeniem, hałaśliwym jak mewy, nieduże tu, śnieżnobiałe i wysmukłe, widziałem tylko jedną olbrzymkę. Gibkie i krzykliwe, walczyły o kawałki bułki, pysznego lokalnego specjału, zapomniałem, jak się nazywa.  Mewy łapały je w locie, tuż nad moją głową, zderzając się, zaciekłe, nienasycone. Było ich coraz więcej, prawie jak u Hitchcocka.

5.

Ciekawe, czy Gombrowicz lubił karmić mewy? Wyobrażam sobie, jak rzuca im okruchy, z tym swoim grymasem: nie, to nie ja, to niepoważne, żadnych sentymentów. One otaczają go, coraz bliżej, coraz liczniejsze, kołują nad jego głową, w końcu musi wytrzeć chusteczką klapę marynarki, bo w locie mewy nie tylko jedzą, nic przyjemnego, przekonałem się sam. Może więc jednak miał rację, że lepiej i od natury trzymać się na dystans?

Gdy mewy, te rzeczywiste, odleciały, wróciła cisza, morze zagłuszało szum aut. Cisza, ładne słowo, delikatne, jeszcze ładniejsze: tiszina, i tak znów biorą nas tu za Rosjan, serdeczni kelnerzy w sympatycznej kafejce. Spasiba, mówi jeden z nich, uśmiechnięty, bardzo się stara. Nie jesteśmy Rosjanami, tłumaczy E., trochę poirytowana, że znowu. Oui, bien sur, Pologne, Pologne, powtarza  śniady Francuz, kiwając głową, jakby o Polsce i o nas rzeczywiście coś wiedział.

Tej niewiedzy Gombrowicz im, Francuzom i innym Europejczykom, nie mógł chyba nigdy wybaczyć, wbrew temu, co mówił. To jednak, jestem przekonany, nie przeszkadzało mu bywać szczęśliwym w ich towarzystwie. Dobrze, że i my tu przyjechaliśmy, choć dobre myśli i słowa już pod koniec dnia zacznie przedrzeźniać Gombrowiczowska szczepionka na sentymentalizm, ironia.

Gombrowicz to przecież ironista codzienny. Jak wspomina Rita Gombrowicz, gdy wszystko szło dobrze i bywał szczęśliwy, powtarzał: jak mówiła matka Napoleona, żeby to tylko trwało. Wyraźnie wolał tę żartobliwą i trochę przesądną formułę od faustowskiego zaklęcia – przecież nie do wszystkiego można się tak po prostu przyznać, na pewno nie do uczuć albo sentymentów. Wyznawał, że brak szczerości to jedyna szczerość mu dostępna, więc jak miałby wzdychać po prostu: trwaj chwilo, jesteś piękna.

6.

W samolocie powrotnym siedziałem w końcu sam, z głową przy oknie, przeniosłem się na wolne miejsca. Trzeciej Azjatki nie było, widać wcześniejsze oznaczały tylko tyle, że miałem więcej miejsca do dyspozycji. Teraz, samemu, było mi dobrze.

Lecieliśmy nad alpejskimi dolinkami, białymi jak chmury zsuwające się z gór i ocieniające wioski, zapocone od przedwczesnego słońca. Buro białe szczyty poprzerastane ciemniejszymi liniami dróg przypominały kamienie, które zbieraliśmy wczoraj nad morzem.

Po godzinie widok w dole zaczęły przesłaniać gęściejsze chmury, w końcu zasnąłem, na kwadrans. Obudził mnie komunikat, kapitan ogłaszał, że lecimy nad Katowicami, osiemset kilometrów na godzinę, jedenaście tysięcy metrów nad poziomem morza.

Popatrzyłem w dół, ale tam nie było już niczego, tylko skłębiona biel, spieniona jakby zderzyły się dwie wielkie fale, nie dając spocząć kamieniom. Ta sama biel przesłaniała słońce.

7.

Pomyślałem, że to właśnie pożądanie słońca, radości i młodości było  istotą bezkrwawego wampiryzmu, uprawianego przez dojrzałego Gombrowicza w Argentynie. Potem, już po powrocie do Europy, pisał, że jednak młodość go zdradziła. Zapadał na starość, ale jeszcze się nie poddawał, dlatego po Berlinie i Paryżu wybrał mademoiselle Labrosse i Lazurowe Wybrzeże, ich urodę i rozsłonecznioną bliskość.

Cieszył się, że w końcu może wybierać, że jest prawie spełniony, ale ta radość podszyta była melancholią, smutkiem po utracie, która dopiero miała nastąpić. To poważna choroba, więc trudno mi uwierzyć, że naprawdę potrafił zadowalać się nieoczekiwanymi, małymi  radościami.

8.

Był przede wszystkim pisarzem, więc czy mógł cieszyć się chwilą, która trwa dopóty, dopóki nie spróbuje się ją zapisać?

Data dodania: 15 stycznia 2019

 

To taki rok, pięćdziesiąty już po śmierci Gombrowicza, że pewnie będziemy o niej i o nim, poprzez nią, mówić na wiele sposobów. Słowami służącymi tu za tytuł zakończył Gombrowicz list do Jeana Dubuffeta z 14 lipca 1968 roku. Niespełna rok później napisał do francuskiego malarza po raz ostatni, choć wcale nie pożegnalnie, nie, zupełnie zwyczajnie, praktycznie nawet, rzec by można.

1.

To była dziwna korespondencja i przyjaźń, właściwie też głównie korespondencyjna – a korespondowali ze sobą nie tyle poglądami, co postawą wobec sztuki, kultury i zasad dyskusji. Spór, zainicjowany przez redaktorów czasopisma „L’Arc”, opisany już po wielekroć, mądrze i jeszcze mądrzej, dotyczył „autentyzmu” malarstwa i innych rodzajów sztuki, mówiąc najprościej. Polemiści, których łączył swoisty antykulturalizm, niechęć do sztuczności nadętych artystycznych hierarchii, publicznych zachwytów i różnych rodzajów snobistycznego znawstwa, dyskutowali ostro, chwilami brutalnie, błyskotliwie, ze świadomością, że ich argumenty pozna również kulturalna publiczność.

Dla przypomnienia, ciągle w uproszczeniu, w korespondencyjnym sporze Gombrowicz dowodził, że malarstwo (w odróżnieniu od literatury) jest potrzebą sztuczną, wykształconą przez kulturę, nieautentyczną, wtórną, jak papieros, jak nałóg palenia. Dubuffet twierdził natomiast – nadal upraszczam – że taka „nienaturalna” sztuczność właściwa jest wszystkim dziedzinom sztuki, także słowu literackiemu, że ich odbiór jest wyuczony, a nie wynika z jakiejś pierwotnej czy transcendentnej potrzeby. Dubuffet argumentację ilustrował obrazem karczocha: obierany z liści nie ukazuje nam żadnego jądra, lecz głąb, który tworzą również liście, tyle że ściśnięte i już stwardniałe.

Rzecz interesująca dla wielbicieli erystyki, przyznam jednak, że mnie  najbardziej wciągnęły didaskalia tej korespondencji. Gombrowicz jest w tej polemice bardziej zacietrzewiony, gorętszy, Dubuffet uprawia raczej intelektualne ćwiczenia, poranną „gimnastykę reedukacyjną” umysłu. Jest bardziej formalny, mniej autentyczny. Nie tracę z oczu faktu, że myśl nie jest niczym innym (…) niż manipulowaniem pewnym słownikiem – w całości danym przez kulturę – pisze malarz i po takim wstępie formułuje nihilistyczny (jak sam go nazywa) i mocno teoretyczny postulat osiągnięcia tabula rasa w odbiorze wszelkiej sztuki.

Gombrowicz unika takich sofistycznych skrajności, woli trzymać się życia, jest po stronie Schopenhauera, nie jego „przebrzmiałego” systemu filozoficznego, ale jego stosunku do świata: Ale jakiż zmysł rzeczywistości, jaka wizja świata, oparta na wrażliwości i bólu, przejmująca i pouczająca! Tymczasem Hegel [za którym podążył Zachód, podobnie jak za Nietzschem] nazbyt często okazuje się mistrzem abstrakcyjnych formułek, a Nietzsche nadużywa deklamacji i fortissimo.

 

2.

Kogo pasjonują takie, nienowe zresztą, filozoficzne spory, niech sięgnie po cienką książeczkę z ich intelektualna ustawką. Ale warto ją przeczytać także dlatego, że spierają się dwaj wybitni styliści, którym nie brakuje swady i ostrości.

Pozwalałem sobie na ten agresywny ton, lecz tylko dlatego, że mieścił się on, by tak powiedzieć, w ramach naszej gry – zastrzega się Gombrowicz w liście podsumowującym dyskusję. Oczywiście, że po tej polemice nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i kumplami, a wydawcy Pańskiej książki mogą poinformować o tym czytelnika, jeśli mają go za takiego durnia, że nie potrafi sam zrozumieć – odpowiada Dubuffet. I dodaje: argumenty to tylko czcze pozory. Wypływają z tego bądź innego wybranego przez kogoś nurtu i nie rozjaśniają spraw – bo te nie tkwią w substancji żadnego z nurtów, lecz w kształcie wiru rodzącego się z ich zderzenia. Odwagi!

Odwagi? Dlaczego: odwagi? Dlaczego tak mentorsko, choć są kumplami, przyjaciółmi? Są, ale to jednak Gombrowiczowi zależy, by świat czytający się o tym dowiedział. Że on i sławny, wielki Dubuffet. Że jego, Gombrowicza, tamten uznany uznaje za partnera, godnego przeciwnika, przyjaciela. Gombrowiczowska nieustanna niepewność, kompleks, żarliwa potrzeba akceptacji jest w tej korespondencji widoczna także w warstwie głębszej niż polemiczne łamańce. Otóż dla mnie ten burżuazyjny czy arystokratyczny luksus, ten komfort, te rafinady to achillesowa pięta Paryża i Francji. Tutaj rewolucje są luksusowe. Wasz sposób widzenia, odczuwania i pojmowania świata jest zbyt dobrze odżywiony – atakuje Gombrowicz wprost z piekła resentymentu.

 
3.

Diabeł, także diabeł historii, kryje się w metaforyce tego literackiego sporu. Dubuffet posługuje się obrazem drzewa, którego słoje są coraz bardziej ściśnięte, im drzewo starsze. Mniejsza, co z tej metafory filozoficznie wywodzi, ważniejsze, że odsyła ona do długiego trwania, przyrastania tradycji i pamięci. Drugi, już tu przywoływany, obraz obieranego karczocha intuicje Gombrowicza o „zbyt dobrym odżywieniu” kultury zachodniej potwierdza wprost.

Autor „Operetki” tym metaforom przeciwstawia swoją: papierosa, pisanego wersalikami, ewokujacego nałóg, namiętność, trudną do opanowania, niszczącą, akt palenia krótkotrwały i żarliwy, powracający nieuchronnie, aż po ostatni chorobliwy wdech. To Wschód, ale nie ten mityczny, do podróży duchowych, lecz ten bliższy, dosłowny, gwałtowny, konwulsyjnie bolesny. I bliższy brutalności życia. Gdyby ktoś pytał, to ja jestem po stronie Gombrowicza, choć nie palę od wielu lat. Kogóż jednak stać na Gombrowiczowską konsekwencję: …prawdy artysty mogą być ważniejsze od filozoficznych formuł, gdyż rodzą się z afirmacji życia, z woli wyposażenia dzieła w możliwie największą żywotność. Taka afirmacja wymaga niezwykłej dzielności.

Życie w tej korespondencji zajmuje mniej miejsca niż kulturalna erystyka, ale nie jest mniej ważne. Gombrowicz z Dubuffetem polemizowali na papierze, ale poznali się też i rozmawiali osobiście. Nie tylko o sztuce, malarz w jednym z listów zapowiada na przykład: w  czerwcu zamierzam wybrać się do Vence, żeby zademonstrować Panu moje techniki terapeutyczne względem lumbago, od którego jestem specjalistą i w którego leczeniu jestem o wiele zręczniejszy niż w roztrząsaniach. Gombrowiczowi jednak dolegają już wtedy choroby znacznie poważniejsze niż uprzykrzające życie lumbago. Jest po zawale, który wraz z astmą wymusza przeprowadzkę pisarza i jego towarzyszki do mieszkania z windą, tak się składa, że w pobliże cmentarza. Jak żartował Gombrowicz, w pobliże jego ostatniego adresu.

To właśnie takie fragmenty korespondencji dotyczące spraw praktycznych, „życiowych”, czynią ją przejmującą. Dubuffet podziwia codzienną dzielność Gombrowicza: W jaki sposób potrafi Pan zachowywać umysł tak bohatersko żywy, choć nękają Pana te duszności? Nie sądzę, by głupi klimat Vence dobrze Panu służył, by zresztą w ogóle działał inaczej niż zgubnie. To idiotyczne „Lazurowe Wybrzeże” jest nadzwyczaj trujące. Żeby przetrwać na nim bez szwanku, trzeba Pańskiego rzadko spotykanego męstwa. Takie słowa, pisane na rok przed śmiercią Gombrowicza, musiały głaskać jego może i hipochondryczne, nawet megalomańskie, ale przecież usprawiedliwione poczucie niezrozumienia, nękające zresztą zwykle psychikę wszystkich poważnie chorych.

Ostatni list Gombrowicza do Dubuffeta, datowany na 28 czerwca 1969 roku, nie jest listem pożegnalnym, nie ma w nim wysokich tonów, pisarz może się nawet wydawać znużony własną słabością. U mnie – osłabienie, choroba, bóle itd. Jestem do niczego – odnotowuje. Jego męstwo jest praktyczne, pyta o pozwolenie na umieszczenie kolejnego fragmentu listu Dubuffeta w planowanej przez „L’Herne” publikacji ich korespondencji, zajmuje się wysłaniem mu swojej książki, itp., itd.

Dalej była śmierć, więc ten list to w pewnym sensie także ostatnie, jedno z ostatnich, słowo Gombrowicza.

 
4.

Do „słów ostatnich” znanych ludzi przywiązuje się dużą wagę, często naddając im znaczenia. Odczytywane metaforycznie, pomagają tworzyć legendę. Nawet z Norwidowego przykryjcie mnie lepiej, naturalnego pragnienia ciepła wypowiedzianego w niedogrzanym przytułku, uczyniono zdanie znaczące, przesłanie z późnym wnukiem w tle. Dobrze więc, zaryzykujmy, dajmy się skusić metaforze, ona też jest afirmacją życia.

Schorowany Gombrowicz, ze słabnącym krążeniem, także marzł, nawet w upał. Przejmujący obraz, o którym pisałem już nieraz, bo wraca maniakalnie: Gombrowicz w kapocie, na łóżku, w rozsłonecznionym pokoju, patrzący gdzieś w to światło zza kadru, ręce rozplecione przed chwilą, na prawej więcej słońca. Kolejny atak bólu – już od lat najważniejszego życiowego zagadnienia? Chwila odpoczynku, chwilowa słabość, zamyślenie bez konieczności zapisywania?

Uważam, że jest Pan bardzo szczęśliwy, skoro może Pan jąć się swego zadania z całą potrzebną energią – pisze w ostatnim liście do Dubuffeta, może nawet trochę z zazdrością. On całej energii już nie ma, jej resztki zużywa na zabiegi o odpowiedni kształt ostatnich publikacji, w ostatnich listach jest uważny, drobiazgowy, nawet apodyktyczny. Jakby pilnował, by okryć się po swojemu.

Chciał okryć się, po swojemu, nie tylko dlatego, że dookoła coraz zimniej, że martwiejące słońce grzeje coraz słabiej, ale przede wszystkim po to, byśmy my  odkrywali go później według jego autorskiego zamysłu?

myśl nie jest niczym innym, nie może być niczym innym niż manipulowaniem pewnym słownikiem.

To samo dotyczy pamięci.

 

 

 

 

Data dodania: 23 grudnia 2018

1.

W tym roku przedświąteczny czas poprzecinany śmiercią, grasującą niedaleko, w okolicy, więc trudno snuć jeszcze jedną wigilijną opowieść. Literacka tradycja podpowiada, że opowieść ta musi być optymistyczna: zapowiedź, oczekiwanie na przyjście, które odmieni wszystko, krusząc lodowate serca i sumienia, a potem hosanna, zmieniająca zwykłych zjadaczy chleba w anioły. Zwykłych przecież nigdy nie brakuje, za to aniołów zawsze niedostatek.

Opowieść wigilijna powinna być więc słodka, choć lukrowana nie przesadnie, jak dobrze zrobiony makowiec. Pachnieć musi choinką i wypastowanymi podłogami, błyszczeć jak posypana brokatem bombka albo nieoskrobane z łusek dzwonko karpia. I kończyć się dobrze jak list do świętego Mikołaja.

Im jednak człowiek starszy, tym słabiej reaguje na świat: smak i sumienie rozpuszczają się w refluksach, węch ulega wiecznemu katarowi i zanika, jaskrawość świata oślepia w końcu tak mocno, że zmienia się w jaskrę, łuski opadają z oczu jak brokat i obnażają świat wcale nieświąteczny, szary i pluchowaty niczym ostatnie wigilie.

Na dodatek zwyrodnienia nie pozwalają podnosić głowy ku niebu, więc spuszczone oczy gapią się w ziemię, szukając dziury w niegdyś całym.

I w końcu rzeczywistość dopieka tak bardzo, że przestaje się wierzyć wigilijnym opowieściom, zapowiadającym przemianę świata na lepsze, wiarę w cuda zastępuje wiara w magiczne działanie reklamowanych w telewizji suplementów, niezbędnych do dobrej przemiany materii.

2.

Przecież i biblijna opowieść o cudownych narodzinach podszyta jest myślą o śmierci. Te narodziny to tylko początek, zaledwie obietnica, widowiskowa zapowiedź zakończenia: odkupienia, które odbędzie się (i odbywa) przez zdradę, cierpienie i śmierć, zadaną gwałtem, który ma wprowadzić na ziemi ład nie z tej ziemi. Trudne do uwierzenia i do spełnienia, rozum wodzące na pokuszenie spekulacji i na podszepty megalomanii.

Wigilijna opowieść może być więc radosna o tyle, o ile zapomnimy o jej zakończeniu, w którym krzyżują się odkupicielskie pomysły ludzkości. Zaczyna się szopką, siankiem, pastuszkami i bydlątkami, ale kończy krwią, żółcią, pragnieniem gaszonym octem, ropą wyciekającą z przebitego boku – jak więc może być radosna, przynajmniej w ludzkim wymiarze. A innego wymiaru dostępują nieliczni, jest przecież kwestią epifanii albo szaleństwa.

3.

Pomieszanie wiary i szaleństwa to w polskim paradygmacie kulturowym romantyzm i jego przekleństwo, poetycki mesjanizm, wiara, że stylizowana na Chrystusową ofiara jednostki daje przewodnictwo i władzę nad pospolitym tłumem, że wola wybranych, wiedzących lepiej, może nieświadomą swoich możliwości tłuszczę poprowadzić do przebóstwienia.

Taki odziedziczyliśmy testament, by przywołać Słowackiego:

Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami;

Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny:

Dziś was rzucam i dalej idę w cień — z duchami,

A jak gdyby tu szczęście było, idę smętny.

Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica

Ani dla mojej lutni, ani dla imienia:

Imię moje tak przeszło, jako błyskawica,

I będzie, jak dźwięk pusty, trwać przez pokolenia.

(…)

Niech przyjaciele moi siędą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb — oraz własną biedę:

Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,

Jeśli Bóg mnie uwolni od męki, nie przyjdę…

 

Dalej następują słynne kawałki o niesieniu narodowi oświaty kagańca i kamieniach rzucanych na szaniec, aż w końcu czytamy patetyczną i megalomańską pochwałę poezji stosowanej w Chrystusowym geście:

 

Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi

Iść?… taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?

Być sternikiem duchami napełnionej łodzi

I tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata?

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,

Co mi żywemu na nic, tylko czoło zdobi;

Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,

Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi.

 

4.

Dziś wiemy aż za dobrze, choć opowieści o tym raczej nie lubimy słuchać, czym zakończyły się szaleńcze próby przeanielania innych w imię „wyższych racji”. W dwudziestym stuleciu przerabiano ludzi rzeczywiście – na zwierzęta robocze, na popiół, mydło, rękawiczki albo abażury.

Zuzanna Ginczanka, przed wojną dobrze zapowiadająca się liryczka, modna teraz, bo wciąż uwielbiamy tragicznych i martwych poetów, po dwakroć wydawana hitlerowcom i w końcu zamordowana przez nich za bycie Żydówką, po pierwszym donosie i udanej jeszcze ucieczce odpowiedziała wieszczowi wspaniałą ironią kogoś, kto doświadczył żelaznego wieku:

(…)

Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,

Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,

Donosicielko chyża, matko folksdojczera.

Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.

(…)

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:

Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —

Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku

Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota

W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.

O, jak będzie się palić w ręku im robota,

Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,

Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn

Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;

To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym

I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi. 

 

Czy to aby nie jedyne przeanielenie dostępne nam w doświadczeniu historycznym?

 

5.

 

Nigdzie naokoło nie było łaski. Ani za grosz – napisał Gombrowicz we fragmencie Dziennika, opowiadającym tragiczną historię cierpiącego ojca, którą zresztą sobie na użytek literacki wymyślił.

 

W takiej sytuacji są ci, którzy nie wierzą albo nie dowierzają religijnej opowieści o równie radosnych narodzeniu i  śmierci, które dawać mają życie wieczne. Wierzącym łatwiej o tyle, że są mniej samotni, mogą sądzić, iż stanowią część boskiej ekonomii zbawienia.

 

Napisano o niej teologiczne tomy, pełne przypuszczeń, twierdzeń i metafor – od zawsze ludzka potrzeba uwięzienia tajemnicy w słowie kończyła się logoreą. Ale wobec boskiej ekonomii człowiek jest bezradny i bezbronny, może wierzyć albo nie, lecz oba rozwiązania niosą lęk i niepewność. Bóg jest w lepszej sytuacji, nawet jeżeli w Betlejem urodził się jako człowiek. I jest w tym „pewna dawka hipokryzji”, by użyć zgrabnego określenia z  eseju Giorgio Agambena „Piłat i Jezus”.

 

Ta mała książeczka z wielkimi pytaniami nie jest jednak „zgrabna”, uwiera, bo objaśniając, wywołuje jeszcze ciemniejsze pytania.

Piłat, jak każdy człowiek poddany ekonomii zbawienia, pozbawiony jest – twierdzi Agamben – pewnego przywileju danego Chrystusowi wcielonemu w człowieka: w swym starciu z Wiecznym ma tylko naturę ludzką. Jest człowiekiem, i tyle. Nie ma, w przeciwieństwie do Chrystusa, dwóch natur, dzięki którym może powiedzieć jednocześnie „niech mnie ominie ten kielich” i „nie jak ja chcę, ale jak Ty”, lecz tylko jedną, z pomocą której szuka, na swój sposób, sprawiedliwości i prawdy.

Strategie tych poszukiwań są różne, człowiek postawiony wobec tak ostatecznych wyzwań może również odmówić wyboru, powtórzyć Piłatowy gest umywania rąk. Ten gest, arcyludzki, nie przypadkiem tak łatwo zadomowił się w języku. Agamben zwraca uwagę, że prokurator Judei w końcu wydał Jezusa na ukrzyżowanie zgodnie z wolą żydowskiej starszyzny, ale niezgodnie z rzymską procedurą prawną nie zakończył procesu wyrokiem, uchylił się od osądzenia króla żydowskiego.

Nie wydał wyroku, nie orzekł, więc nie zakończył swojego rozdziału opowieści.

7.

Czy taki gest ma jakiekolwiek znaczenie? Czy unik zmęczonego światem człowieka ma wpływ na ekonomię zbawienia, nawet jeśli nie wierzymy i traktujemy ją tylko jako spekulację, mająca jakoś uporządkować beznadziejny świat? Czy wigilijna opowieść o nadziei narodzenia i przemiany może zakończyć się dobrze? Czy – mówiąc po ludzku – zaznamy w końcu świętego spokoju?

Odpowiedź, którą da się wyczytać z eseju Agambena, nie jest optymistyczna. Ekonomia zbawienia ma swoją logikę: Chrystus chciał być osądzony i skazany, godził się na ziemskie wyroki, by dać nam szansę na sąd ostateczny, sąd po którym miało już nie być żadnego sądu, więc miał być więc także ucieczką z ludzkiej historii.

Historia jest częścią ekonomii zbawienia, ale jest jej częścią jako rzeczywistość z krwi i kości, a nie teatr marionetek – pisze Agamben. Piłat to nie tylko wykonawca boskiego planu, executor Novi Testamenti, to historyczny aktor ze wszystkimi swymi niemożliwymi do wyeliminowania sprzecznościami.

Jak pokazuje właśnie historia, bywamy nieobliczalni, dlatego niełatwo wpisujemy się w cudzą ekonomię, w cudze scenariusze. Ale wszystko ma swoją cenę: unik Piłata, owa odmowa wydania wyroku utrudniła, a może nawet uniemożliwiła, zakończenie procesu, którego wynikiem miało być postawienie nas przed ostatnim sądem, dającym wyzwolenie.

Piłat, wybierając swój sposób poszukiwania prawdy poprzez wstrzymanie się od osądu, zaburzył logikę ekonomii zbawienia W świetle Piłatowego uniku ekonomia ta nie jest tak jasna i oczywista, jak by mogło się wydawać. Jasne i oczywiste przestaje też wydawać się zakończenie wigilijnej opowieści.

8.

To w końcu nieuchronne: im mocniej przygina nas do ziemi, tym bardziej opowieść o narodzinach wielkiej przemiany zmienia się w opowieść o śmierci. Wtedy zakończenie tej opowieści – jak i samą śmierć – próbujemy odłożyć na później, na święte kiedyś albo na święte nigdy, nie wiemy przecież, co w końcu nastąpi.

I nie wyjaśni się to aż do końca, który też nie jest oczywisty, bo przecież może wcale nie nastąpi. A wówczas skazani będziemy na nieustający ciąg dalszy, który nastąpi zamiast zakończenia.

A jeśli już na zawsze utknęliśmy w historii, w nierozwiązywalnym krisis i na darmo czekamy zakończenia wigilijnej opowieści, jakie by ono nie było?

Bóg nie osądzi człowieka, bo człowiek nie osądził Boga – orzeka w swoim eseju Agamben i nie jest to dobra nowina.

Bo co jeżeli ma rację?

Więc nigdy już nie odpoczniemy?

Data dodania: 14 października 2018

Umrzeć w raju, jakie to Gombrowiczowskie. W lipcowej spiekocie, w środku kanikuły, w nieznośnym blasku. Gorąco jest nawet teraz, w październiku, gdy po przeszło roku wracamy na urodziny jego muzeum. Umierał, o ile to w ogóle możliwe, przygotowany. Już nie spodziewał się wiele: jestem jak ton naciśniętego klawisza, więcej we mnie śmierci niż życia, pisał.

Vence to właściwie było życie po życiu. Płynę ku śmierci, przewidywał oczywiste już podczas rejsu powrotnego z Argentyny, choć to jeszcze uznać by można za napad melancholii albo krygowanie się starszego pana w średnim wieku. Ale po Berlinie, psychosomatycznie bolesnym, odchorowanym, opłaconym utratą sił, słowa o śmierci zaczęły znaczyć dosłownie, serio, bez ironii, nawet sentymentalnie.

Sentymentalne są obrazy powracające do mnie podczas każdego pobytu w Vence, także w tych zapiskach: Gombrowicz półleżący na łóżku, w jesiennej kapocie, choć na zewnątrz upał, jasność wdziera się do wysokiego pokoju, albo Gombrowicz zziębnięty, okręcony szalikiem, marszczy twarz w pełnym słońcu, na zdjęciu prześwietlonym blaskiem, czy nie ostatnim zrobionym na zewnątrz. Zimne słońca.

 

***

W Vence miał zawał, opisuje go szczegółowo w „Kronosie” i „Dzienniku”, dwa miesiące w łóżku bez ruchu, potem jeszcze dwa rekonwalescencji, nauka chodzenia, upokarzająca słabość ciała, które zawsze było źródłem cierpień, lęk, nie wiadomo, ile jeszcze zostanie podarowane. Tak wtedy leczono, leżeniem bez ruchu, kto przeżył, to żył, jak w cygańskiej wróżbie: i będziesz żył aż do śmierci, przepowiadała kiedyś mojemu ojcu młoda Cyganka.

Ojca kilkanaście lat później zawał powalił na równie długo, przypłacił kurację zapchaniem tętnic, nieodwracalną miażdżycą. Ale dwadzieścia lat po jego śmierci kazano mi wstawać już po kilku dniach i chodzić po szpitalnych schodach. Powoli, nie tak szybko, gdzie się pan tak wyrywa – krzyczał za mną rehabilitant, jakby nie znał odpowiedzi.

Słońce w Vence, palące, choć już jesienne, przypomina mi trochę tamto moje, czarne, w połowie października grzejące jak latem. Z takiego słońca zostałem wtedy wyrwany, choć to tutejsze jest bardziej męczące, duszne, zabiera tlen z powietrza bez przeciągów.

 

***

Na początku w Vence Gombrowicz nasłuchiwał jeszcze odgłosów z tamtego brzegu, zza oceanu, z porzuconej Argentyny, zawiedzionej miłości i młodości. Tamten brzeg huczał w nim i dymił. „Argentyna wydaje mi się stąd dysząca pianą i wiatrem oceanu. Mam ją w sobie, jak coś ciemnego, niewyraźnego, zagadkowego.” Z tym „w sobie” trafił do miejsca, w którym wszystko jest jasne, porządne, ustabilizowane. Przez większość roku prawie nie drgnie liść na palmie, grzeje słońce, jednostajnie przewidywalne, do nudności. Tak pewnie mógłby wyglądać raj wierzących, do którego trafia się po śmierci.

Docierały do niego publikacje z Argentyny, w „Dzienniku” zapisywał niezadowolenie. „Jak było do przewidzenia, ucharakteryzowano mnie na dobrodusznego wujaszka, przyjaciela młodych, w tych wspominkach, artykulikach, jestem konwencjonalną postacią artysty niezrozumianego i odepchniętego przez środowisko.” – ubolewał i sobie przypisywał winę za niezrozumienie: „Dlaczego wybrałeś sposób bycia za trudny do opisania – system masek zbyt skomplikowany? Ludzie przezorni dbają, by ich żywot nadawał się do wspominków.” Czyli jednak niezrozumienie? „W każdym razie jest pewne, że tam, za oceanem, nawet wspomnienie o mnie ulega rozkładowi, umiera.”

W następnym akapicie pyta, dramatyzując styl: „Czy tu na Riwierze, zdołam raz jeszcze ożyć?”. Odpowiada właśnie porównaniem do naciśnietego klawisza, którego ton milknie przecież po chwili. „Za późno!” – wykrzykuje, ale jeszcze raz próbuje stosować te same chwyty, te same gry, co na tamtym brzegu. Rita Gombrowicz, w kolejnej rozmowie, tym razem w Vence, powtarza mantrę: że rozumiał młodość, tolerancyjny, dawał jej przestrzeń, był ciągle młody, na swój sposób. To pewnie prawda, ale ile w tej tolerancji było zmęczenia doświadczeniem, znużenia, wiedzy, że nie wszystko da się przy sobie zatrzymać, opanować, ograniczyć, nie każdym można zawładnąć, że w ogóle można już tak mało, skoro nawet wspomnienia się wymykają. Więc może to nie była wieczna młodość, lecz rozpacz: już tylko łapał chwile, te mniej bolesne, pozwalające zapominać, nie zapamiętywać. Zapamiętywanie się w czymś albo kimś wymaga sił, których już nie miał.

 

***

Myśli się, rozsądnie i potocznie, że życie chwilą to przywilej i przypadłość młodości, bo przecież młoda wyobraźnia nie ostrzega jeszcze o przemijaniu chwil i ich skutkach, odłożonych w czasie, którego młodzi mają pod dostatkiem. Ale to nieprawda, to dopiero wiek dojrzały, wiek klęski, potrafi naprawdę nacieszyć się i nasycić chwilą, bo zna dojmujące nienasycenie, a wyćwiczona utratami wyobraźnia podpowiada, że ta chwila może być ostatnia. Wchodzący w smugę cienia zdają sobie sprawę, że mają niewiele czasu, więc nie jest on sprzymierzeńcem. Jeżeli mają go dość, to w innym sensie: irytacji i zmęczenia. Sądzę, że to też jest u Gombrowicza zapisane, między aktami strzelistymi ku młodości.

W Vence już tych aktów mniej, młodość jest wciąż obok, ale ta bliskość podszyta jest lękiem i bólem. Ból, łączący go z Dantem, w tekście, który Ungaretti porwał i wyrzucił do kosza – bo był za szczery? Cierpi także dosłownie, fizycznie, po czterech miesiącach od zawału rodzi się powtórnie, stawia pierwsze kroki, zaczyna pisać, cieszy się – jak dziecko, podsuwa frazeologia. Ale czy to jednak nie fatalistyczna radość z tego, że wszystko jest już jasne i oczywiste, jak słońce i błękit nad Vence, i wszystko zmierzcha się ku końcowi, ostatecznemu, bez wykrętów, grymasów i sofistyki. Tak mi się wydaje, choć to tylko spekulacje, coś, czego właściwie robić nie wolno – osobiste psychologizowanie, sentymentalne i rezonerskie. Ale tu wolno, na blogu, w formie gorszej, niezobowiązującej i niepoważnej.

Bardzo poważny profesor w Royaumont, z którym dyskutowali o Teokrycie, Demokrycie i kilku innych filozofach, przerywa nagle rozmowę i poklepując Gombrowicza po plecach, wykrzykuje uradowany: jesteśmy z tego samego piętra! Co miał na myśli – wyżyny ducha czy stwierdzenie prostego faktu pomieszkiwania w tym samym korytarzu? Logikę czy może jednak logistykę, czyli sąsiedzkie ciepełko w sytej Europie, oświeconej nawet w deszczowy poranek? Tu w Vence deszcz szybko wysycha, paruje przysłaniając na chwilę podnóża zboczy, popadało tyle co kot napłakał, teraz znów wyłazi słońce, wysusza letni zapach asfaltu i zieleni jakimś cudem jeszcze nie uschniętej, czaruje barwami domów na zboczu naprzeciwko. Duchota.

 

***

Czy „Dziennik” smakuje tu inaczej, czytany w miejscu zapisywania? Tak, bo mocniej czuje się napięcie między tym rajem, akuratnym jak landszaft, a zapisem choroby dręczącej Gombrowicza, której „Dziennik” jest świadectwem nie mniej przejmującym niż „Kronos”, tylko kunsztowniejszym, więc mniej „szczerym”. Zapisem także tej choroby na Polskę – bohaterem ostatniego fragmentu „Dziennika” jest w końcu pan Kocik, zamieszczający od czasu do czasu w pewnym piśmie francuskim artykuły informacyjne o życiu literackim w Polsce, by wysławiać przy okazji „wielkość polską”.

Całe życie walczyłem o to, żeby nie być pisarzem polskim ale sobą, Gombrowiczem, cały ten nałóg mówienia „nasz” uważam za śmieszny. Przez lata nawoływał też, by więcej człowieka w Polaku było niż Polaka, bo to Polsce wyjdzie na dobre. Ale Polska swoje wiedziała i wie do dziś. Rita Gombrowicz opowiadała kiedyś, że wkrótce po śmierci ateisty Gombrowicza na jego grobie położyli Polonusi wielki krzyż. Usunęła go, więc pojawił się nowy, i kolejny, i jeszcze jeden. W końcu ktoś jej doradził, by umieściła na tablicy nagrobnej maleńki krzyżyk, dla świętego spokoju. I spokój nastąpił.

Można by więcej jeszcze o tym cierpieniu Gombra z ojczyzny powodu pisać, ale strach, że mu się jeszcze mesjanizm jakiś przypisze, choć to i prawda, że brudy nasze i tajemnice cuchnące brał na siebie, żeby nam było lżej.

 

***

Trzeciego dnia od naszego przyjazdu do Vence niebo przykrywają ciemne chmury, leje już naprawdę, podobno po raz pierwszy od trzech miesięcy. Pastele za hotelowym oknem, pozbawione słonecznego oświetlenia, są jak twarz starej aktorki, która pozostała na scenie po zgaszeniu reflektorów, zaszpachlowana w pośpiechu przez zdolną, ale przepracowaną charakteryzatorkę. Południe jest zmęczone, zmierzcha się tu tak późno.

Gdy deszcz po kilku godzinach cichnie, idziemy na cmentarz, szybko, przed obiadem, po którym kolejne wydarzenie, rocznicowe. Stawiamy małe szklane naczynie ze świeczką, kolejne, w tych, które zostawiliśmy poprzednio, znajdujemy polskie monety. Wrzucone jak do fontanny, by tu jeszcze kiedyś wrócić? A może dlatego, że, jak ktoś zauważa, na monetach jest polski orzełek i od razu wiadomo, że nasz ci ten Pisarz Wielki, nasz on, przynajmniej po śmierci. Cóżeś Ty swoim zrobił, Gombrowiczu – nie tak daleko stąd do Norwida.

Ale w drugiej osłonce na świeczkę, odwróconej dnem do góry, listy, karteczki zapisane i podpisane bardziej osobiście. „My też musimy wyjechać z kraju, panie Witoldzie, do widzenia”, innych nie czytamy, wciąż pada, kartki namokły, nie chcemy ich zniszczyć. Wtykamy z powrotem, dokładnie, prawie jak przy Ścianie Płaczu. Deszczowa wilgoć na twarzy, a ludzie mówią i mówią uczenie, że to nie łzy są, ale że kamienie i że nikt na nie nie czeka – o ile nie pokręciłem czegoś Norwidowi.

Notuję bowiem nie w bibliotece, ale na balkonie hoteliku w Vence, wdzięczącego się jak zawsze, a także później, na północ od raju, w zapuszczonym nieco mieście R., w Starym Ogrodzie, do którego chadzałem kiedyś z ojcem, choć rzadko, i dlatego było to jak święto, i utknęło w pamięci, a Ogród był wtedy naprawdę stary. Zrewaloryzowano go teraz, okropne słowo, przywołano do porządku, bo zdziczał, odmłodzono wyrzynając, co stare, zbyt wiele, ale nic na to poradzić nie można. Można jedynie pogrzebać w pamięci, świętując rocznicę wywinięcia się końcowi, albo i nie. I gapiąc się w niebo, dziś prawie tak lazurowe jak na tamtym wybrzeżu.

 

***

Słońce wróciło tuż przed naszym wylotem, podniosło chmury i widzieliśmy wreszcie morze, i willową dzielnicę Nicei, przypominającą klocki rozrzucone pomiędzy kępami ozdobnych traw. Samolot półkolem wdrapywał się na swój pułap, pasażerowie siedzący po drugiej stronie zasłaniali okienka przed słoneczną jaskrawością.

Tym razem dostałem miejsce obok miłej, dyskretnie uśmiechniętej Azjatki. Co chwilę wyglądała przez okno, nawet gdyby raziło ją słońce, pewnie by go nie zasłoniła. Zabawnie przyciskała nos do szyby, odrywała się tylko, by zrobić zdjęcie. Byliśmy już nad chmurami, które przyjmowały przedziwne kształty i kolory, zerkałem, gdy odrywała się od okna, ale bardziej domyślałem się tych cudowności, gdy cichutko popiskiwała i wzdychała, jak dziecko, gdy zobaczy coś niezwykłego albo jak krecik z czeskiej bajki.

Zdrzemnęła się w końcu, odsłaniając mi widok na obłoki, rzeczywiście dość malownicze. Wyglądały jak rozlane mleko, które ktoś rozmazał szmatą, nową, więc słabo zbierająca wilgoć, a potem cisnął ją w dół, znużony porządkami. Może wiedział, że już nie warto?

Rozbolała mnie w końcu nienaturalnie wykręcona szyja, więc wróciłem do „Dziennika”. Na sto dziewięćdziesiątej drugiej stronie Gombrowicz znów zadawał sobie pytanie: czy wchodzę w końcowy okres, kiedy to żyje się wprawdzie, ale żyje tym, co umarło? Trzeszcząc trochę, kapitan ogłosił, że podchodzimy do lądowania, a pogoda na ziemi jest dobra, słonecznie, choć chłodno.

Data dodania: 19 września 2018

Rzeczywistość hejtuje pamięć. Daje się zapamiętać tylko jako obraz lub anegdota. Reszta opowieści jest wtórna, późniejsza, niedokładna, nawet wymyślona i równie dobrze mogłaby pozostać milczeniem. Nie wszystko musi przecież zostać zapisane.

Ale warto wciąż spisywać anegdoty, które Rita Gombrowicz opowiada o swoim mężu. Jej pamięć zmaga się z obrazem Gombrowicza od blisko pół wieku. Ile w tym obrazie jest Gombrowicza, a ile jej wyobrażenia o tym, jak obraz wielkiego pisarza Gombrowicza powinien wyglądać? Wszystko, co opowiadam, jest prawdą –  odrzekła stanowczo podczas jednej z dwóch rozmów, które miałem szczęście prowadzić z nią ostatnio. To prawda, tylko czyja?

Rozmawialiśmy dwukrotnie, w odstępie zaledwie trzech dni, musieliśmy wymyślić tematy na tyle różne, żeby nie zabić rozmowy powtórzeniami. Ale powtórzenia są nieuniknione, więc jak ona radzi sobie z odpowiedziami na powracające pytania, przez tyle lat? Jak oddziela to, co było, od tego co być mogło, ale jest dodane, z pamięci i wyobraźni? Pytałem, ale nie odpowiedziała jasno. W sumie – czy to najważniejsze?

Rozmawialiśmy w miejscach dla Gombrowicza nieoczywistych, w Radomiu i Zabrzu, przez kilkanaście dni opętanych literaturą. W Radomiu Wat, Lipski, opętani nimi interpretatorzy Adam Lipszyc i Józef Olejniczak, a także kanoniczne teksty literatury polskiej w historiozoficznej, oryginalnej interpretacji Zbigniewa Mikołejki. A potem jeszcze młodzi prozaicy w rozmowie z kapitułą Nagrody Gombrowicza, skierowanej w przyszłość. W Zabrzu dwie dziesiątki referatów o Gombrowiczu, Jerzy Jarzębski i Leon Neuger, obok nich kwiat gombrologii polskiej, letni jeszcze, nie jesienny, poetyczność konferencyjna.

Poeta życia, powiedział ktoś w którymś z referatów albo dyskusji, trzeba uporządkować notatki, chyba wraca czytanie dzieła razem z biografią, nie naiwne, ale pamiętające o życiopisaniu. Pisaniu sobą, lękami i obsesjami, bólem, rzadziej szczęściem, epifaniami. To dotyczy i Gombrowicza, i Wata, i Lipskiego, i romantyków błąkających się jak zwykle po marginesach, by wleźć w każdą opowieść.

Dobrze, że to prawie dwutygodniowe opętanie zostanie opublikowane, w rejestracjach audio, video, w książce. Zmęczona pamięć zapisała tylko fragmenty, zdania, konkluzje. I jeszcze to, że żadna z zasad Gombrowiczowskich nie obowiązywała – ani nie rósł trupem swoim w ustach tym, którzy mówili o nim w sposób zwyczajny oraz nudny, nie zawsze też okazywało się, że im mądrzej, tym głupiej. Bywało różnie.

Śląsk z bliska widziałem po raz trzeci w życiu, ostatnio przed ćwierćwieczem. Tamten wyjazd był równie literacki i intensywny: Josif Brodski czytający swoje wiersze w bombonierkowej sali katowickiego teatru, konferencja naukowa i goniący ją czas, sypiące się kamienice z kolorowymi witrażami i kaflami na śmierdzących opuszczeniem klatkach schodowych, niemieckie białe kruki w antykwariacie, a wśród nich Julian Klaczko, po polsku, szkice i rozprawy, które z upoważnienia autora tłomaczyli St. Tarnowski, J. Jabłonowski i Ant. Potocki i których trudu nie doceniłem właściwie, bo nigdy książki nie przeczytałem w całości, choć czasem wyciągam ją z półki. Papier prawie nie zżółkł ani nie wyblakł, opuszki palców bez trudu wyczuwają jego fakturę, regularną, ale nie gładką.

Teraz właściwie znów Śląsk oglądany w pośpiechu, nieśpiesznym, przystającym co i rusz. Tak oglądany wydaje się jak tutejsza gadka, chropowata i gęsta, niczym zabudowa miast i miasteczek nie kończących się za oknem, podzielonych jedynie zielonymi tablicami z nazwami oraz dykcją. Paniusia z nagranych komunikatów, kolej na postęp i nowoczesność, mówi zupełnie inaczej niż wyraźnie tutejszy kierownik pociągu, sól ziemi, konkret. Ona jest od proszenia o zwrócenie uwagi i zachowanie ostrożności, przymilnie i uspokajająco, głosem jak z radia, kulturalnego. On podaje to, co potrzebne, nazwy stacji i zgodność z rozkładem, szorstko, bez modulacji. Słychać, że mikrofon trzyma trochę za blisko ust, strzela zwarto-wybuchowymi, jak na przodku.

Słońce lekko wyprzedza pociąg, więc nie razi, choć praży, lato ledwo już dyszące, gorącym, nieświeżym powietrzem. Pszczoła odbija się od okna, przez które wyglądam, nieotwieralnego, bo klimatyzacja, choć w środku klimat duszny. Stacja Częstochowa, mówi on i zaraz ona, słodzi z głośnika, wydaje mi się jeszcze bardziej uduchowiona, ciepełko jak na polepie zimą. Nie udawajcie, że nie wiecie, co to polepa, że nie pamiętacie. My wszyscy z chłopów albo schłopiałej szlachty, my i nasze marzenia, o działce za miastem, do której można dojechać metrem, jak złośliwie powiada prof. Mikołejko. Kompleksy, lęki, świętości, nawet w tym bezszelestnym wagonie nowej generacji.

Prawie nikt już nie patrzy za okno, dziś wszyscy są w środku, wsobni, gapią się w ekrany fonów, smart i aj, waj. Nie podróżują, lecz przenoszą się ze swoim kokonem, to ich realny świat, więc jak może istnieć to, co niezauważone, za oknem? Faceta, który wsiada w Częstochowie, trudno jednak nie dostrzec albo przynajmniej nie poczuć. Niby pozory mylą, ale widać, że ani on święty, ani choćby jurodiwy. Brudnoszara twarz, siwiejący nierówno zarost, czarno za paznokciami, żałobnie. Oczy jak barwy narodowe, przekrwione mocno, ale na podkoszulku flaga Australii z zachętą, by do niej posurfować. Pijaczek odpływa, gapiąc się jak ja w okno, wzrokiem tak rozwodnionym, że może lunąć. Duchota.

Na szczęście znika na następnej stacji, w Radomsku, konduktor ma gołębie serce albo doświadczenie, nie będzie się szarpał, więc tylko deklasuje pasażera bez biletu do wagonu obok, będzie podróżował dalej, choć nawet nie wysilił się na jeden uśmiech. Wysiada dopiero w Warszawie, bez pośpiechu i bagażu. Szczegóły go nie interesują, najwyraźniej, teraz zauważam, że do koszulki ze spłowiałą flagą ubrał spodnie od garnituru, w kant,  dobrze zaprasowany wraz z lepszymi czasami.

Sądząc po dworcowym obejściu, bo kto by chciał tu wysiadać, Radomsko jest jak przestroga dla niecierpiących Radomia, może być gorzej. Stacje polskie to w ogóle osobny, wielki temat, ta też powtarza tradycyjną estetykę, liźniętą zaledwie unijną łaską. Budynek dworcowy, od frontu, jest jak twarz sypiącej się, bo niegdysiejszej piękności, pomalowana za grubo, naprędce, byle zaszpachlować zmarszczki i plamy. A po drugiej, tylnej stronie stacji jakiś mur, budynek bez okien jak wypięta na wszystkich dupa bezdomnego pijaka, ogacona poprzecieranymi warstwami brudnych spodni i bielizny, plamy golizny, łuszczącej się bez mydła.

I chaszcze, wszędzie, wybujałe tego roku szczególnie, jakby natura chciała nażyć się na zapas, dwa lata w jednym roku, chwasty sięgające do pasa, splątane jak niegolony tygodniami zarost, z niewyczesanymi kulkami usychających nasion. Gruz, piach, potłuczone szkło, foliowe torebki wydymające się i bez wiatru, gdzieniegdzie nigdy nie zasychające błoto i rozlany beton, ślady po ogniskach-śmietniskach, porzucone fragmenty mebli, spleśniałe materace i ubrania, styropian jak śnieg w szklanej kuli z pozytywką.

Pociąg rozpędzony na dobre zatrzymuje się coraz rzadziej, oczy zmęczone zielenią, podsycaną ostrym słońcem, wypatrują nowszej zabudowy, niepodległej jeszcze renaturalizacji. Bliżej Warszawy trawniki przystrzyżone jak owce albo łysina account menagera, nowe domy, już nie klockowate bunkry albo gargantuiczne pałace Gargamela, choć wciąż w modzie dworkowe kolumienki, nawet gdy placu dokoła nie wystarczyłoby nawet na jeden biedaszlachecki zagon. Albośmy to jacy tacy?

Nowy, jeszcze unijny wiadukt, żółty, czerwony, ale i szary, surowy beton ciągle w modzie. Wysprejowane na nim wyznanie jak wyzwanie: KOCHAM OLA!, utkwiło w pamięci domagając się interpretacji. No bo kto kocha? On kocha, czy raczej ona? Ją kocha czy też jego, on ją, ona jego? A może on kocha jego, a Ola kocha w ogóle, bez wyjątków w deklinacji i koniugacji?

To trochę o tym były te opętańcze dwa tygodnie, trochę o tym jest literatura. Nie o miłości, lecz o gramatyce. Gramatyce miłości, bólu, strachu i olśnienia, i paru innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, składających się na życie i pisanie. Życiopisanie.

Data dodania: 30 sierpnia 2018
                                                Teraz jestem na plaży, wśród ciał i piszę leżąc. Zastanawiam się…
                                                                                Witold Gombrowicz: Dziennik, 1958

 

Powiem bez fałszywej skromności: dobrze wiem, ile waży literatura. Przekonuję się o tym przynajmniej raz w roku, wyjeżdżając na urlop, pociągiem, nie samochodem. Wtedy zabieram do walizy sporo książek, zwykle za dużo, bo część spoczywa w niej do odjazdu, drukowana nadwaga. Ale nie znaczy to, że czytam mniej niż planowałem. Ulegam bowiem magii obskurnych i dusznych namiotów z przecenionymi książkami i w drodze powrotnej dźwigam jeszcze kilka dodatkowych tomów. Nieznośna lekkość lata.

 

1.

W tym roku przywiozłem z wakacji kilku Czechów, ich literaturę raczej niespecjalnie cenię, pewnie dlatego, że i słabo znam. Wiadomo, Hrabal, Skvorecky, Havel i niewiele więcej. Kiedy Agora wydawała przed kilku laty czeską serię literacko-filmową, nie kupiłem żadnej z książek, bo polecał je Mariusz Szczygieł, a ja jakoś nie ufam ludziom bezgranicznie zakochanym, gdy opowiadają o obiekcie swych uczuć. Na dodatek wciąż pamiętam Szczygła „lądującego na dachu Polsatu” i pewnie dlatego mam wrażenie, że jego Czechy są krajem i kulturą z populistycznego tokszoła. Pewnie jestem uprzedzony.

Dystans do świata i fatalistyczne poczucie humoru, który tak u Czechów ceni znany reportażysta, rzeczywiście uwodzą przy lekturze, nawet „Palacza zwłok”, którego – wstyd przyznać – poznałem dopiero w tym roku, na bałtyckiej plaży. Ta i inne przeczytane teraz książki czeskich pisarzy powtarzają ponure prawdy o ludzkiej naturze, o których nie sposób zapomnieć po okrutnym XX wieku. Ale te przygnębiające myśli podane są z jakimś fatalistycznym spokojem, rezygnacją, pogodzeniem, które wydały mi się po prostu ciepłe. Nomen omen, bo nie można wykluczyć, że na moje odczucia miały wpływ okoliczności przyrody.

Zmroził mnie natomiast przedśmiertny dziennik Imre Kertesza, wbrew plażowym epifaniom wciągnął i nie chciał wypuścić, splot oksymoroniczny: totalny pesymizm, depresja oraz słońce palące nawet przez koszulę, a zaraz obok wiatr i fale przynoszące ulgę.

 
2.

W „Ostatniej gospodzie” Kertesz nie ma złudzeń, jego świat jest chory, fizycznie i społecznie. Wobec obu chorób jesteśmy bezradni, bo przekraczają ludzki wymiar. „Choroba nie ma nic wspólnego z naszymi poglądami na jej temat – choroba ostatecznie nie ma z nami nic wspólnego, najwyżej nas zabije. Nie ma nic wspólnego z nasza moralnością, światopoglądem, nie ma związku z naszymi cnotami czy grzechami. Komórki są ślepe i władają nami w absurdalny sposób. Dlatego nie powinniśmy życia traktować zbyt poważnie” – zapisuje po zdiagnozowaniu raka u ukochanej osoby.

Choroba toczy też Europę, całą, mimo różnorodności, i tę stara, i młodszą, jak Węgry (czy Polska). Trudno powstrzymać się od cytowania, nie dlatego, że Kertesz jest jakoś szczególnie oryginalny (choć oczywiste dziś dla nas diagnozy stawiał kilka, kilkanaście lat temu), lecz dlatego, że mówi wprost, lakonicznie, ze spokojem człowieka minionego.

Na przykład po lekturze korespondencji Miłosza i Venclowy zapisuje: „zwykło się obwiniać tak zwaną historię, jakby była emanacją boskiej siły, potęga obca człowiekowi, pożerająca go, przy tym wiadomo, że czas już minął. I nie dlatego minął, że przychodzi nowa era. Czas zwykł mijać, ponieważ go nie wykorzystano. Nic już nie zostało z kultury wschodnich narodów, na ich miejsce wkroczył nikczemny nacjonalizm. Ten nacjonalizm jest jak reakcja obronna organizmu (powiedzmy: wysoka gorączka), która zapominając o swoim pierwotnym przeznaczeniu, zabija człowieka.”

Można jaśniej? Można: „Dobiegł kresu ocaleńczy sentymentalizm oraz powojenny seksualny, filozoficzny i temperamentny liberalizm: znowu nadchodzi era „męskości”, brutalny konformizm, może nawet wojna. Przede wszystkim faszyzm (czy jak go tam zwą).”

Wszyscy jesteśmy winni: „To, jak dzisiaj obchodzimy się z demokracją, ma niewiele wspólnego z res publicą; nazwałbym to raczej demokracją wolnorynkową. Przy odrobinie samodyscypliny jest to całkiem przyjemna forma egzystencji, ale niedługo nadejdzie jej kres, gdyż bezwstydnie zmierza do centralizacji władzy i pieniędzy. To będzie koniec samodyscypliny i dostatku. Czy nie czeka nas jakaś dyskretna forma faszyzmu, okraszona odrobiną biologii i pozbawiająca wolności w postaci relatywnie wysokiego dobrobytu?”

I dalej: „Warte uwagi: Hitler był fenomenem całkowicie anachronicznym (jego żałosny <system idei> stanowił wytwór XIX wieku), ale to, co stworzył: Auschwitz, jest bodaj najwierniejszym wyrazem nowoczesności.” Zimny dreszcz, choć upał. Na wakacjach programowo ogłuchłem na politykę i polityków. Po wakacjach (i Kerteszu) ochota, by ich słuchać, nie wróciła.

 

3.

Zapiski z „Ostatniej oberży” to jednak przede wszystkim historia osobista, jakże podobna do historii „starego” Gombrowicza. To samo przerażenie starością i śmiertelny chłód. Także w relacjach z rodakami. Kertesz o Węgrzech i Węgrach: „tutaj bezdomnym jest każdy, kto głosi współczesną prawdę, mówiąc współczesnym językiem. Ten kraj popadł w tak wielkie tarapaty, że tylko kłamstwa mogą przynieść mu ukojenie.” To mógłby napisać Gombrowicz o jemu współczesnych Polakach i Polsce. Właściwie to – innymi słowami – napisał.

Przydarzyły się im nawet podobne historie z – symbolicznymi – walizkami. „Według głupiego, oszczerczego artykułu miałem powiedzieć jednej z holenderskich gazet, że <nie żyję tutaj z przekonania, a moja walizka jest zawsze spakowana>” – notuje Kertesz medialną nagonkę socjalnacjonalistów. Emigracja, stypendium, wywiad na walizkach – pamiętacie: Berlin, Swinarska, publikacje w polskiej prasie zmanipulowanych wypowiedzi? Z losu zmieszczonego w jednej walizce i niechęci do stadnych utożsamień Gombrowicz tłumaczy się do dziś. Zaś walizka stoi u nas, w muzeum.

„Tutaj człowiek rodzi się w wirze historii i albo zostaje przy życiu, albo nie. Nie może tu być mowy o przekonaniu”. To Kertesz o swoim kraju, swojej części Europy. „Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! (…)Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie?” To Gombrowicz. Kertesz po węgiersku pisał w Monarchii, Gombrowicz po polsku w JA. Geograficzne współrzędne były i są tylko przypadkowym kontekstem.

 

4.

Ci dwaj, i wielu innych, byli obcy wśród swoich. Nie dlatego, że emigrowali, zewnętrznie czy wewnętrznie. Granica była gdzie indziej, w nich, w ich relacjach z narodem, społeczeństwem, publicznością. O takiej swojskości i obcości, o ich czarach i kosztach będziemy rozmawiać podczas rozpoczynającego się wraz z wrześniem festiwalu literackiego. W tym roku zatytułowaliśmy go SWOI OBCY, a za inspirację i motto przyjęliśmy fragment z „Dziennika”:

„Zanurzony w falującym tłumie, czułem się nieco jak marynarze Odyssa: ileż syren kuszących w tych twarzach przyjaznych i garnących się do mnie, idących mi na spotkanie! Nie byłoby może trudne rzucić się tym ludziom na szyję, powiedzieć: jestem wasz i zawsze wasz byłem. Ale – ostrożnie! Nie daj się przekupić sympatią! Nie pozwól aby cię roztopiły mdłe sentymentalizmy i słodkawe porozumienie z masą, w którym tyle utonęło polskiej literatury. Bądź zawsze obcy! Bądź niechętny, nieufny, trzeźwy, ostry i egzotyczny. Trzymaj się, chłopcze! Nie daj się swoim oswoić, przyswoić! Twoje miejsce nie jest wśród nich, ale poza nimi, jesteś jak sznur, zwany przez dzieci skakanką – wyrzuca się go przed siebie aby przeskoczyć.”

W ostatnim dniu festiwalu wręczymy nagrodę debiutantowi. Jeśli będzie chciał w historii literatury pozostać, pójdzie drogą Gombrowicza i Kertesza. Odważnie i samotnie, ale innej drogi chyba nie ma.

Data dodania: 9 lipca 2018

Wracałem nie mając pojęcia, że już czai się gdzieś, w moim pobliżu,
pies okropny, chwytający za gardło, przypierający do muru…

 (Witold Gombrowicz, Dziennik 1958)

 

Wrócił upał, więc podwórkowe gołębie ogłupiały bardziej niż zwykle. A i tak podobno mają mózg mniejszy niż oko. Tak mówią ci, którzy miejskich gołębi nie cierpią. Nazywają je szczurami ze skrzydłami i jest ich większość.

Więc upał i od razu dwa placki z krwi i pierza na uliczce za oknem. Jeden z rozjechanych ptaków wygląda tak, jakby koła samochodu przyłapały go, gdy rozkładał skrzydła do lotu. Nie zdążył, a teraz zadowolona sroka, połyskująca pogrzebową czernią, rozdziobuje to, co pomiędzy rozłożonymi skrzydłami, gołębie truchło, którego nikt nie sprząta przez kilka dni.

Stara kobieta znów karmi ptaki zmielonym suchym chlebem. Wyciąga foliowy worek z okruchami z wózka na zakupy i rozsypuje żółtawy proszek przy ścianie śmietnika. Ubrana w przypadkową elegancję z grzebalnika, handlującego zawartością opróżnianych na zawsze szaf, głowę trzyma wysoko, sztywno, aż nienaturalnie. Wygląda dostojnie jak stara czarodziejka sypiąca kosmiczny pył na brudny chodnik, ale to nie dostojeństwo ani czar, nie, musi uważać, by nie zsunęła się jej peruka. Tania, źle zrobiona, więc oczywista. Przykrywa nią zbyt rzadkie włosy, z drugiego piętra widziałem od dawna, jak rośnie jej plackowata łysina.

To moje okno, wysoko, ale nie na tyle, by rozmazywały się szczegóły, to świetny punkt obserwacyjny. Widok na śmietnik nie przeszkadza, przeciwnie, śmietnik to miejsce, którego nikt nie może pomijać, każdy pojawi się w nim wcześniej czy później. Nikt nie umknie mojemu patrzeniu.

Śmietnik wygląda schludnie, przynajmniej od zewnątrz, w części zbudowanej z brązowej cegły, przykrytej falistym, zielonym dachem. Jest jednak za mały, ciągle za mały, za każdą zmianą prawa narzucającego przebieranie w śmieciach. Wygląda naprawdę imponująco, jeśli przypomnieć sobie te kilka wysokich blaszanych kubłów, które nam, okolicznym, wystarczały zanim nadszedł kapitalizm. Teraz śmietnik rozpycha się jak brzuch w za ciasnych spodniach faceta, którego stać wreszcie na czeskie piwo.

***

Może to właśnie widoku z okna nie mogła znieść poprzednia lokatorka mieszkania, które nasze stało się pod koniec komuny. Zamieniliśmy się, towarowy obrót pierwotny, T. poszła do mniejszego, na nowszym, gierkowskim osiedlu. Tam pokój z kuchnią, tu trzy gomułkowskie klitki, w sumie niewiele większe. Ale w peerelu to liczba pokoi była oznaką statusu, miejsca w hierarchii, szczebla w karierze. Gdy się przeprowadzaliśmy, traciło to już znaczenie, ustrój stawał się miniony, słusznie.

Zanim uwiądł, zdążył jeszcze zabawić się życiem T., wynosząc ją na szczyt, by zaraz strącić na śmietnik, metaforyczny, historii. Została członkiem komitetu centralnego partii rządzącej, funkcja dekoracyjna, z rozdzielnika, może pasowała im w tej kadencji szwaczka w wieku po Balzaku, z wykształceniem średnim i to bardzo, skórzanym, ale z wystarczająco wielokrotnie ostemplowaną legitymacją partyjną.

Rządzili inni, ale członkowie KC mieli wiele przywilejów, ważnych, bo codziennych, większe kartki na mięso, większe mieszkania, przydziały na fiata dużego, a nie małego. I jeszcze ta waga osoby, osobista powaga z urzędu, znani towarzysze ściskający dłoń, siedzący na stołówce w domu partii trzy stoły dalej. A we własnym domu podniecająca zawiść sąsiadów, czerwone od gadania baby przed klatką, w poliestrowych kwiaciastych fartuchach. Ich łypiące naszepty.

Gdy przestała być ważna, ta zawiść, teraz już radosna, nie dawała jej żyć. Przestała przed końcem kadencji, za co, różnie o tym mówiono, że nie za kołnierz i takie tam, bardziej zresztą szeptano niż mówiono. Nagle mieszkanie stało się za duże, całe dnie nie wychodziła, obijała się od okna do okna, na przestrzał, zatrzymywała nagle w półkroku, nie czując przeciągu, niosącego smród od strony śmietnika, opróżnianego za rzadko.

Pocieszała się, jak mogła, wciąż miała wielu towarzyszy, innych już, bez legitymacji, ale wierniejszych, bo sprzedawała naprawdę tanio. Jeszcze kilka lat po zamianie mieszkania i ustroju, szukali jej towarzystwa. Pukali po nocy do już naszych drzwi, konspiracyjnym rytmem: słonina, rąbanka, bimbru szklanka. Skacowana wyliczanka, po ka-ce.

***

To właściwie mogłaby być ona, gdyby jeszcze żyła, ta stara kobieta z brudnym ptactwem u nóg. Święta gołębiara, z gównianą winą wobec świata. Gadająca do tych swoich gołębi, skaczących sobie po łbach, byle wcisnąć się bliżej okruchów, jak do bliskich, czule, mamrotliwie. Może przeklinając pod nosem nauczyciela z sąsiedniego bloku, po godzinach weselnego grajka, z którym pokłóciła się wczoraj, na wyzwiska. Siwy, ale niestary jeszcze, mógłby być jej synem, może, ale przecież ona ma, miała dzieci.

Nie tylko jego denerwuje biały od ptasich odchodów chodnik przed śmietnikiem, upstrzony odpadkami, porzuconymi przez ludzi albo wywleczonymi z pojemników przez ptaki i wiatr, a tu jeszcze to stare babsko przyzwyczaja zasrańce do karmienia, zlatują się z całego osiedla, wnuczki niech karmi albo chłopa, jak ma, wariatka.

Dudniło między blokami, nie przebierała w słowach, on odgryzał się, ale odchodząc, na wszelki wypadek, wariatka, chamisko, lecz się, spieprzaj dziadu. Poszła w końcu, on jednak wcześniej, machnąwszy ręką. Szczupły, wyprostowany, schludny do kantu. Rozglądał się po oknach, w których falowały firanki potrącane oddechem i niezgrabną ręką staruszków, jakby szukał poparcia. Zaskoczyło go, że tak wiele okien jest gołych i martwych.

To pewnie on na ścianie śmietnika przy gołębim paśniku powiesił w końcu kartkę, obwieszczenie z domowej drukarki, a w nim paragrafy: kto niszczy lub zanieczyszcza, podlega karze do wysokości albo, zabrania się, służby powiadomione zostaną, stosowne. Może się i przestraszyła, bo przestała przychodzić.

Gołębie zostały. Czekały, wciąż jeszcze zwabiał je jeszcze stukot wózka na zakupy, tłukącego się po nierównej kostce. Taki wózek, kawałek brezentu na metalowym stelażu zawiązany u góry na kokardkę albo ściśnięty troczkami z plastikową kulką na końcu, ma tu prawie każdy emeryt, nie tylko święta gołębiara. Gdy wychodzą po zakupy, wyglądają jak właściciele starych leniwych psów, zmuszający je do spaceru, powolnego, przy nodze.

***

Żeby ich upolować, zatrzymać w kadrze okna, darmowe bezkrwawe safari między ciasno ustawionymi blokami, trzeba wstać o świcie, bo wychodzą zanim słońce zatka aorty rozpaloną złocistą lawą, zanim pęcherzyki płucne zasypie drobnym przezroczystym piaskiem tak, że w końcu ołowiane nogi utkną w miejscu, jak kiedyś ołowiane żołnierzyki, które nie potrafiły maszerować bez pomocy ręki wprawiającej je w ruch, dzielącej się życiem.

Turkotali tymi wózkami cicho, za cicho, by zbudzić tych, co mogli jeszcze pospać. Dla muszących czuwać ten turkot był jak pobudka. Kiedyś, po innym turkocie można było nawet rozpoznawać dni tygodnia. Tamten był  głośniejszy, bo po betonowej kostce ciągnięto walizki, na twardych, kręcących się we wszystkie strony kółkach. Brzmiały jak werble, zbliżające się do okien i drzwi klatek schodowych, już wtedy zakodowanych dla obrony przed obcymi. Werble mijały blok pospiesznie, bojowa muzyka oddalała się, cichła, potem nadciągali następni. Ale to nie był szturm, lecz odwrót.

Kroki żwawe, pospieszne, choć walizki ciężkie, wyjeżdżali młodzi, na studia, do pracy. Wracali w piątkowe wieczory, coraz rzadziej i wolniej. Czekający na nich starzeli się od tego czekania, tygodnie spędzali byle jak, byle szybciej, jak bimber na sprzedaż w melinie. Piątkowy turkot brzmiał im jak marsz zwycięstwa, piękna osiedlowa oda do radości. Dostawca kostki, po której turkotały walizki, reklamował się hasłem: piękno zaklęte w betonie. Wątpliwe jednak, by miał na myśli te dwa dni wyrwane samotności.

Zaklęcia i modlitwy przestawały w końcu działać, powroty stawały się nieregularne, coraz rzadsze, o coraz dziwniejszych godzinach, po nocy lub świtem, szarym, wymęczonym. Rytm powrotów dyktowały tanie linie, wykreślające drogi do lepszego świata. Młodzi wyjeżdżali na stałe, które najpierw nazywało się kilka lat, do dorobienia, ale zawsze dorobić się można więcej, tylko potrzeba czasu, więc nie starczało go już na odwiedziny.

Zresztą podróże wcale nie kształcą, to bzdura, drogę do domu zna każdy głupi, zaś powroty kosztują. Nawet tanimi samolotami, które wylatują i przylatują wtedy, gdy zadomowieni w lepszym świecie śpią, odpoczywając po kolejnym dniu, który wpłynął na konto.

Wracali już tylko na święta, wyjeżdżali po paru dniach, czasem później – bo tani lekarz, tani alkohol, duża rodzina. O powrocie na stałe już nie mówili, wszystko jedno: z Austrii czy Australii, w głowie jednakowo daleko. Dusili się tu, w za ciasnych mieszkankach, za ciasnych świątecznych garniturach i tematach przy stole: schowaj, mamo, ten talerz, przecież i tak nikt nie przyjdzie, nie ma gdzie rozłożyć suwenirów, zdjęcia pokazać, filmik.

Potem nad wszystkim zapanował Internet, więc nie wracali nawet na święta, skajpowali się co tydzień, dwa, potem nie było już o czym gadać: rosną, tak, rosną, dzieci, konta, domy. Starzy prostowali się przed komputerem, zakładali bluzkę do wyjścia, choć nigdzie się nie wybierali, niedzielną koszulę, choć dzień był powszedni jak wszystkie. Sztywnieli, milkli, trudno tak mówić do obrazu, jak dziad. Ale słuchali, zawzięci, by jak najwięcej spamiętać. Nazajutrz turkotało mniej, wózki cierpliwie czekały na spacer, oparte o ścianę bloku, obok właścicieli, którzy napotkanym znajomym przekazywali wieści, świeże, choć już wczorajsze.

Turkot wyprowadzanych wózków cichł jednak nie tylko dlatego, że stali i gadali, bez końca. To tak się tylko mówi, bez końca, wszystko się kiedyś kończy, każda opowieść. Cichło więc dokoła, bo w końcu odchodzili, też po cichu, w szpitalach, hospicjach, na peryferiach. Czasem ktoś zdążył przylecieć, przytrzymać rękę, zamknąć powieki. Albo chociaż zadzwonić, najczęściej głuchym już telefonem: nie odchodź, kocham, przyjadę, będę, częściej, pomidor.

***

W końcu rzuciłem palenie, bo zdrowie, więc rzadziej wyglądałem za okno. Tym wyraźniej jednak widziałem, jak przed śmietnikiem przybywa mebli, wynoszonych z domów umarłych, i worków z nieznośnie staromodnymi ciuchami, prutymi lub zaszywanymi co roku, rzadziej z papierami, zdjęciami, książkami. Najrzadziej na śmietnik trafiały obrazy, święte z reguły.

Te kłopotliwe resztki biografii chyba jednak gdzieś wywożono, może palono, choć przecież nie były bardziej intymne niż kanapy pobrudzone wydzielinami, tymi dającymi życie, przemieniającymi w nie materię, i tymi kończącymi odchodzenie rozpisane na wiele dni, zwyrodnień, jaskr wbrew nazwie zaciemniających świat, miażdżyc zgniatających pamięć aż po najdroższe wspomnienia, teraz płacone bólem.

Rozkręcała się na dobre, czy na pewno?, wymiana, nie tylko mebli, ale i okien, drzwi, tapet tłumiących kiedyś odgłosy i samych odgłosów. Nowi lokatorzy wydawali nowe, głośni, warczący w jakimś dziwnym dialekcie, który nawet wśród ciszy nocnej nie przypominał polszczyzny. Wracali pewni swego, falą, trochę dorobieni, a trochę nie, trochę więc jakby nie wyjeżdżali. Zasiedlali sąsiedzkie mieszkania, coraz bardziej opuszczone, z lokatorów i z ceny.

Całymi tygodniami słychać było teraz, jak stukotem tłuczonej terakoty, piskiem wierteł i zgrzytem szlifierek czynią sobie poddanym raj przywrócony. Kurwy z otwartych okien latały w powietrzu głośne jak wrony i bardziej uparte od gołębi, w pojemniku z metalowej siatki odbijały słońce puszki po piwie o nieznanych tu markach. W końcu jednak wszystko wracało do powszedniości, deszcz i upały odkrywały dalej ciepły jeszcze styropian na ścianach bloków, samochody od dawna nie mające  gdzie się podziać rozjeżdżały już rozjeżdżone trawniki. Tylko bluzgi i ptaki nie cichły, strasząc się nawzajem.

***

A ona jednak się nie przestraszyła, wróciła w kolejny duszny dzień, patrząc hardo na boki. Wymęczone upałem gołębie zlatywały się wolniej, spokojniejsze, nawet nie próbowały walczyć z kawkami i sroką. Siwy choć niestary nauczyciel pewnie pojechał na wakacje, od paru dni nie widać jego wymuskanego samochodu. Przechodząca koło śmietnika sąsiadka spod siódemki może by się i odezwała, ale nie ma już sił na kłótnie z gołębiarą, zgarbiona coraz mocniej, w drodze do kościoła, dwa razy dziennie. Nikt jej już nie odwiedza, żadna z córek, z Austrii czy Australii, żadna różnica. Ubiera się tylko na czarno, jakby już nie na dzieci czekała.

Lunęło w końcu, nareszcie, pod wieczór, wicher, pewnie oberwała się chmura, coraz gorzej mocują je na wysokościach. Spłukało odchody i plamy po ptakach. Ludzie chowali się pod balkonami, na które wybiegali inni, chować pranie, pościel, pelargonie w plastikowych skrzynkach. Zatrzaskiwanie drzwi, zasuwanie firanek, ruch za nimi spływający po szybach wraz ze strugami wody.

W moje okno uderzył ptak, przerażony albo za słaby na wiatr. Na szybie  pozostawił mokry, tłusty ślad, kreska szeroko rozłożonych skrzydeł, nieregularny owal łebka, skręconego uderzeniem. Dobrze, że nie mieszkam na parterze, któraś z sąsiadek mogłaby w przekrzywionym śladzie na szybie dostrzec znak świętej gołębicy.

Trzeba to będzie umyć, bo wygląda jak tamte okna, których nikt nie zamyka nawet w deszcz, bo i od dawna nikt ich nie otwiera. Nieruchome i mokre, przypominają niezbyt ostre fotografie, ledwo co wyjęte z pojemnika z utrwalaczem. Może gdy wyschną, okaże się, że zapisały twarze odchodzących po cichu. Albo cień czarnego psa.

Odchodzących jest teraz więcej niż tych nowych, głośnych. Czernieją więc niezasunięte do końca firanki i złuszczone futryny, słońce nie potrafi przebić się przez szyby ściemniałe od kurzu. Opustoszałe wnętrza wsysa zaduch. W języku urzędników nazywa się je pustostanami.

Ci, co jeszcze zostali, wychodzą coraz rzadziej. Boją się już i słońca, i zmroku. Między blokami snuje się ciemna, gęstniejąca pustka, o której lepiej milczeć, może przytrafić się każdemu.

 

Data dodania: 27 czerwca 2018

A balonik pękł, dowcipkuje, kto żyw na tyle, by dziecinny wierszyk o nadętym balonie pamiętać. Klęska za klęską. Klęskaniem mając obrzękłe prawice, lud na trybunach wołał o czyny. Daremnie, więc w końcu – jak pisał wieszcz inny – gwizd, wycie, wściekłość niewiarygodna wytrysła zewsząd.

Dmuchali w ten balonik wszyscy, od najbardziej łysego kibola po prezydenta Najjaśniejszej, który piłkarzy odwiedzał po meczach, przed prysznicem, w przepoconej szatni. Okowita narodowej megalomanii ma konsystencję raczej eteryczną, duchową, więc też dmuchanie w balonik upojenia naszego wielkością domniemaną nie wykazywało. Jazda trwała w najlepsze.

W Rosji – czy to aby przypadek, że tam właśnie? – polskim piłkarzom nie pomógł ani VAR, ani DAR. VAR to dodatkowy arbiter wspomagany elektroniką, który może przywracać sprawiedliwość, gdy pomyli się sędzia boiskowy. Zajmuje się on jednak szczegółami, a nasza reprezentacja w meczach z Senegalem i Kolumbią była jedną wielką pomyłką.

DAR jest wynalazkiem mniej znanym na świecie, bo polskim. Nawiązuje do odwiecznego przekonania narodowego, że jak już wszyscy nas pobiją i opuszczą, to przynajmniej Pan Bóg będzie po naszej stronie. DAR (Duchową Adopcję Reprezentanta) wymyślił jeden z katolickich portali w wieszczym przekonaniu, że naszym orłom pozostanie w końcu jedynie modlitwa. Każdy wierzący mógł więc wylosować sobie piłkarza i modlić się o łaskę dla tak zaadoptowanego. Ach, biedne sierotki nasze, istny materiał do ćwiczeń ortograficzno-logopedycznych: husaria z powyłamywanymi skrzydłami.

Gdzie ci mężczyźni, pyta niejeden i niejedna po klęsce. No przecież są, tacy właśnie, na miarę czasów i fryzjerskiej inwencji. Tyle żalu, ile żelu: nie przypadkiem nad grą naszych zapłakał jeszcze na boisku Kamil Grosicki, stroniący raczej od salonowych stylizacji. Natomiast niestargany zupełnie Robert Lewandowski przypomniał z wyrzutem, że on przecież już przed mistrzostwami ostrzegał, iż nasza drużyna nie jest faworytem grupy, ale nikt go wtedy nie słuchał. Nieprawda, bo sądząc z jego gry w Rosji, sam siebie jednak przekonał.

Wydawać by się mogło przynajmniej, że Polacy to naród na tyle metafizyczny i mistyczny, że w klęsce mundialowej – jak we wszystkich polskich klęskach –  mesjańskich przesłań raczej się dopatrzą, a nie szukać będą drobiazgowo jej przyczyn, by jakoś wytłumaczyć sobie niewytłumaczalne. Ale w smutnych dniach po Senegalu i Kolumbii było inaczej.

Dowiedzieliśmy się na przykład, że już od dawna nasza reprezentacja jest razem, ale osobno, niczym polscy kibice, którzy na narodowych flagach wypisują nazwy swych wsi i miasteczek. Że w Soczi było zbyt duszno i wilgotno, prawie tropiki, w Kazaniu cięły komary, a w ogóle to wszystko układało się przeciwko nam. Nawet FIFA,  prześladująca PZPN za zakazane symbole na kibolskim transparencie i łupiąca za nie karami jak zaborca jakiś.

FIFA historii naszej nie zna i nie rozumie, więc mieczyki dwa Chrobrego jej przeszkadzają, niewinne jak noszący je chłopcy-narodowcy. A one przecież nawet nagie nie są, jak choćby tamte krzyżackie, o których imć Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu. Swoją drogą, to by dopiero było, gdyby dwa nagie miecze na trybunach się objawiły, zgorszenie i poruta. Ale bez obawy, nie objawią się, bo potomkowie Krzyżaków grają w innej grupie. I w innej lidze.

W przywiązaniu do tradycji nie ma nic złego, byle nie przesadzać. Czasem chciałoby się więc jakiejś odmiany – na przykład, żeby mundialowe występy Polaków przestały przebiegać według tradycyjnego schematu: niespodziewana porażka, mecz o wszystko i gra o honor. Cóż, inni wolą grę o tron. I walczą do upadłego, jak choćby taka Islandia, która liczbą ludności dorównuje Lublinowi.

Tym razem obok honoru w polskiej wyprawie do Rosji pojawił się humor, i to czarny, bo bojowym zawołaniem białoczerwonych było rosyjskie dawaj! I tak dobrze, że nie urrra i wpieriod, ale ktoś, kto ruszczyzną postanowił Polskę ponaglać, powinien pamiętać, że jest i inne znane słowo na „d”, podobnie brzmiące w tym pięknym języku – dołoj. I że oznacza ono niezbyt delikatne – delikatnie mówiąc – wezwanie do odwrotu.

Dosyć kopania leżącego, lepiej kopać piłkę. Tyle, że lepiej już było.  Prowincja Gombrowicz to blog raczej literacki, ale dziś football jest jak Krychowiak w formie, czyli wszędzie. Pojawia się więc nieoczekiwanie i w miejscach literackich, na przykład w Gombrowiczowskiej Wsoli: nieopodal muzeum stoi budynek hotelowy, którego współwłaścicielem był pewien białoruski piłkarz, reprezentujący niegdyś ZSRR i Juventus. Parę lat temu hotel upadł, przypominając, że wszystko w końcu upada. Oczywiście, z wyjątkiem polskiej reprezentacji: ona upada nie w końcu, ale na początku.

Nawet u Gombrowicza w Dzienniku pojawił się football, raz jeden, anegdotą jak znalazł dla ukojenia tych, którzy się piłką kopaną nazbyt emocjonują:

„Mecz futbolowy na stadionie River Plate. Ze 30 000 widzów. Słonko przygrzewa. Naraz nad trybunami, rozgadanymi w niecierpliwym oczekiwaniu na zaczęcie walki, jawi się balonik… Balonik? Wszyscy widzą, że nie balonik a prezerwatywa, wydęta olbrzymio czyimś nieprzyzwoitym oddechem. Prezerwatywa-balonik, wspomagana prądami bijącymi w górę z rozgrzanej publiczności, szybuje nad głowami, a gdy opadnie podbijają ją nieznacznie dłonie żartownisiów… i tłum wielotysięczny wpił się wzrokiem w ten fruwający skandal, tak straszliwie widoczny, tak rażący! Milczenie. Nikt nie śmie pisnąć. Ekstaza. Wtem jakiś padre de familia, oburzony, dziabnął ją scyzorykiem. Pękła.

Gwizd! Wycie! Wściekłość niewiarygodna wytrysła zewsząd – z bliska i z dala – a przerażony „ojciec rodziny” wieje co prędzej najbliższym wyjściem.”

 

Następne mistrzostwa, tym razem Europy, już za dwa lata. Baloniku mój malutki…

 

Data dodania: 4 maja 2018

W mięsnym „u Chochoła” już w piątkowe popołudnie półki puste jak w stan wojenny. Towar mają tu dobry i świeży, choć droższy niż gdzie indziej, ale też okazja nie byle jaka, weekend długaśny jak korki na wylotówkach, więc kto by na świętowanie skąpił. Jesceśmy nie lada jacy. Chochoł nawet ma wolne.

 

***

Cały naród rocznicę swojej pierwszej konstytucji grilluje. Chciałem napisać: miłuje, ale to w sumie na jedno wychodzi. Potomkowie pańszczyźnianych chłopów bawią się dziś po pańsku. Nic to, że z pańszczyzny uwolniła ich nie ta konstytucja, lecz inne akty prawne, narzucone później przez obcych.

Polska historia jest pokręcona, kto by tam pamiętał ją ze szczegółami. Łatwiej zapamiętać temat trzeciomajowej lekcji: pierwsza w Europie, druga na świecie. Nastroiłem pawich piór: postawie se pański dwór!

Co roku w maju poprawiamy sobie narodowy nastrój historyczną klasyfikacją. Znów miejsce na pudle, jak w niegdysiejszym Wyścigu Pokoju. W Europie byliśmy pierwsi, nikt nas nie będzie uczył jeść nożem i widelcem.

Nie wszystkim to jednak wystarcza. Społecznicy z mojego rodzinnego Radomia  ogłosili, że pierwszą polską konstytucją wcale nie była trzeciomajowa „Ustawa Rządowa”, lecz przyjęty w roku 1505, oczywiście w Radomiu, akt prawny znany jako Nihil Novi. Nic to, że w polskiej tradycji prawnej termin constitutiones zarezerwowany był dla wszelkich uchwał sejmowych, zaś współczesne znaczenie słowa konstytucja pojawiło się po uchwaleniu konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Nic moich krajan nie powstrzyma w dziele utrwalania konstytucyjnego pierwszeństwa. A także dziale, bo na skwerze obok nieistniejącego zamku historyczni przodownicy ustawili dwie kopie starych armat i nawet z nich już rocznicowo wystrzelili. A jeszcze Zagłobę posadzą w pobliżu, na pamiątkę dziury w czole, co mu ją szlachcic kuflem wybił na sejmiku w Radomiu.

Złośliwi powiadają, że Polska to Radom Europy. Nie cierpię zbyt łatwego dworowania sobie z rodzinnego miasta, ale w tym przypadku… Bójże się Boga, przecie my Swoje wychwalać musiemy, bo nas zjedzą!

 

***

I tak poprzez Gombrowicza wracamy znów do Grillowania konstytucji, które z Miłością Kochanej Ojczyzny tak nam się jakoś połączyło: kto wie, czy mielibyśmy co obchodzić, gdyby nie staropolski styl świętowania Wielkanocy i innych okazji, wedle którego świętujących poza obżarstwem, opilstwem i bywaniem niewiele obchodziło. Tygodniami, co tam nasze majówki.

Twórcy projektu konstytucji postanowili z tego obyczajowego rozmachu skorzystać i przyspieszyć jej uchwalenie tak, by konserwatywna  opozycja na poświąteczne obrady sejmu do Warszawy zjechać nie zdążyła. Udało się lepiej niż dieta cud.

Ostatecznie 3 maja 1791 roku zebrało się w stolicy 182 parlamentarzystów, z czego 101 było za projektem konstytucji. Potem jeszcze kilkunastu przyłączyło się, jak to bywa, do zdania większości. Tej większości, która obradowała, bo prawdziwą większość stanowili nieobecni. Sejm i senat składały się wówczas z pięciuset parlamentarzystów, ale też – podkreślmy za prof. Ajnenkielem – stu osiemdziesięciu dwóch obradujących wystarczyło do prawomocności głosowania.

Konstytucję uchwalono – jak byśmy to dziś powiedzieli – poza trybem. Została po prostu odczytana w sali obrad, deputaci nie dostali wydrukowanego projektu do regulaminowego „trzydniowego namyślania się”.

Burzliwe obrady trwały wiele godzin. Sam król był za, a nawet przeciw: miał pewne wątpliwości prawne i żądał, żeby sejm zwolnił go z przysięgi, którą potwierdził niegdyś pacta conventa, gwarantujące wolną elekcję i narzucone przez państwa zaborcze poprzednim sejmom.

W końcu zaczęto domagać się od króla, by przerwał dyskusje i konstytucję zaprzysiągł. Stanisław August podniósł rękę, by – jak potem tłumaczył we wspomnieniach – zabrać głos po raz czwarty. A to nasi wzięli za znak już mojej przysięgi. Rzucili się hurmem do tronu, a ja widząc, że rzecz się daje zrobić, zrobiłem – tak opisywał król wydarzenie rodem z komedii sytuacyjnej.  A brakiem sejmowego głosowania nikt się nie przejął.

 

***

Jeśli dodać do tego naciski, by mimo zgodnego z prawem protestu opozycji deputacja konstytucyjna ustawę podpisała, a także uchwalenie przez sejm, iż nieważne będą wszelkie wystąpienia wobec konstytucji, w tym legalne protesty wnoszone za pośrednictwem sądów, to można pomyśleć, iż wszelkie podobieństwa do konfliktów konstytucyjnych z najnowszej historii są nieprzypadkowe. I nieprzyjemne, jak pamięć o ręce króla.

Tak, tej samej ręce, która nieco przypadkiem o uchwaleniu jednego z najważniejszych polskich aktów prawnych przesądziła. I która – o czym sejmowa publika nie wiedziała – przez lata brała moskiewskie pieniądze.

O tym, że króla polskiego opłacały mniej lub bardziej hojnie zaborcze mocarstwa, pisał sporo Jarosław Marek Rymkiewicz, w „Wieszaniu”. Pisał jak zwykle: wspaniałą polszczyzną i z zamiłowaniem (niektórzy twierdzą, że chorobliwym) do polskich spraw i sprawek potocznych, mniej znanych, bo niejasnych albo i brudnych, powodu do świętowania nie dających.

Kłopot z Rymkiewiczem polega jednak na tym , że jego wizje i tezy bywają szalone, ale też okrutne, kompletnie nie przystające do naszego rzekomego zamiłowania do sielanki i fety narodowej. Więc i za bardzo czytany nie jest, bo nie wypada.

A na pewno nie czyta go lud święta narodowe grillujący. Bo przecież „lud ten dobry jest”, jak w insurekcję pisał do króla Stasia ksiądz Kołłątaj o tłumie, który na warszawskich ulicach ubijał szubienice, by tych, których miał za zdrajców, wieszać na nich bez sądowej zwłoki.

 

***

Nie da się wykluczyć, że niektóre rosyjskie dokumenty finansowe, które Rymkiewicz, w części za Tadeuszem Korzonem, przytacza, to carskie fałszywki, mające króla na gniew ludu narazić. Rosyjska tradycja dzielenia i skłócania niezależnych od Moskwy nie urodziła się, wbrew niektórym megalomanom, w kwietniu 2010 roku.

Są jednak inne papiery, wraże finansowanie potwierdzające. I królewskie wyjaśnienia, dlaczego te ruskie dukaty persony tak wyrafinowanej nie brzydziły:

…zajęte przez wszystkie trzy potencje wszystkie bez excepcji ekonomie żup i intraty moje przyprowadziły mnie i trzymały w tak zupełnym niedostatku, że exacte żyć nie miałem z czego, a zatem że konieczność wyciągała, aby mnie ci sami cóżkolwiek do życia użyczyli, którzy mnie ze wszystkiego obnażyli byli.

Tak pisał król do naczelnika Kościuszki, żądając sprostowania, gdy podczas insurekcji „Gazeta Rządowa” napisała, że Stanisław August brał dieńgi od wrogów, którzy Polskę rozebrali. Brzmi to tłumaczenie bardzo współcześnie.

Przecież do polityki nie idzie się dla pieniędzy, no ale żyć z czegoś trzeba = powiedzielibyśmy dzisiaj, gdyby nie to, że już inni to powiedzieli. I to dawno temu.

 

***

Te rosyjskie wpływy i pieniądze, ta uwalana królewska ręka, ten przewrót sejmowy, w imię wyższej konieczności za nic mający drobne dobra powszednie, jak porządek, procedury, zwyczaje; a także i fakt, że Kościuszko „Gazecie Rządowej” króla przepraszać kazał i publikowania list łapówkarskiej hańby faktycznie zakazał; i jeszcze inne ówczesne zdarzenia nader współcześnie wyglądające – wszystko to kusi, by uznać, iż w genach naszych albo w tym czymś nieokreślonym, niejasnym i wątpliwym, nazywanym charakterem narodowym, skrywa się perwersyjne zamiłowanie do autodestrukcji.

Towarzyszy mu przy tym skłonność do gestów egzaltowanych, efektownych, czasem nawet pięknych, ale niewczesnych, czynionych po szkodzie, a i nieskutecznych. Co na przykład z tego, że Sejm Wielki uchwalił utworzenie stutysięcznej armii, skoro szlacheccy i duchowni patrioci notorycznie zaniżali wartość swoich majątków, by płacić mniejsze podatki. Nazwane zresztą pięknie: ofiarą dziesiątego grosza.

Grosza zabrakło, więc zamiast stu wojsko polskie liczyło ostatecznie czterdzieści sześć tysięcy żołnierzy.

 

Analogii między tamtą historią a dziś znaleźć można rzeczywiście dużo, ale to jednak zbyt łatwe i złudne: takie usprawiedliwiające szukanie przyczyn dzisiejszych słabości i błędów w słabościach przodków, w ich zwycięstwach szukanie nadziei, bez pytania o cenę. Jeżeli historia rzeczywiście jest nauczycielką życia, to trzeba odebrać jej natychmiast prawa do wykonywania zawodu. Niczego nikogo nie uczy.

 

***

Ale mimo wszystko coś nam jednak ta historia polskiej „wielkości w upadku” o nas samych mówi i morał z niej wysnuć można niejeden. Na przykład taki, że zawsze istniała w Polsce mniejszość, która dla demokracji gotowa była poświęcić wiele, nie tylko krew, ale i rozum. Tęskniła za nią słowem i czynem, ale jak twierdził wieszcz, który na romantyczne podium się nie załapał, czyn tu każdy za wcześnie wschodzi, zaś książka każda za późno.

Tylko postrzelać sobie lubimy zawsze, najchętniej ślepakami, na wiwat. Niech się więc święci, skoro musi, skoro tak się boimy, że nas zjedzą. Gombrowicz nie pierwszy raz trafił w dziesiątkę, choć strzelać się wzbraniał.

O naszym zakompleksionym samochwalstwie napisał w „Dzienniku” tak: (…)nic własnego nie może człowiekowi imponować; jeżeli więc imponuje nam wielkość nasza lub nasza przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły.

 

Obawiam się, że i z demokracją naszą jest podobnie.

 

 

 

Strona 2 z 41234
O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury