Blogi Muzeum Literatury
Słowo kluczowe: odpoczynek
Data dodania: 23 grudnia 2018

1.

W tym roku przedświąteczny czas poprzecinany śmiercią, grasującą niedaleko, w okolicy, więc trudno snuć jeszcze jedną wigilijną opowieść. Literacka tradycja podpowiada, że opowieść ta musi być optymistyczna: zapowiedź, oczekiwanie na przyjście, które odmieni wszystko, krusząc lodowate serca i sumienia, a potem hosanna, zmieniająca zwykłych zjadaczy chleba w anioły. Zwykłych przecież nigdy nie brakuje, za to aniołów zawsze niedostatek.

Opowieść wigilijna powinna być więc słodka, choć lukrowana nie przesadnie, jak dobrze zrobiony makowiec. Pachnieć musi choinką i wypastowanymi podłogami, błyszczeć jak posypana brokatem bombka albo nieoskrobane z łusek dzwonko karpia. I kończyć się dobrze jak list do świętego Mikołaja.

Im jednak człowiek starszy, tym słabiej reaguje na świat: smak i sumienie rozpuszczają się w refluksach, węch ulega wiecznemu katarowi i zanika, jaskrawość świata oślepia w końcu tak mocno, że zmienia się w jaskrę, łuski opadają z oczu jak brokat i obnażają świat wcale nieświąteczny, szary i pluchowaty niczym ostatnie wigilie.

Na dodatek zwyrodnienia nie pozwalają podnosić głowy ku niebu, więc spuszczone oczy gapią się w ziemię, szukając dziury w niegdyś całym.

I w końcu rzeczywistość dopieka tak bardzo, że przestaje się wierzyć wigilijnym opowieściom, zapowiadającym przemianę świata na lepsze, wiarę w cuda zastępuje wiara w magiczne działanie reklamowanych w telewizji suplementów, niezbędnych do dobrej przemiany materii.

2.

Przecież i biblijna opowieść o cudownych narodzinach podszyta jest myślą o śmierci. Te narodziny to tylko początek, zaledwie obietnica, widowiskowa zapowiedź zakończenia: odkupienia, które odbędzie się (i odbywa) przez zdradę, cierpienie i śmierć, zadaną gwałtem, który ma wprowadzić na ziemi ład nie z tej ziemi. Trudne do uwierzenia i do spełnienia, rozum wodzące na pokuszenie spekulacji i na podszepty megalomanii.

Wigilijna opowieść może być więc radosna o tyle, o ile zapomnimy o jej zakończeniu, w którym krzyżują się odkupicielskie pomysły ludzkości. Zaczyna się szopką, siankiem, pastuszkami i bydlątkami, ale kończy krwią, żółcią, pragnieniem gaszonym octem, ropą wyciekającą z przebitego boku – jak więc może być radosna, przynajmniej w ludzkim wymiarze. A innego wymiaru dostępują nieliczni, jest przecież kwestią epifanii albo szaleństwa.

3.

Pomieszanie wiary i szaleństwa to w polskim paradygmacie kulturowym romantyzm i jego przekleństwo, poetycki mesjanizm, wiara, że stylizowana na Chrystusową ofiara jednostki daje przewodnictwo i władzę nad pospolitym tłumem, że wola wybranych, wiedzących lepiej, może nieświadomą swoich możliwości tłuszczę poprowadzić do przebóstwienia.

Taki odziedziczyliśmy testament, by przywołać Słowackiego:

Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami;

Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny:

Dziś was rzucam i dalej idę w cień — z duchami,

A jak gdyby tu szczęście było, idę smętny.

Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica

Ani dla mojej lutni, ani dla imienia:

Imię moje tak przeszło, jako błyskawica,

I będzie, jak dźwięk pusty, trwać przez pokolenia.

(…)

Niech przyjaciele moi siędą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb — oraz własną biedę:

Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,

Jeśli Bóg mnie uwolni od męki, nie przyjdę…

 

Dalej następują słynne kawałki o niesieniu narodowi oświaty kagańca i kamieniach rzucanych na szaniec, aż w końcu czytamy patetyczną i megalomańską pochwałę poezji stosowanej w Chrystusowym geście:

 

Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi

Iść?… taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?

Być sternikiem duchami napełnionej łodzi

I tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata?

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,

Co mi żywemu na nic, tylko czoło zdobi;

Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,

Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi.

 

4.

Dziś wiemy aż za dobrze, choć opowieści o tym raczej nie lubimy słuchać, czym zakończyły się szaleńcze próby przeanielania innych w imię „wyższych racji”. W dwudziestym stuleciu przerabiano ludzi rzeczywiście – na zwierzęta robocze, na popiół, mydło, rękawiczki albo abażury.

Zuzanna Ginczanka, przed wojną dobrze zapowiadająca się liryczka, modna teraz, bo wciąż uwielbiamy tragicznych i martwych poetów, po dwakroć wydawana hitlerowcom i w końcu zamordowana przez nich za bycie Żydówką, po pierwszym donosie i udanej jeszcze ucieczce odpowiedziała wieszczowi wspaniałą ironią kogoś, kto doświadczył żelaznego wieku:

(…)

Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,

Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,

Donosicielko chyża, matko folksdojczera.

Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.

(…)

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:

Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —

Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku

Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota

W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.

O, jak będzie się palić w ręku im robota,

Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,

Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn

Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;

To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym

I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi. 

 

Czy to aby nie jedyne przeanielenie dostępne nam w doświadczeniu historycznym?

 

5.

 

Nigdzie naokoło nie było łaski. Ani za grosz – napisał Gombrowicz we fragmencie Dziennika, opowiadającym tragiczną historię cierpiącego ojca, którą zresztą sobie na użytek literacki wymyślił.

 

W takiej sytuacji są ci, którzy nie wierzą albo nie dowierzają religijnej opowieści o równie radosnych narodzeniu i  śmierci, które dawać mają życie wieczne. Wierzącym łatwiej o tyle, że są mniej samotni, mogą sądzić, iż stanowią część boskiej ekonomii zbawienia.

 

Napisano o niej teologiczne tomy, pełne przypuszczeń, twierdzeń i metafor – od zawsze ludzka potrzeba uwięzienia tajemnicy w słowie kończyła się logoreą. Ale wobec boskiej ekonomii człowiek jest bezradny i bezbronny, może wierzyć albo nie, lecz oba rozwiązania niosą lęk i niepewność. Bóg jest w lepszej sytuacji, nawet jeżeli w Betlejem urodził się jako człowiek. I jest w tym „pewna dawka hipokryzji”, by użyć zgrabnego określenia z  eseju Giorgio Agambena „Piłat i Jezus”.

 

Ta mała książeczka z wielkimi pytaniami nie jest jednak „zgrabna”, uwiera, bo objaśniając, wywołuje jeszcze ciemniejsze pytania.

Piłat, jak każdy człowiek poddany ekonomii zbawienia, pozbawiony jest – twierdzi Agamben – pewnego przywileju danego Chrystusowi wcielonemu w człowieka: w swym starciu z Wiecznym ma tylko naturę ludzką. Jest człowiekiem, i tyle. Nie ma, w przeciwieństwie do Chrystusa, dwóch natur, dzięki którym może powiedzieć jednocześnie „niech mnie ominie ten kielich” i „nie jak ja chcę, ale jak Ty”, lecz tylko jedną, z pomocą której szuka, na swój sposób, sprawiedliwości i prawdy.

Strategie tych poszukiwań są różne, człowiek postawiony wobec tak ostatecznych wyzwań może również odmówić wyboru, powtórzyć Piłatowy gest umywania rąk. Ten gest, arcyludzki, nie przypadkiem tak łatwo zadomowił się w języku. Agamben zwraca uwagę, że prokurator Judei w końcu wydał Jezusa na ukrzyżowanie zgodnie z wolą żydowskiej starszyzny, ale niezgodnie z rzymską procedurą prawną nie zakończył procesu wyrokiem, uchylił się od osądzenia króla żydowskiego.

Nie wydał wyroku, nie orzekł, więc nie zakończył swojego rozdziału opowieści.

7.

Czy taki gest ma jakiekolwiek znaczenie? Czy unik zmęczonego światem człowieka ma wpływ na ekonomię zbawienia, nawet jeśli nie wierzymy i traktujemy ją tylko jako spekulację, mająca jakoś uporządkować beznadziejny świat? Czy wigilijna opowieść o nadziei narodzenia i przemiany może zakończyć się dobrze? Czy – mówiąc po ludzku – zaznamy w końcu świętego spokoju?

Odpowiedź, którą da się wyczytać z eseju Agambena, nie jest optymistyczna. Ekonomia zbawienia ma swoją logikę: Chrystus chciał być osądzony i skazany, godził się na ziemskie wyroki, by dać nam szansę na sąd ostateczny, sąd po którym miało już nie być żadnego sądu, więc miał być więc także ucieczką z ludzkiej historii.

Historia jest częścią ekonomii zbawienia, ale jest jej częścią jako rzeczywistość z krwi i kości, a nie teatr marionetek – pisze Agamben. Piłat to nie tylko wykonawca boskiego planu, executor Novi Testamenti, to historyczny aktor ze wszystkimi swymi niemożliwymi do wyeliminowania sprzecznościami.

Jak pokazuje właśnie historia, bywamy nieobliczalni, dlatego niełatwo wpisujemy się w cudzą ekonomię, w cudze scenariusze. Ale wszystko ma swoją cenę: unik Piłata, owa odmowa wydania wyroku utrudniła, a może nawet uniemożliwiła, zakończenie procesu, którego wynikiem miało być postawienie nas przed ostatnim sądem, dającym wyzwolenie.

Piłat, wybierając swój sposób poszukiwania prawdy poprzez wstrzymanie się od osądu, zaburzył logikę ekonomii zbawienia W świetle Piłatowego uniku ekonomia ta nie jest tak jasna i oczywista, jak by mogło się wydawać. Jasne i oczywiste przestaje też wydawać się zakończenie wigilijnej opowieści.

8.

To w końcu nieuchronne: im mocniej przygina nas do ziemi, tym bardziej opowieść o narodzinach wielkiej przemiany zmienia się w opowieść o śmierci. Wtedy zakończenie tej opowieści – jak i samą śmierć – próbujemy odłożyć na później, na święte kiedyś albo na święte nigdy, nie wiemy przecież, co w końcu nastąpi.

I nie wyjaśni się to aż do końca, który też nie jest oczywisty, bo przecież może wcale nie nastąpi. A wówczas skazani będziemy na nieustający ciąg dalszy, który nastąpi zamiast zakończenia.

A jeśli już na zawsze utknęliśmy w historii, w nierozwiązywalnym krisis i na darmo czekamy zakończenia wigilijnej opowieści, jakie by ono nie było?

Bóg nie osądzi człowieka, bo człowiek nie osądził Boga – orzeka w swoim eseju Agamben i nie jest to dobra nowina.

Bo co jeżeli ma rację?

Więc nigdy już nie odpoczniemy?

Data dodania: 27 lipca 2018

Morze może wiele. Zaszumieć w głowie, wejść w nogi, rozbujać krok i język. Zmusić do gimnastyki językowej, gdy próbujemy o nim pisać, wszystko jedno, czy chcemy być sarkastyczni, czy też sentymentalni, czy ochlapujemy opowieść lodowatą groteską, czy zalewamy ją słonawą falą czułości. Morze wiele może.

1.

Morze może być opowiedziane tak: upalna plaża, piasek wyschnięty na popiół, ledwo przestudzony. Jakby się uwzięli, wszyscy idą brzegiem, nogi chłodząc w wodzie, wpadając na siebie, nikt nie chce ustąpić, by nie zamoczyć plażowej bielizny. Drepczą pospiesznie, przecież trzeba się nachodzić za cały rok, nie wyrok, słono opłacony spacerniak. Spocony balet oglądany bezkarnie zza ciemnych okularów, pokraczny, potykający się w grajdołach wykopanych dla ochłody albo osłony, wpadający w fosy zamków z piasku rozdeptywanych z przekleństwem.

Co chwilę uskakują przed większymi falami, niezgrabnie, stawy i mięśnie dawno zwyrodniały w dorosłość. Ale wydaje im się, że wciąż poruszają się z gracją, rozkołysani krokiem niemal tanecznym. Przebierańcy i ekshibicjoniści: od dawna za małe kostiumy, za duże figury, pokręcone sylwetki, pamiętające lepsze, bo prostsze, czasy.

Mięśnie napompowane, już tylko ego, nie testosteronem, jak dziurawy materac do pływania, sflaczałe, niezdolne utrzymać się na  powierzchni. Kobiece uda usiane zgasłymi kraterami, dawno nie zwiedzanymi. Piersi po kolejnych ciążach ciążące naturalnie, ku ziemi, ostateczny dowód na  prawo grawitacji, przeklęty niech będzie Newton.

Na ich tle młodość, lanserska, pusząca się, bo jeszcze niepuszysta. Szkieletory, rzeźbione na siłce, na siłę, jednowymiarowe wieszaki odziane w skórę i anorektyczne kostiumy, odsłaniające nie co nieco, ale całkiem co, jakby miały. Defilują żwawo, energiczne, szastające spojrzeniami na lewo i prawo, niczym mewy na wieczornym piasku w poszukiwaniu resztek dnia. Samotne, czasem obok facetów, już odkładających tłuszcz na emeryturę, z tatuażami rozmazanymi suplementami i sterydami.

A wokół szum, wcale nie morza. Dziecięcy chór bez dyrygenta, bachory rozdarte, szkoda, że metaforycznie. Sapiące samce pociągowe zaprzęgnięte do grzęznących w piasku wózków, objuczone nomadycznym dobytkiem, służącym rodzinnej trzódce do wygrodzenia kawałka piachu o powierzchni jednorodzinnego grobowca i osłonięcia go wzorzystym sarkofagiem, żeby za szybko nie przeleciał piaskiem przez palce.

Wspólnota znów pierwotna, sklejona potem, namaszczona olejkami, z filtrem (dzięki za ogień, już nie palę), mości się gderliwie na swoim: leżaki, maty, piwo zakopane po szyjkę, kanapka, łopatka, wiaderko z wodą, pisk.

Oparawaniające teren samce mogą być rozdrażnione i agresywne, gdy chronią stado przed obcymi, rozkładającymi się jak zwykle za blisko, na oddech, nieświeży w tym skwarze. Wiadomo, wspólnota bez granic nie istnieje. I bez obcych, którzy przecież są wszędzie, przybywają z lądu i morza, gdy tylko uśpieni słońcem stracimy czujność.

Zwykle odchodzimy daleko, nadkładając piaszczystej drogi, dla spokoju. Ale dla ludzi-rzepów jesteśmy jak latarnia morska. Ci z zeszłego roku rozbijali się codziennie tak samo, ci sami: trzy metry od nas, gdziekolwiek nie przysiedliśmy. On, wysoki, szczupły, siwawy, krótko obcięty. Pewnie spóźniony ojciec, ale przedwczesny emeryt, wojskowy, sierżant, najwyżej chorąży, to jakoś widać, da się poznać, po czymś nieokreślonym.

Ona smaży się nieruchomo, z boku na bok, dietetyczna frytka, jeszcze nie napuchła od żaru i tłuszczu. On pilnuje chłopców, wymyślił zabawę: okłada ich mokrym ogniem z plastikowego karabinu, aż w końcu mają dość, chowają się za nas, padają w piasek, krzycząc już naprawdę, prawie naprawdę, jeśli pamięta się taki krzyk.

Wtedy przerywa wodną kanonadę, zauważając nasze istnienie. Patrzy z jakimś niesmakiem, na książki w naszych rękach, na parasol zasłaniający boskie słońce. Tak, wiemy, zupełnie nie zabawni, nadajemy się tylko na żywą barykadę, cholerni pacyfiści, balast w wojnie o pokój. Wielbiciele oksymoronów, sami obcy.

2.

Morze może jednak być opowiedziane inaczej, historią, na tyle ładną i wzruszającą, że dostąpiła internetu. To opowiastka znad innego akwenu, cieplejszego, więc i ona ciepła, podawana niemal sauté, w zalewie informacji lekkostrawnych, jak ta obok, zatytułowana: wiemy ile kosztowała sukienka Lewandowskiej.

Giorgio Moffa, restaurator z małego włoskiego miasteczka, wrzucił do sieci zdjęcie starego mężczyzny, siedzącego na betonowym nabrzeżu i patrzącego w pomarszczone lekko (a jakże!) lazurowe (oczywiście!) morze. Mężczyzna jest ubrany nieco niedbale: szorty, skarpetki i sandały, różowawy podkoszulek na ramiączka, spod którego wystaje drugi, w kolorze bieliźnianym. Obrazek na pewno nie nadający się do wakacyjnych numerów stajlowych magazynów dla mężczyzn.

Obok siedzącego jakiś przedmiot, oparte na nóżce lusterko? ramka na zdjęcie? To rzeczywiście fotografia, czytamy, odwrócone w stronę morza zdjęcie żony, zmarłej przed siedmiu laty. Kiedyś przychodzili w to miejsce razem, dwie połowy, dwa lustrzane odbicia, dryfujące w nieuchronną samotność, która przypadła jemu.

Restaurator nie zna staruszka, ale pisze o nim: to wspaniała osoba, bo widział, jak płacze z tęsknoty. „Myślę, że takich ludzi już nie ma. Ściskam cię mocno, drogi przyjacielu, jesteś wspaniałym człowiekiem” – wyznaje pod zdjęciem wrzuconym na społecznościowy portal. I podawanym dalej przez tysiące.

Nowoczesny styl, w jakim jesteśmy wytresowani, kocha takie emocje, ale jest też podejrzliwy. Od razu podrzuca pytanie: to czemu ten zachwycony podglądacz nie zaprosi samotnego staruszka na kawę i zamiast lajkować nie powie mu wprost, jak bardzo go podziwia, nie wesprze w jakiś inny sposób? Czemu nie przerwie jego samotności?

A czy powinien? Owszem, uspołecznieni już tylko wirtualnie, klikający, lajkujący, utłitowani po czubki włosów, jesteśmy zupełnie osobni i tę osobność zagadujemy w wirtualnym świecie, na śmierć, bo już nie potrafimy być samotni. Lecz przecież samotność to nie zawsze ból. Wypełnia ją melancholia, rozpacz, czasem żałoba, ale także dobre wspomnienia, myśli, słowa, które nie przemijają. Samotność to stan szczególnego skupienia, szczególnie w wieku, gdy już tak wiele za człowiekiem i gdy tak wiele fragmentów przeszłości wyrzuca wraz ze słowami słabnąca pamięć.

Samotność musi więc czasami być naprawdę samotna, bo bywają jeszcze łzy nie na pokaz, nie domagające się selfie. Włoski restaurator z Gaetty pewnie to ma na myśli, gdy pisze, że nie ma już takich ludzi. Może więc z rozmysłem, z niemodną dziś dyskrecją, nie przerywa samotności staruszka w różowym podkoszulku. Dając opowiastce dobrą puentę.

3.

Nareszcie, za kilka dni i my pojedziemy nad morze. Z której tym razem będzie opowieści? Pewnie jak zwykle, trochę z jednej, a trochę z drugiej. Ważne, że będzie nasze, tylko nasze, jak nasze będzie te kilkanaście dni, spokojnych i długich.

Nawet sierpniowe słońce ich nie zmorzy, po zmierzch, gdy czerwone ze zmęczenia spłynie do zatoki, rozmieniając się na połyskujące cekiny.

Reszty nie trzeba.

O autorze
Tomasz Tyczyński (ur. 1960), absolwent polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989 – 1997 pracował w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 90. ubiegłego stulecia (jak to brzmi!) teksty o literaturze publikował w prasie literackiej i periodykach naukowych (Potop, Studia Norwidiana, Pamiętnik Literacki, Studia Polono-Slavica, Społeczeństwo Otwarte, Krytyka), a także w Gazecie Wyborczej oraz Programie I PR. Współautor monografii „Literatura rosyjska XX wieku” pod red. Andrzeja Drawicza; zajmował się też polskim romantyzmem i Norwidem, rosyjskimi teoriami i manifestami literackimi, strategiami literatury wobec „doświadczeń granicznych”; doktorat o twórczości Aleksandra Wata i Warłama Szałamowa pisał, ale nie napisał. W latach 1995 – 2007 pracował jako dziennikarz, m.in. kierował radomskimi redakcjami wszelkiego rodzaju: radiową, prasową i telewizyjną, uprawiał publicystykę kulturalną i społeczną. Od 2007 roku kierownik Muzeum Witolda Gombrowicza, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza.
Muzeum Literatury
Ostatnie wpisy
Archiwa
Blogi Muzeum Literatury
Copyright © 2010-2020 Muzeum Literatury