Blogi Muzeum Literatury
Czytanka niepedagogiczna
Data dodania: 26 maja 2014

Dzień za dniem, Dzień Matki, a zaraz potem i Dziecka, logicznie, po kolei. Dzień Matki w Polsce obchodzony od stu lat, staroświecki jak Kraków, w którym świętować go zaczęto. Dzień Dziecka o połowę młodszy, ale poważniej dekretowany, upolityczniony niczym modne dziś sposoby czytania literatury. Poczytaj mi, mamo.

***

Właśnie: dlaczego mamo? Rodzinny landszaft pedagogiczny: dziecko w łóżeczku, mama na brzegu, odwinęła różek kraciastej kołderki, książka w dłoniach, czyta, czyta, aż do zaśnięcia dziecięcia, jeszcze delikatny pocałunek, kosmyk włosów odgarnięty z czoła, szeptem pstryka gasnąca lampka, i wszystko jasne. Jasne? Na pewno?

Co ona temu dziecku czyta? Co wybrała na pierwsze czytanki, które najmocniej zapadają w pamięć, by wygrzebać się z niej po latach, czasem w bezsenne noce, milczące po dorosłemu. Czyta kilka tekstów, na zmianę, znanych, więc monotonnych, by usypianego łagodnie przeprowadzić z rozbrykanego dnia w ciszę nocną, ogłaszaną zawsze przedwcześnie, wbrew dopiero co obudzonej ciekawości świata. Czytanka na dobranoc, łagodny środek nasenny, śpij spokojnie, śnij sny jasne.

Nic nie jest jasne. Bo dlaczego te pierwsze czytanki wybiera właśnie ona, mama? Gdzie ojciec, jaka jego rola i na jakich deskach ją odgrywa? Nieobecny czy niedostępny tylko? A  może obojętny, ukryty za kurtyną z gazety, za zasłoną z papierosowego dymu, z telewizyjnej poświaty, sączących się do sypialni przez szparę między drzwiami a podłogą? Obrazek  staroświecko konwencjonalny, dawno przemalowany równouprawnieniem i ról wymieszaniem. Na pewno?

***

Czas jakiś temu w popularnej gazecie dyskusja o pierwszych czytankach. O tym, co dzieciom pisać w elementarzu, którym przymusi się ich do czytania, dyskutują psycholożki, pedagożki, metodyczki, publicystki. Żadnych mężczyzn, wiadomo: poczytaj mi mamo, mój ty rodzicu A. Panie raczej mądre, a na pewno modne, wiedzące jasno w oświeceniu. I oburzone, bo ministerialna pierwsza czytanka jest infantylna, traktuje dzieci jak dzieci. A przecież dzieci  trzeba traktować poważnie, żadnego dookoła Wojtku, żadnych metafor.

Po co na przykład o usychających jesienią liściach opowiadać dzieciom, że opadają z gałęzi, by ciepłą kołdrą otulić na zimę korzenie – dziwią się panie, którym świat jawi się jasny jak szpitalne kafelki. Przecież już rezolutny sześciolatek wie, że liście opadają z drzew, bo obumierają. Więc po co dziecku zalatującą naftaliną poetyckość? Żeby nabrało złudzeń, że świat ma jakiś niejasny sens, wykraczający poza chlorofil i cykle wegetacji, niedefiniowalny, niedopowiedziany, wieloznaczny? Choćby i taki, że śmierć nie zawsze jest boleśnie bezsensowna, że czasem czemuś służy, na przykład pozwala przeżyć korzeniom, i że są na świecie ludzie, którzy w ostateczność i bezsens śmierci w ogóle nie wierzą?

To oczywiście moje pytania, ironia rodzica, który już dawno zapomniał pedagogiczne teorie, służące mu zresztą niegdyś do zaliczenia egzaminów, a nie wychowywania dzieci. Panie modne nie pytały, wiedząc przecież. Oburzały się za to, dlaczego w ministerialnym elementarzu zawsze występuje mama i tata, gdy przecież duża część dzieci żyje w domu, w którym nie ma ojca, więc nie wolno ich stygmatyzować.

A dzieci, które nie mają matki, wolno, bo jest ich mniej? A co z tymi, które nie mają już babci, tych przecież też całkiem sporo? Co z życiem, które nie jest sprawiedliwe, stygmatyzuje nas wszystkich i przynosi cierpienie, przed którym nie możemy uciec i rzadko ma dla nas sens. Jak opowiedzieć świat, by nikt nie poczuł się dotknięty czy inny? Przecież z rozpoznania inności bierze się chęć opowiedzenia własnego świata, nie tylko w literaturze.

Myślałem o tym wszystkim jako ojciec, który kiedyś czytał dzieciom nie tylko do snu, czytanki mniej i bardziej poważne, wesołe i smutne, czasem przerażające. Czytał, nie rachując  pedagogicznych korzyści, nie szacując wychowawczych „ryzyk”, intuicyjnie, z potrzeby własnej i cudzej, w zaufaniu do literatury, dziecinnym pewnie i niepożytecznym. Licząc może jedynie po cichu, że tak obroni słuchających przed chaosem znaczeń i nieoczywistością sensów, którymi zaatakuje ich świat. Obroni, ucząc interpretacji.

***

Czytałem na przykład córce wierszyk Danuty Wawiłow, rymowany obrazek fantastycznie zilustrowany przez Franciszka Maśluszczaka, który oboje umieliśmy na pamięć po jednym wieczorze, ale powtarzaliśmy go znowu i znowu, czasem z podziałem na głosy, przeczuwając może, że skrywa coś w swej oczywistości:

Siedzi sobie babcia na jabłoni.

Wnuczka stoi w dole, woła do niej:

– Co tam robisz, babciu, na tym drzewie?

– Powiedziałabym ci, ale nie wiem!

Kiedy czytałem córce o postrzelonej babci, która nie wie, po co wdrapała się na drzewo, byłem młody i wszyscy dokoła byli młodzi. Moja mama, energiczna i nałogowo zapracowana, także na przedwcześnie wymuszonej emeryturze. Babcia, z którą wtedy mieszkaliśmy, młodzieńczo uparta od zawsze, bo inaczej życie połamałoby ją dawno, jak drzewo nie dość twarde albo nie dosyć giętkie, więc babcia była jak dąb, a czasem jak brzoza. Tylko przesadzać jej nie należało, o czym pomyśleliśmy za późno. Nawet mój ojciec też był w pewnym sensie młody, młody w pamięci: nie żył od dekady, zmarł za wcześnie jak każdy, ale jednak bardziej, bo grubo przed swoim półwieczem.

Dokoła była więc względna i umowna, ale jednak młodość i o babci z wierszyka Danuty Wawiłow myślałem jak o ekstrawaganckiej żwawej staruszce, która za nic ma powagę i rozsądek przypisane starości. Lubiłem ją za tę niepowagę i nieroztropność, i też chciałem być takim nie do końca poważnym – a właściwie do końca niepoważnym – ojcem, a potem kiedyś dziadkiem.

To kiedyś było oczywiście tak odległe, że nawet nie zastanawiałem się, kiedy to kiedyś będzie. Więcej, nie zastanawiałem się wcale, do głowy mi nawet nie przyszło pytanie: czy aby na pewno będzie?  Pytanie, które zaskoczyło mnie kolejną dekadę później i przywiązało się do mnie jak najwierniejszy pies. Albo raczej kot, tak bardzo spragniony obecności człowieka, że czasem z tą obecnością, z jej szczęśliwą intensywnością nie może sobie poradzić i przerywa pieszczotę bolesnym atakiem na rękę, głaszczącą zbyt długo.

***

Od tamtego momentu trwa podświadome odliczanie, niechciane jak natręctwo zbyt głośnego zegara i jak natręctwo powracające, a ja stałem się uważniejszy dla świata, szczególnie dla jego słabości. Więc kiedy teraz córka zeskanowała mi tamten wierszyk z książki, którą z domu zabrała jak wiano, marne i mało przydatne na życie, ale osobiste jak piętno, znak przynależności – kiedy przeczytałem ten wiersz na nowo, nie wydał mi się już taki zabawny, przeciwnie: raczej ciepło smutny, jak pogodny początek jesieni.

Bo przyszło mi do głowy i wydało się całkiem prawdopodobne (czy wbrew temu „co poetka chciała powiedzieć”?), że absurdalna babcia na drzewie wcale nie kryguje się, mówiąc, że nie wie, po co się na nie wdrapała, że wcale nie jest przekorną żartownisią za nic mającą społeczne role i wizerunki , lecz że jest po prostu chora, na tę straszną chorobę, której w końcu zaczynamy obawiać się wszyscy. A która, wywołując nieodwracalne zmiany w mózgu, sprawia, że nagle ludzie obdarzeni niegdyś przymiotami umysłu i rozmaitymi talentami, racjonalni, poważni i konkretni, zaczynają zachowywać się jak dzieci.

I jak z dziećmi trzeba z nimi postępować. Jak z dziećmi, to znaczy jak?

Słowa kluczowe:

Dodaj komentarz:

Copyright © 2010-2014 Muzeum Literatury