Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: wojna
Data dodania: 1 października 2014

„Wargi rozchylają się i uwalniają strumienie śmiercionośnych słów, słów, które budzą strach. To właśnie to. To jest wicher wojny.” Tak (niemal) zaczyna się „Wojna” Le Clezio. Tak (niemal) zaczyna się każda wojna?

***

Jakoś nie mogę zapomnieć tego obrazka: chłopiec w hełmie powstańczym na widowni, obok wymalowanego w barwy narodowe ojca, mecz z Ruskimi, mistrzostwa świata, nasi górą. Spirydionow (to już inny mecz) strzela w widownię składając ręce jak do karabinu, oddajcie Krym, woła do niego poseł-kibic.

Sierpień, wrzesień, wojenne rocznice, okrąglutkie, czas honoru i poloru. Inscenizacje zwane rekonstrukcjami, trup pada i wstaje jak w grze komputerowej, jutro znowu pogramy, tak tu na wojence ładnie. Tłum wcina grochówkę i cukrową watę, kończy rozwolnieniem, umysłowym.

Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat – to znów na trybunach, pieśń obowiązkowa i powszechna jak jeszcze niedawno pobór. Czterej, pancerni, jeden zginął, ale psu się nic nie stało i Marusi też nie. Nas na tym chowali w dzieciństwie, i co? znów się chować mamy? Grzmi co prawda daleko i błyska się za horyzontem, ale co będzie, gdy zmienią się prognozy i zapowiedzą zimny front ze wschodu? Do domu wrócimy, w piecu napalimy, tylko zwyciężymy, bo to ważna gra? Gra?

***

Jak mówić o wojnie, żeby o pamięci nie zapomnieć, ale też żeby się pamiętanie w groteskę i disco polo narodowe nie przemieniło, wszak nam się tak łatwo wszystko w groteskę wyradza. Jak o tym, co groźne i przerażające mówić po ludzku, cywilnie, kiedy metafora się militaryzuje i język zaciąga zaciężnie? Trylogię czytać narodowi, publicznie i pedagogicznie? Niech wie, że Królowa Matka nas, dzieci swoje, pod spódnice schowa i obroni, jako pod Częstochową, tak i nad Wisłą. Cudem.

Jedyna rada: szyki wojującym językom mieszać, słowom zaciężnym krok defiladowy mylić, by nie tupały, jak im surmy bojowe zagrają – inaczej to generałowie będą prawodawcami stylu i sensu. Precedensy już były i to wcale nie w dalekich krajach rządzonych przez wojskowych satrapów, wystarczy sobie we własną historię zajrzeć.

A w niej subtelna i liryczna poetka, na krótko przed wybuchem drugiej światowej rzezi za zmarłym Marszałkiem tęskniąca, za jego wolą, siłą, i za dobrocią siwych oczu, dobrocią, co „jak gotycki kościół piękna” była. Ojcowska ta dobroć, więc nic dziwnego, że „cała Polska modliła się do Marszałka chłopskim i babim lamentem”.

Mimo wszystko świadoma była Kazimiera Iłłakowiczówna, że chcąc się od krytyków Piłsudskiego odróżnić („nieznośnie wszystko tępe i agresywne”, więc jakże nie chcieć się odróżnić?), musi uważać, żeby w egzaltację nie popaść pisząc o ubóstwianym wodzu. Szukała odpowiedniej miary, by opowiadając wielkość Marszałka, ani odrobinę nie przesłonić go swoją osobą. Prawodawcę stylu godnego i wystarczająco przezroczystego znalazła w generale Składkowskim, ministrze spraw wewnętrznych i premierze:

najpiękniej wybrnął tu z trudności p. generał Składkowski, którego „Strzępy meldunków” są dla mnie wzorem postawy wobec zmarłego, tej postawy, która stanowi z punktu widzenia sztuki narracyjnej najtrudniejszy dylemat do rozwiązania. Książka (…) nie mająca w swym założeniu właściwie żadnych intencji literackich, w wykonaniu dała przykład, jak należy traktować podobny temat.

Dziś brzmi to zabawnie? Ale gdy przypomnimy sobie, że po sąsiedzku prawodawcami stylu i kultury byli Hitler i Stalin, możemy odetchnąć z niejaką ulgą, że my, Sławianie, naprawdę lubim sielanki. W końcu prawodawca naszej formy czyścił kraj budując sławojki, a nie obozy zagłady dla całych narodów.

***

Generalissimus Stalin lubił zajmować się literaturą okrutnie, dopisywał wszak całe rozdziały w jej historii, podpisując wyroki śmierci. Tak właśnie zakończył rozdział o Izaaku Bablu i wielu innych, wpisując się na wieki w historię literatury.

Wspominam o Bablu nie przypadkiem, bo sięgnąłem po jego „Dziennik 1920”, gdy przeraził mnie tytuł telewizyjnej relacji z defilady, zorganizowanej dla uczczenia 15 Sierpnia. Materiał wydawca zatytułował: zwarci i gotowi. Z kim zwarci albo przeciw komu? I do czego gotowi? Czy nie nazbyt łatwo chlapiemy jęzorem?

Tak więc właśnie w rocznicę mniemanego cudu nad Wisłą sięgnąłem na półkę po – o zgrozo! – Ruskiego, Żyda ruskiego na dodatek, co się do Krasnej Armii schował i jako widz świadectwo szaleństwu chciał dawać. Wszędzie nieznośny smutek, ludzie, ludzkie dusze, wszystko zdławione, przestrzegał Babel, ale podkusiło mnie, by czytać te niecudowne zapiski, by sprawdzić, co zanotował 15 sierpnia roku pamiętnego. Najpierw zanotował spokój w pejzażu podejrzanie łagodnym:

Chwila przed wkroczeniem do Komarowa; już po strzelaninie – pędzę konno, całkiem sam – teraz spokój, dzień upalny, pogoda, dziwaczna cisza, ćmienie w duszy, nikt mi zresztą nie wadzi, pola, lasy, okolica falista, steczki wśród trawy.

Perwersyjne, piekielne piękno, ale to wstęp tylko, bo potem już Komarów, niedawno jeszcze w polskich rękach – wczoraj byli tu Kozacy walczący po polskiej stronie:

Urządzili pogrom.(…) W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się we krwi.

Kto by dziś czytał Babla? Kto czytać chce o wojnie? Wystarczy migawka w telewizorze; najładniej wygląda defilada. Nasza dziarskość w rocznicę Cudu już co prawda bez wąsa, z wargą nagą, światowo wygoloną, ale ciągle zamaszysta i rozhukana, że hej, szable w dłoń. Więc zwarci i gotowi? Na pewno? Na wszystko? Na to, co u Babla w dzień cudu zapisane także: … ta sama nienawiść, ci sami Kozacy, ta sama srogość, a, prawda, wojska są przecież różne – ale to brednie.

***

Sens wojny i jej bezsens: są ofiary i są kaci, ale nie ma niewinnych, bo wojna ubabrze wszystkich. Wszyscy znajdziemy się w tym samym obozie, pochłonie nas i przetrawi ten sam system. Wybitny historyk Otto Dov Kulka, który po dziesięcioleciach dopiero wydusił z siebie fragmenty pamięci o obozie koncentracyjnym, nie karmi złudzeń:

… z Auschwitz jako takiego system ten może przenikać w każdą możliwą sytuację, jak gdyby był autonomiczny, całkowicie oderwany od wszelkiego uczucia litości, wstrętu, okrucieństwa, tak że zupełnie zaciera się w nim różnica między katem a ofiarą. Właśnie tak zapamiętałem tę scenę, scenę przemocy jako rytuału, jako część (…) systemu życia powszedniego.

Znaczące, że Kulka, który jako jedenastoletni chłopiec właśnie w obozie przeczytał „Zbrodnię i karę”, opisując codzienność Auschwitz woli odwoływać się do „Kolonii karnej” Kafki.

Wystarczy sytuacja graniczna, by absurdalne zło, które dotychczas wyobrażali sobie jedynie najodważniejsi artyści, stało się powszedniością.

***

Język wie więcej. Na pierwszym roku polonistyki ekscentryczna lektorka martwej łaciny wbijanie nam do głów łacińskich sentencji rozpoczęła od tej, która miłujących pokój wzywa do szykowania wojny. Pragmatyczny przekaz przodków.

To trwa: w walce o władzę powtarzają się rytuały przemocy. Bombardują nas, się bombardujemy – pociskami, słowami. Słowa bywają śmiercionośne, jak pociski. To ważne odkrycie literackie, ale nieprzydatne na nic.

Tak, teraz jest wojna. Wojna jest teraz, i zawsze. Powtórzenia nieuchronne jak lęk. Przedwczoraj padła Warszawa, pojutrze skapituluje Powstanie. Zostanie kamień obok kamienia, do odbudowy, raz jeszcze.

***

Pejzaż za oknem: czerwienieją sumaki, rozpanoszone jak najeźdźcy. Pola rozorane w skiby. Sad pachnie nieznośnie winną zgnilizną. Kwitną  wrzosy, smutne już przed uschnięciem. Na popiół, na wiór, na wiatr.

30 września 2014

Data dodania: 3 marca 2014

W telewizji, która reklamuje się tym, że nie kłamie przez całą dobę, objawiła się poezja. Redaktorowi R., komentującemu spotkanie polityków, którzy zmężnieli nagle w chwili zagrożenia i zawiesili spór swój codzienny, przypomniał się wierszyk z lat dziecinnych, przez dziesięciolecia wbijany do szkolnych głów w imię nauki ojczystego języka i internacjonalistycznego patriotyzmu: są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt, wysączymy ją z piersi i z pieśni.

Rytmiczne jak salwa (albo i trzy salwy) wersy Broniewskiego peerelowska edukacja powinna zohydzić nam na zawsze, a jednak – usłyszane między jedną a drugą wiadomością z dziwnego frontu na słonecznym półwyspie – wywołują ciąg skojarzeń sprawiający, że czarnobiałe informacje z kolorowego telewizora stają się mniej oczywiste, mniej oczywista przypomina się historia, tęskniąca do powtórzeń, dziejąca się na naszych oczach, ciemna jak katarakta.

Broniewski był uwodzicielem, uwielbiał, gdy jego wiersze wprawiały w ruch społeczną rzeczywistość. Wprawiały naprawdę, także wtedy, gdy cały naród miał stanąć przeciwko czołgom, które przecież papierowe, podobnie jak działa i samoloty, aż okazało się, że to czerwone to nie plakatówka, nie farba drukarska, lecz krew. Krwi nie odmówi nikt, ale nie od wszystkich Ojczyzna chciała krew przyjąć.

Władze II Rzeczpospolitej w 1939 roku, gdy wojna wydawała się nieunikniona, nie przyjmowały od komunistów nie tylko ochotniczej gotowości do przelania krwi, ale i wpłat na fundusz obronny. Tak przynajmniej pisał Wiktor Kubar, przedwojenny działacz KPP, we Wspomnieniach o Broniewskim. Rozterki komunistów, czy bronić kraju, który jest więzieniem proletariatu, dla działaczy KPP wcale nie metaforycznym, rozstrzygał – jak wspominał Kubar – wiersz Broniewskiego: Nie było już wówczas partii, ośrodka organizacyjnego i ośrodka myśli politycznej. a jednak to samo działo się i we Wronkach, i w Sieradzu, i w Piotrkowie. We wszystkich więzieniach Polski. Powtarzano tam wtedy wiersz napisany w kwietniu 1939 roku przez Broniewskiego. Wiersz, który brzmiał jak partyjna dyrektywa.

Wkrótce Broniewski – na mocy innej dyrektywy wydanej przez inną, choć pobratymczą, partię – sam mógł sprawdzić, jak poezja brzmi w więziennej celi. Aresztowany przez sowieckich okupantów we Lwowie razem z grupą mocno lewicujących literatów, którym udało się uciec przed hitlerowcami, trafił do więzienia na Zamarstynowie, w dzielnicy znanej przed wojną głównie z fabryki wódek Baczewskiego, w której produkowano świetny winiak. Siedział w jednej celi z Aleksandrem Watem i uwodził, nie przestawał uwodzić. Z pieśnią na ustach, oczywiście, nawet w kacecie:

A Władzio był niesłychanie dzielny, z ogromną siłą, jakieś orlątko. I nie tylko w tym szczerze go podziwiałem. Ja chodziłem inteligenckim krokiem, biegałem w kółko po tej celi. A on – zazdrościłem mu tego –  chodził żołnierskim krokiem, wybijał takt i śpiewał wszystkie legionowe pieśni. Cały czas śpiewał, pięć dób śpiewał – opowiadał Wat Miłoszowi po wielu latach, z niesłabnącym zachwytem, wciąż uwiedziony.

Dlaczego fragment ze szkolnych wypisów, zacytowany przez politycznego komentatora, zaprowadził mnie w te więzienne korytarze? Może w pogoni za żywotnością, nie tylko literacką, ale i zwykłą, codzienną, za głodem życia, który Broniewskiemu kazał śpiewać w kacerze, i zjadać straszliwie słone śledzie, których nie mogli przełknąć współwięźniowie, i zaczarować młodego bundowca spod tej samej celi, by oddał mu cały zapas cukru w kostkach?

Głód życia wbrew sinym chmurom, które dziś – prognoza pogody dziwnie rymuje się z historią – na nasze niebo przygonił wiatr z południowego wschodu.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury