Blogi Muzeum Literatury
NIEWYZYSKANE
Data dodania: 22 stycznia 2020

Taki pomysł na opowieść, niech będzie, że na cześć babki. Dziadków nie znał. Ani tego jednego, co warto, bo był dobrym człowiekiem, ale umarł, zanim wnuk mu się urodził. Ani tamtych dwóch, co gdzieś tam żyli, ale znać ich nie było warto, choć w opowieści muszą się kiedyś pojawić. Pewnie się pojawia, ale na razie taki pomysł:

 

Na swoje sześćdziesiąte urodziny postanowił wybrać się w podróż sentymentalną, na Ziemie zwane niegdyś Odzyskanymi, a potem wyzyskanymi, już z małej litery, choć z wielkiej krzywdy. W nią, w krzywdę, były te ziemie urodzajne bardziej może niż w zboża, które rosły tu wielkie jak nigdzie, gęste jak chaszcze.

 

To miała być podróż w czas przeszły dokonany, ale jeszcze  nieopowiedziany, przynajmniej przez niego. Nie powinien w nią wyruszać, ostrzegała go rodzinna przestroga jak przekleństwo: tylko nigdzie nie jedź. Żadna podróż w tej rodzinie nie kończyła się dobrze, może dlatego, że każda była ucieczką.

 

Z tymi ziemiami na zachodzie, na które szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy wędrowali osadnicy – tak ich wtedy nazywano,  jakby tam przed nimi nie było cywilizacji starszej i wyższej, czego wówczas oczywiście nie można było głośno przyznawać, nawet jeśli naprawdę zadziwiała tych przepędzonych ze wschodu na miejsce innych popędzonych dalej, a nawet tych, co przyjeżdżali tu z centralnego kraju, wygnani nie polityką ani historią, tylko biedą i ciekawością lepszego życia – więc z tą ziemią odebraną jednym i obiecaną innym, na wieczne nieoddanie, wiązała go rodzinna historia o niewykorzystanej szansie. Barwna jak western, ale z gatunku tych mrocznych.

 

Ta historia była rodzinna, ale i jakoś uniwersalna, bo w tym kraju po wielekroć rżniętym przez historię i opowiadających ją zwycięzców wszyscy żyli nie na swoim miejscu, nie na swoim kawałku ziemi. To właśnie łączyło ich bardziej niż mowa i przynależność. Kraj w ruchu, gdzie nawet miedze i groby nie były na zawsze.

 

Te ziemie odzyskane, wyzyskane, utracone, zabrane, kresy nagle odwrócone twarzą do odchodzącego słońca, przeniesione o pół tysiąca kilometrów na zachód. A w centrum? Tu przecież nie inaczej, też przecież pola odbierane, tracone, zadeptywane, dzielone przez dzietność, o którą dziś lament, że jej nie ma i wtedy lament, że jest i jak tu wykarmić tyle gąb, gdy siły u kresu, utracone, nieodzyskane. A jeszcze co jakiś czas armie, toczące się i depczące to centrum, tędy im zawsze po drodze, rozjeżdżać błoto i drogi.

 

W tę i nazad, jak ciężki wóz węglarza, a potem cementowozy, aż w końcu pewnej nocy wozy bojowe, z odsieczą do sąsiadów, zawsze łatwiej porządków pilnować za płotem, na cudzym podwórku.

 

Więc i tam, na ziemiach pozyskanych, i tu, w centrum, w samym środku ruchomego kraju, ten sam lęk, że przyjdą, odbiorą, Niemcy, Żydzi, kołchoźnicy- bolszewicy, Ukraińcy z akcji Wisła, banderowcy z Majdanu. Tylko Czechów nikt się nie boi, zapomniane już Zaolzie, śmieszne przy tym, co stało się później.

 

I tak przez dziesięciolecia, niby sami tu swoi, obcy poszli z dymem albo za wodę, a naród mimo to nieswój jakiś, z obawą spoglądający za okno, na drogę, w przyszłość. I nie ma zmiłuj, dla nikogo, nawet dla tych centralnych nieruchawych, bo jednak wszyscyśmy jakoś zmiksowani, wymigrowani, żyjący nie na swoim miejscu, lecz na cudzym, nie u siebie, choć u siebie, nawet jak pięknie w nowym bloku spółdzielczym, to przecież stojącym na polu komuś zabranym za bezcen, a nawet jak i za pieniądze, to bez zgody, z wywłaszczenia, więc siłą.

 

Dlatego może i on postanowił w końcu się ruszyć, nie lubił, ale coś go gnało, więc postanowił pojechać za opowieścią, którą od dawna próbował poskładać. Znał jedynie jej fragmenty, zainteresowała go zbyt późno, by pytania doczekały się pełnych odpowiedzi. Zbierał więc strzępy, odłamki, obłomki, i teraz chciał je zawieźć do tamtych miejsc, przymierzyć, czy pasują, porównać z kilkoma fotografiami, które zostały, głównie cmentarnymi. Nie wiedział, czy znajdzie jakieś ślady ani czego ma szukać. Przeszłość przecież zaciera tropy i zabija świadków.

 

***

 

Tu, koło kciuka, mam jeszcze bliznę, od siekiery – pokazywała matka, chyba zadowolona, że on zagląda tak daleko w tył. – To było w B., próbowałam narąbać drewna, mamusia była w pracy, a ja miałam rozpalić pod kuchnią.

– Nie, nie, umiałam, byłam już całkiem duża, w drugiej klasie. Musiałam, przecież byliśmy wtedy sami, we trójkę, tamtego już nie było, uciekliśmy od niego, właśnie do B., wtedy nas nie szukał przez jakiś czas. –

 

– Blizna została, zobacz, ale te siniaki, które mi zrobił wcześniej, jeszcze w W., na całych plecach, poznikały szybko. Jak na psie, ale ja mu je zapamiętałam, bo bił też jak psa – opowiada,  jakby to było wczoraj albo przed miesiącem. – Dlatego potem już nie było życia, z nim, choć mamusia mu jeszcze wybaczała, ja nie mogłam, tamtego maleństwa nie mogłam. A ona mogła, słaba była, choć silna, wtedy jednak tego nie rozumiałam, potem dopiero w końcu zaczęła mnie słuchać i na pogrzeb chociaż nie pojechała.

 

Słuchał tych opowieści, układał szczegóły w narrację, ale czasem przestawał notować, słowa robiły się za ciasne albo puste, nie mógł się nadziwić, że po takim początku życia matka, urodzona cztery miesiące przed wojną, potrafiła normalnie żyć i jeszcze się uśmiechać. Więc to, co miał napisać, musiało być też opowieścią o sile życia, mimo wszystko.

Bo opowiadała o odległym jak drugi brzeg dzieciństwie i o tych ziemiach odzyskanych i porzuconych jak o raju utraconym, choć przecież  tyle w nim było diabłów, co i aniołów. A może nawet tych pierwszych więcej. Ale czas był przecież taki, ledwie powojenny i zło mieszało się z dobrem bardziej niż kiedykolwiek.

 

Więc to, o czym chciałby napisać, wreszcie opowiedzieć, to geografia i historia garbowane na skórze. Nic z tego nie mija, układa się tylko warstwami w pamięci, przygniata ją, toksyczny odpad, który może aktywować swoje trucizny w każdym momencie. Miał nadzieję, że może zapisując tę pamięć, znajdzie na nią antidotum.

 

Na razie pojedzie i zobaczy. Się.


Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury